Marek Belka na pożegnanie z NBP trzasnął sobie „Selfie”. Tytuł książki dobrze oddaje format dzieła, z jakim mamy do czynienia. Jest efektownie. A nawet efekciarsko.
Marek Belka, „Selfie”, Studio Emka, Warszawa 2016 / Dziennik Gazeta Prawna
Oto Belka – w swoim czasie bardzo ważny dyrektor w MFW – z nogą w gipsie kursuje między Berlinem, Paryżem a Waszyngtonem. Do Pałacu Elizejskiego wpuszczają go bocznym wejściem, żeby nie porysował posadzki. Jego misją jest zorganizowanie politycznego wsparcia dla programu pomocowego funduszu dla Łotwy. Mamy pierwszą fazę kryzysu finansowego. Albo Bagdad kilka lat wcześniej. Belka pełni funkcję namiestnika antysaddamowskiej koalicji w Iraku. Idzie z amerykańskim odpowiednikiem na kolację do ulubionej restauracji. Nagle zaczynają do nich strzelać. Atak zostaje odparty przez ochronę, a panowie w spokoju kończą posiłek. Miesiąc później ta sama restauracja zostaje zrównana z ziemią. Giną wszyscy goście.
Takich obrazków jest więcej. Bo Marek Belka ma niewątpliwy talent do snucia opowieści, którą bardzo dobrze się czyta. Tło też jest interesujące. Autor dwa razy był ministrem finansów. Krótko sprawował funkcję premiera i próbował (bez skutku) zbudować obóz polityczny, który zagospodaruje masę upadłościową po SLD i Unii Wolności. Do tego dochodzą MFW oraz Irak. Czy wreszcie ostatnia przygoda – szefowanie NBP. Prawda, że profesor Belka ma na tle czego strzelać sobie selfie?
Tylko że tu rodzi się również problem. Bo selfie to nie jest (i ze swej natury nie może być) ambitna fotografia z dobrze ustawionym światłem, dynamiką i drugim albo nawet trzecim tłem. Ani tym bardziej fresk, który możemy smakować godzinami, za każdym razem odkrywając w nim coś zupełnie nowego. Belkowe „Selfie” dobrze się czyta, a potem bardzo szybko zapomina. Momentami ta książka mogłaby się więc równie dobrze nazywać „Snapchat”. Przez analogię do popularnej aplikacji na urządzenia mobilne pozwalającej wysyłać m.in. zdjęcia, które można oglądać tylko przez kilka sekund. W zasadzie tylko w rozdziale podsumowującym książkę („Krajobraz po big bangu”) Belka daje trochę satysfakcji bardziej wymagającemu czytelnikowi. Próbując podsumować lekcje płynące dla Polski z jego niebagatelnego doświadczenia. Jest tam trochę o patologiach transformacji. I warto również w tym miejscu dodać, że akurat Belka (w przeciwieństwie do wielu innych prominentów III RP) przynajmniej je dostrzega. Jednocześnie trudno powstrzymać się przed zgryźliwością i nie zauważyć, że ten rozdział liczy ledwie 22 strony. I w ostatecznym rozrachunku ginie w gąszczu dużo bardziej banalnych, choć jakże kolorowych migawek.
To, czego tu więc brakuje, to rodzaj szerszego namysłu. Nie nudziarstwa i okrągłych zdań. Ale właśnie połączenia tej sławnej Belkowej ironii i sympatycznej intelektualnej dezynwoltury z osadzeniem tych jego doświadczeń w kontekście wielkich procesów ekonomicznych albo politycznych. Wtedy moglibyśmy dostać może nawet dzieło wybitne. A nie tylko selfie. Które umie zrobić sobie każdy.