Do UE łatwo się przyzwyczaić, można na nią narzekać i trzeba ją zmieniać na lepsze, ale kiedy jej nie ma – to boli - mówi Mateusz Szczurek, ekonomista EBOiR dla krajów UE i były minister finansów.
Mateusz Szczurek: Białoruś nie jest dobrym przykładem. A tym bardziej Ukraina, która przez cały okres swojej, przerwanej wojną, transformacji radziła sobie słabo. Pewnie moglibyśmy się porównywać z Serbią. Nie należy do Unii, lecz jakoś sobie radzi, np. jeśli chodzi o napływ kapitału zagranicznego. Ale ogólnie poziom rozwoju jest tam dużo niższy niż u nas. Porównując kraje przystępujące do UE w 2004 r. do ich „syntetycznych odpowiedników” – państw o podobnej wielkości, punktu startowego czy otwartości gospodarki, które nie stałyby się częścią Wspólnoty – można oszacować, że członkostwo w Unii pomogło im nadgonić dystans do dochodu na głowę w stosunku do Niemiec o 14 pkt. proc.
Jest wiele rzeczy, do których się przyzwyczailiśmy, a bez których byłoby odmiennie, nawet gdybyśmy sami podejmowali wysiłki poprawienia standardów funkcjonowania państwa. Fundusze unijne kojarzymy przeważnie z wydatkami na infrastrukturę, ale tu nie chodzi tylko o pieniądze – ich wydawanie jest powiązane z innymi sposobami zarządzania projektami, mamy standardy środowiskowe i zamówień publicznych. Tak, z jednej strony część tych wymogów jest kosztowna, ale z drugiej – poprawiają one jakość życia. Poza tym kwestie bezpieczeństwa prawnego, swobody handlu oraz łatwości przepływu towarów, osób i kapitału, stabilność instytucjonalna – bez UE to wszystko byłoby na niższym poziomie. Albo przynajmniej byłyby postrzegane jako gorsze czy mniej stabilne, co również negatywnie przekładałoby się na rozwój. Pewnie należałoby wspomnieć jeszcze o tych wszystkich drobnych udogodnieniach, które wiążą się z członkostwem we Wspólnocie, a o których na co dzień już nie pamiętamy – to m.in. roaming bez dodatkowych opłat, bezwizowy ruch, przelewy europejskie, dwa lata gwarancji na elektronikę, Erasmus, dostęp do pracy w unijnych instytucjach. To mamy w pakiecie. Więc nawet nie wchodząc w geopolitykę, brak członkostwa byłby dla nas obciążeniem. A wspominam o geopolityce, bo jest dość oczywiste, że wpływ Rosji na Polskę znajdującą się poza Unią byłby większy.
Na pewno UE jest przeciwwagą dla wpływów rosyjskich. To także wpływa na tempo i bezpieczeństwo inwestowania w naszym kraju, a więc i na poziom rozwoju. A co do tych wszystkich rzeczy związanych z Unią – jest ona „elementem odblokowującym”, a jednocześnie wcale niedającym gwarancji sukcesu. 20 lat we Wspólnocie powinno nas – i nie tylko – tego nauczyć. Dla tych, którzy sobie radzą, Unia jest niesłychanym katalizatorem. Przykładem są choćby środki spójności.
Na tle naszego regionu – zdecydowanie. Słowacja nie radzi sobie z wykorzystaniem środków unijnych. Węgry radzą sobie świetnie – wydają pieniądze, ale niekoniecznie w sposób, który wspiera konkurencję czy pluralizm polityczny oraz gospodarczy. Problemy były – teraz są w mniejszym stopniu – w Rumunii czy Bułgarii. W Czechach, gdzie środki były od początku mniejsze, także początkowo często kojarzyły się raczej z korupcją.
To będzie bardzo ciekawe doświadczenie, bo sposób realizowania projektów jest w KPO nieco inny niż przy wykorzystaniu środków z funduszy spójności. Tu mniej Unia będzie się nam patrzyła na ręce podczas realizacji inwestycji, za to będzie oceniała wyniki przy ostatecznej płatności. Ale jeszcze jedna rzecz – wcześniej mówiłem o tym pozytywnym instytucjonalnym wpływie na nas, który jest związanym z wchłanianiem środków z funduszu spójności. Nie jest tak, że ten wpływ zaniknie, gdy nie będziemy dostawać już tych pieniędzy. Można sobie wyobrazić, że w momencie, gdy Ukraina wejdzie do Unii, my staniemy się płatnikiem netto. Ale przełom, który się dokonał – nie od razu, ale tak na początku poprzedniej dekady – w sposobie planowania inwestycji publicznych, realizacji projektów, będzie procentował także bez tych grantowych środków.
Być może trzeba to traktować jako koszt wejścia do Unii. Ten koszt w przypadku niektórych krajów był bardzo znaczący, rzędu nawet 20 proc. populacji. Tak było w Rumunii czy państwach bałtyckich. U nas, od czasu kryzysu z lat 2008–2009 migracja netto jest zerowa. Popatrzmy na statystyki transferów migrantów. Od lat są ujemne – obcokrajowcy wysyłają do domów więcej, niż Polacy z zagranicy przysyłają do kraju. Teraz to my przyciągamy cudzoziemców. Trudno bronić tezy, że skala emigracji z Polski byłaby taka sama, gdybyśmy pozostawali poza UE. Na ile krytycznie powinniśmy patrzeć na to zjawisko, zależy z jednej strony od skali – mogło być gorzej, ale w pewnej mierze również od filozofii: na ile cenimy korzyść dla państwa w porównaniu z korzyściami dla obywateli. Wiadomo, że państwa wyjazdy nie cieszą. Ale dla migrującego obywatela osiągana „stopa zwrotu” z umiejętności, wykształcenia jest ewidentnie większa, niż gdyby został w kraju. I gdybyśmy wzięli sumę korzyści w dochodach obywateli, niezależnie od tego, gdzie mieszkają, to emigracja okazuje się korzystna.
Właśnie. Choć są też konsekwencje społeczne, które trudno pomijać. W Warszawie czy największych miastach tego nie widać, ale mamy np. wyludniającą się prowincję, gdzie zdolność do funkcjonowania całej infrastruktury społecznej mocno spadła. No, ale… Niedawno trafiłem na pierwszą wypowiedź Lecha Wałęsy o Polsce jako drugiej Japonii. To był 24 września 1980 r. Padają tam słowa: „Zrobimy na pewno Japonię, nikt nie będzie się starał o wyjazd z Polski”. I tak się dziś dzieje. Może się okazać, że w 2024 r. w Polsce konsumpcja na głowę – a to wskaźnik, który lepiej odzwierciedla dobrobyt obywateli niż najczęściej brany PKB na mieszkańca – osiągnie poziom Japonii. W 2022 r. tam było 90 proc. średniej unijnej, u nas 87 proc.
Na pozór dobra uwaga, acz niekompletna. Oczywiście, można budować mosty i drogi z pominięciem wymogów zamówień publicznych czy środowiskowych. Trzeba jednak zadać pytanie, czy chcemy żyć w kraju, który dopuszcza w takich dziedzinach wolną amerykanką? Groziłoby to choćby większą korupcją – tak często obecną na styku publicznych środków i prywatnych wykonawców. Termin zapadalności unijnych środków może skutkować wydawaniem pieniędzy na byle co, ale może też zwiększać efektywność procedur, skuteczność działania państwa. Tak właśnie działo się w okresie przed Euro 2012.
Zależy, jaki przyjmiemy punkt odniesienia. Te, jak mawia Marek Belka, „petrodolary” z funduszy spójności, to dopalacz, który teraz dosłownie wciska nas w fotel, jeśli chodzi o tempo wzrostu. Gdy dopalacz przestanie działać, tych fenomenalnych wzrostów nie będzie, lecz będziemy wtedy na zupełnie innym pułapie rozwoju. Inna będzie jakość infrastruktury, inna zdolność do konkurowania na rynku europejskim – to będzie wpływało na tempo wzrostu również w przyszłości. Więc mogę założyć, że pewne nadzwyczajne korzyści zmaleją, ale osiągnięta prędkość rozwoju będzie co najmniej zachowana.
Jednak różnica by była. Popatrzmy na Słowację. To kraj w UE, a nawet w strefie euro, który przyjmuje ogromną, jak na swoje rozmiary, ilość inwestycji. Ale okazuje się, że nawet obecność w UE nie wystarcza, żeby inwestycje wszędzie trafiały. Wschód kraju jest pod pewnymi względami kompletnie „nieinwestowalny” – problemem jest rynek pracy i infrastruktura. Słowacja także leży między Wschodem a Zachodem, ale każdy kilometr oddalenia od Bratysławy i od dobrych dróg sprawia, że inwestycji jest mniej. Więc Polska byłaby dużym krajem, lecz jeżeli drogi do Berlina wyglądałaby tak, jak przed 2012 r., miałoby to spory negatywny wpływ na proces integracji z przemysłem UE i światowym. A dziś Polska jest bardzo zintegrowana. I te inwestycje u nas to nie są montownie, które pomagają unikać cła, tylko zakłady o coraz wyższej zdolności do tworzenia wartości dodanej, a więc i oferowania coraz wyższych pensji.
Na to odpowiedź jest niejednoznaczna. W pakiecie z członkostwem musieliśmy zmienić szereg przepisów środowiskowych, które dotyczyły nie tylko emisji CO2. To były też regulacje dotyczące wody czy śmieci. To wszystko rzeczy, które mają wpływ na jakość życia. Nawet jeśli kosztują, to ten koszt z punktu widzenia obywatela warto ponieść. Być może poradzilibyśmy z tym sobie sami, nawet nie będąc członkiem UE, ale zapewne nie za szybko. Zresztą i będąc w Unii, nie ze wszystkim sobie radzimy, np. ze smogiem. Tempo walki z nim jest rozczarowujące, zatrute powietrze wciąż zabija ludzi. A smog to coś innego niż CO2, gdzie ograniczanie emisji jest, mówiąc górnolotnie, wkładem UE w funkcjonowanie planety. Argument jazdy na gapę nie jest łatwy do obalenia. Tak, to mogłaby być oszczędność kosztów przemysłu, lecz krótkotrwała. Bez zielonej transformacji coraz trudniej byłoby nam uczestniczyć w światowym rynku, eksportować towary produkowane w „brudny” sposób.
No, tak. Ale każda dekada buduje szanse na kolejne lata. Na pewno jakieś firmy by się rozwijały, lecz prędzej czy później zderzenie z rzeczywistością zmieniającej się Europy i świata byłoby dla nas bolesne.
Rolnictwo i transport. Podejrzewam, że mniej stratne byłyby usługi finansowe. Bankierzy mieliby się lepiej.
Byłaby mniejsza konkurencja, nie byłoby „frankowych” wyroków TSUE, być może obowiązywałoby mniej obostrzeń dotyczących ochrony konsumentów.
Zależy gdzie i zależy co. Mielibyśmy kontrast między zagranicznymi montowniami a krajowymi firmami średniej wielkości. Wiele z tych ostatnich funkcjonuje dziś w łańcuchach dostaw międzynarodowych, a bez UE byłoby ich zdecydowanie mniej. Trudniej byłoby też zdobyć kontrahentów.
Weryfikacja rynkowa potencjalnych problemów czy negatywnych tendencji byłaby szybsza i mocniejsza. Z tego punktu widzenia narażenie Polski na nagłe przepływy kapitału byłoby większe, mielibyśmy pewnie jakieś kryzysiki. Zresztą nie jesteśmy od tego wolni, pozostając poza strefą euro. W UE skala izolowania od rynkowych wahań jest mniejsza, ale ten czynnik byłby bardziej znaczący niż jakiekolwiek ograniczenia ze strony reguł unijnych.
Ściśle mówiąc: szybciej niż dziś. Rynek czasem potrzebuje lat, żeby stwierdzić, że coś jest nie tak.
Wzrost cen jest pochodną koniunktury i wzrostu zamożności i płac. Prawdopodobnie ogólny poziom cen, szczególnie usług, byłby niższy, ale wcale nie byłoby nas stać na więcej. Pamiętajmy, że wolny handel w ogromny sposób wpływa na ceny relatywne: towary, które dziś importujemy, byłyby droższe, zaś większe ryzyko inwestycyjne to słabszy złoty. To zaś wskazuje na wyższe ceny towarów światowych. Ale już te towary i usługi, w których Polska wcześniej się specjalizowała, byłyby tańsze. Szczególnym przypadkiem są nieruchomości – tu otwarcie na przepływ kapitału, migracje, sukces międzynarodowy Warszawy niemal jednoznacznie wskazują na większy wzrost ich cen w związku z wejściem do UE.
Wahania napływu kapitału, a więc i zmienność byłyby potencjalnie mocniejsze. A to oznacza większe wyzwania dla polityki pieniężnej. Konieczność radzenia sobie z nadmierną aprecjacją, akceptowanie większych spadków wartości złotego. Postrzegane ryzyko inwestowania w Polsce byłoby raczej większe, więc i stopy procentowe pozostawałyby na nieco wyższym poziomie.
Sztywny kurs miały lub mają państwa bałtyckie, Bułgaria, Czarnogóra. W krajach takiej wielkości, jak Polska, izba walutowa raczej nie wchodzi w grę. Argentyna przez wiele lat miała izbę walutową – skończyło się katastrofą. Zmiany strukturalne w gospodarce mogą wymagać dostosowań, które trudno osiągnąć przy sztywnym kursie. Nie chce mi się wierzyć, by Polska mogła iść w tę stronę. Obserwowaliśmy obaj rynek jeszcze od lat 90. i widzieliśmy, że wszystko szło raczej w stronę coraz bardziej płynnego kursu, nawet zanim jeszcze weszliśmy do UE.
Tak, ale mieli zupełnie inny punkt startowy. Do tego inną historię oraz reputację, ich gospodarka jest większa i mają atuty, których Polska nie posiada. I nawet oni na tym alternatywnym scenariuszu zbyt dobrze nie wychodzą. To w sumie cenna lekcja – do UE łatwo się przyzwyczaić, można na nią narzekać i trzeba ją zmieniać na lepsze, ale kiedy jej nie ma – to boli. ©Ⓟ
UE jest przeciwwagą dla wpływów rosyjskich. To także wpływa na tempo i bezpieczeństwo inwestowania w naszym kraju, a więc i na poziom rozwoju