Zachód się wzbogacił, bo ludzie w końcu uwierzyli, że wszystko od nich zależy, a w społeczeństwie pojawiły się szacunek i podziw dla ludzi sukcesu.
/>
Dlaczego ekonomia nie potrafi wytłumaczyć współczesnego świata?
Ponieważ zajmuje się głównie wydajnością, a w ciągu ostatnich dwóch stuleci kwitła wynalazczość – zarówno w odniesieniu do maszyn, jak i instytucji. A wynalazczość to nie to samo co wydajność.
Ale przecież te nowe maszyny i nowe instytucje pozwoliły nam na niesłychane zwiększenie wydajności.
Z ekonomicznego punktu widzenia to terminologiczne nieporozumienie, bo wydajność to możliwie najlepsze działanie przy danych środkach i danej technologii. To dobrze, że ludzie dbają o wydajność, ale może ona stanowić jedynie kontekst dla innowacyjnego społeczeństwa. Wydajność to nie to samo co wynalezienie oświetlenia elektrycznego, taniej metody produkcji stali czy współczesnego uniwersytetu, co nastąpiło w 1810 r. wraz z założeniem Uniwersytetu Humboldta w Berlinie. Od tego momentu uniwersytet stał się instytucją poświęconą postępowi nauki, wcześniej bowiem działały one jak szkoły zawodowe i kształciły prawników, lekarzy czy teologów. W XIX w. nastąpił ogromny skok w pomysłowości. Uczeni różnie nazywają to zjawisko. Ja nazywam je „ulepszeniami sprawdzonymi przez handel”, aby uniknąć słowa „innowacja”. Wpadnięcie na pomysł, nawet niezbyt mądry, nie jest trudne, dlatego pomysły muszą być przetestowane przez ludzi, którzy byliby chętni do ich kupienia.
Co więc takiego stało się pod koniec XVIII w.? Co uruchomiło ten nagły skok pomysłowości?
Dotychczasowe wyjaśnienia: poprawa wydajności, akumulacja kapitału, zmiany instytucjonalne – nie w pełni tłumaczą ten fenomen. Są niewystarczające. Historycznie było przecież wiele różnych miejsc, w których doszło do akumulacji kapitału. Albo spójrzmy na węgiel: w Chinach używa się go od trzech tysięcy lat, ale to nie tam doszło do rewolucji przemysłowej czy do następującego po nim „wielkiego wzbogacenia”. Dlaczego staliśmy się pomysłowi na niespotykaną dotychczas skalę? Moja odpowiedź brzmi: liberalizm. To jest to połączenie ze współczesnością. Co rozumiem pod tym pojęciem? Równość wobec prawa oraz równość godności społecznej. Poza nimi nie potrzeba nic więcej. Dawniej mieliśmy do czynienia z hierarchią. Pańscy i moi przodkowie byli chłopami, a nad sobą mieli szlachtę i duchowieństwo. Ta struktura powoli zanikała. A przecież do połowy XIX w. w Stanach Zjednoczonych mieliśmy niewolnictwo, prawa wyborcze kobietom przyznano jeszcze później...
Pani zdaniem spłaszczeniu struktury społecznej towarzyszyła inna zmiana. Ludzie nagle zaczęli patrzyć z podziwem na wynalazców. Ale podziw jest też możliwy w zhierarchizowanym społeczeństwie. Podziwiało się rodzinę królewską, magnaterię, duchownych.
Tak, ale w zhierarchizowanym społeczeństwie ludzie podziwiają nie tych ludzi, co trzeba. Zamiast podziwiać Henry’ego Forda patrzyli na króla i księży. Nie patrzyli we właściwym kierunku. Nazywam to „kontraktem burżuazyjnym”: pozwólcie mi, przedstawicielowi burżuazji, opracować sprawdzone przez rynek ulepszenie, a dzięki temu uczynię was bogatymi. Innymi słowy: podziwiając króla, chłop wiedział, że patrzy na kogoś z zupełnie innej klasy, że nigdy nie będzie taki jak on.
Czy możemy zaryzykować stwierdzenie, że te dwie rzeczy są w jakiś sposób nierozłączne – podziw i wiara w to, że któregoś dnia też mogę taki być?
Dokładnie. To przekonanie zostało zasiane w ludziach na skutek wydarzeń historycznych, które miały miejsce na Starym Kontynencie, począwszy od XVI w. Uwierzyliśmy, że możemy próbować, podejmować ryzyko. Brytyjczycy mają takie powiedzenie: have a go. Spróbuj. Zaryzykuj. I ma pan rację, mówiąc, że to ma wiele wspólnego z poczuciem wiary w siebie. W wielu krajach rozwiniętych, w tym w USA, problemem jest to, że dzieci z rodzin robotniczych nie uważają, że powinny iść na uniwersytet. Tymczasem jeśli kiedyś dorastało się w rodzinie z klasy średniej, to trzeba było pójść na uczelnię.
Jakie wydarzenia z XVI w. uważa pani za kluczowe dla tego całego procesu?
Seria wypadków, które sprawiły, że Europejczycy – a konkretnie mieszkańcy północno-zachodniej części Starego Kontynentu – zrobili się bardzo śmiali i odważni, uwierzyli, że mogą spróbować. Jednym z tych zdarzeń była reformacja, ale jej wpływ nie był taki, jak widzieli to Karol Marks czy Max Weber – nie chodzi o zmianę psychologiczną. Ważniejsza była zmiana socjologiczna, a konkretnie kwestia struktur i zarządzania Kościołem, co uwidoczniło się zwłaszcza w przypadku radykalnych ruchów reformacyjnych. Anabaptyści wybierali duchownych spośród siebie, a kwakrzy w ogóle z nich zrezygnowali. To sprawiło, że ludzie stali się odważni – że mogli wziąć życie duchowe w swoje ręce. Na reformację nałożyło się też kilka udanych rewolucji, takich jak bunt Holendrów przeciw Hiszpanii, wojna domowa w Wielkiej Brytanii w latach 40. XVII w. To wtedy na Wyspach pojawili się zwolennicy równości społecznej, lewellerzy. Pod ich wpływem ludzie pomyśleli, że mogą samodzielnie kierować swoim życiem.
Przed cywilizacją europejską było wiele innych, bardziej zaawansowanych. Dlaczego tam nie doszło do procesów, o których tutaj mówimy?
Chiny do XVI w., a nawet XVII w. dysponowały najbardziej zaawansowaną technologią. Były także największym obszarem wolnego handlu na świecie, podczas gdy w Europie przez jedną rzekę, Ren, przebiegało chyba z 30 różnych granic. Chiny miały świetny system prawny. Wydaje mi się, że przyczynami były konserwatyzm, opresyjność państwa, a także duży stopień centralizacji. Jeszcze lepszym przykładem jest Japonia. W okresie Edo, czyli od 1603 r. do 1868 r., Kraj Kwitnącej Wiśni to było komercyjne społeczeństwo, w którym wyższy odsetek ludzi potrafił czytać niż w ówczesnej Anglii, sztuka i rzemiosło były rozwinięte na wysokim poziomie. Ale reżim zabronił korzystania z kół. To dlatego na słynnych grafikach „100 znanych scen z Edo” z połowy XIX w. nie zobaczymy ani jednego powozu. Widać konie, na których wożono towary, ale wozów nie ma.
Więc konkluzja byłaby taka, że w Azji to instytucje zabiły innowacyjność.
Przeregulowanie to zagrożenie dla współczesnego świata. W 20 stanach USA wymagane jest ukończenie 2-letniego kursu, jeśli chce się pleść włosy w taki sposób, jak robią to Afroamerykanki. Ta stara sztuka wywodzi się z Afryki, ale żeby uprawiać ją w USA, potrzebny jest kurs.
Postawa, którą tu pani opisuje, przypomina mi wypowiedź z 2011 r. senatora Marca Rubio. „Nigdy nie byliśmy narodem ludzi, którym się udało i którym się nie udało. Jesteśmy narodem ludzi, którym się udało i którym niebawem się uda”. To przekonanie jest charakterystyczne dla Ameryki, ale nie ma pani poczucia, że lekko się zdezaktualizowało?
Publicyści ostatnio bardzo dużo mówią o nierównościach. Niestety, popełniają błąd, bo problemem jest ubóstwo, a nie nierówności społeczne. Jako liberał chcę podciągnąć tych ludzi. Nazywam siebie chrześcijańską libertarianką. To znaczy, że jako zamożna osoba uznaję odpowiedzialność za biednych i nawet jestem gotowa przyjąć obciążenia podatkowe na ten cel. Nie chcę płacić podatków, by subsydiować farmerów czy finansować inwazję na Irak, ale jestem w stanie płacić za to, żeby ktoś z biednej rodziny poszedł do prywatnej szkoły.
Debata publiczna koncentruje się na złych rzeczach. Nie chodzi o to, żeby przyciągnąć do siebie ekstrema na skali zarobkowej, ale – zostawiając w spokoju tych na jednym końcu – niejako podciągnąć do góry tych na drugim.
Gdyby prawdą było to, co głosił Marks, że wywłaszczenie wywłaszczycieli uratowałoby biednych, powiesiłabym bankierów na latarniach. Weźmy Liliane Bettencourt, najbogatszą kobietę na świecie, dziedziczkę kosmetycznej fortuny L’Oreala. Nie mam zielonego pojęcia, ile ona może mieć zamków czy jachtów. Ja mam zegarek za 80 zielonych, jej pewnie kosztował 80 tys. Chociaż ma własną fundację, podobnie jak Ford czy Carnegie, przeznaczyła na nią ledwie 0,005 proc. majątku. Niemniej jednak zabranie całego jej majątku i rozdanie go biednym wcale by tym drugim nie pomogło. Przede wszystkim dlatego, że zrobimy to tylko raz. To właśnie staram się wytłumaczyć w książkach. Współczesny wzrost gospodarczy to olbrzymia maszyna.
Mówi pani o kiju do hokeja: wykresie przeciętnego dziennego dochodu, który przez długi czas jest płaski i nagle wzbija się do góry.
I nie ma widocznego limitu dla tej wartości, zwłaszcza biorąc pod uwagę, ile krajów na świecie wciąż czeka, aby zacząć wspinaczkę wzdłuż końcowej części kija.
Wielu młodych ludzi w Europie nie wierzy jednak w to, że skończą na końcu kija od hokeja, że im się uda. Przekonanie to jest mocno ugruntowane chociażby w statystykach dotyczących bezrobocia...
No tak, ale skąd się bierze bezrobocie? Z regulacji. Nieelastycznego prawa pracy. Grupa prawników usiadła kiedyś i zaczęła się zastanawiać, jak polepszyć ludziom życie. Wymyślili więc prawo, zgodnie z którym pracownika nie można zwolnić, bez względu na to, jak jest niekompetentny. Wymyślili również prawo ustanawiające wysoką płacę minimalną. Jestem za dochodem podstawowym, lecz przeciw płacy minimalnej. Wymyślili tych praw tyle, że młodzi nie mogą znaleźć pracy. Bo jeśli kogoś nie można zwolnić, to przedsiębiorca dwa razy się zastanowi, zanim go zatrudni. W Republice Południowej Afryki wielu młodych ludzi znajduje się poza rynkiem pracy, ponieważ ich umiejętności nie są warte tyle co płaca minimalna – przynajmniej na początku kariery zawodowej. Z kolei kiedy wprowadzano ją w Stanach około stu lat temu, w gazetach można było przeczytać teksty publicystów i ekonomistów argumentujących, że przysłuży się ona niedopuszczeniu do rynku pracy imigrantów, czarnoskórych i kobiet. Dzięki wysokiej płacy minimalnej pracę mogli otrzymać tylko biali robotnicy.
Pensja minimalna funkcjonuje jednak w wielu krajach, które mają całkiem niezłą sytuację na rynku pracy.
Tu nie chodzi tylko o płacę minimalną. Chodzi o każdą formę ochrony miejsc pracy. Zakaz zwalniania bez podania powodu – bo ktoś jest czarnoskóry, bo jest transgenderowy, bo jest młody – brzmi bardzo rozsądnie. Problem polega na tym, że kiedy nie pozwala się podejmować przedsiębiorcom decyzji w kwestii tego, kogo mogą zatrudnić, a kogo zwolnić, efektem jest gigantyczne bezrobocie młodych. Dwa lata temu podczas Free Market Roadshow w Salonikach zjawiło się około tysiąca młodych ludzi. Oni szukali odpowiedzi. I mogą znaleźć je gdzie indziej, chociażby w faszyzmie – jak teraz w Polsce, chociaż to tylko moje zdanie, albo w komunizmie. Bo oni chcą mieć pracę i chcą normalnie żyć.
Czy możemy zaryzykować stwierdzenie, że wszystko, o czym pani pisze w książkach, jest prawdziwe, dopóki gospodarka się kręci? Dopóki ludzie myślą o sobie nie jako o tych, którym się nie udało, ale jako o tych, którym wkrótce się uda?
Kiedy gospodarka przestaje się kręcić, ludzie zaczynają szukać kozłów ofiarnych. Zaczynamy winić siebie nawzajem, stajemy się zawistni. Kiedy fala unosi wszystkie łodzie, ludzie mówią: mam mały domek, stabilne zatrudnienie, mogę wysłać swoje dzieci do dobrej szkoły. Może gdzieś tam żyje jakiś bogacz, ale to mnie nie obchodzi. Ale kiedy wzrost gospodarczy hamuje, zaczyna mnie to obchodzić. W związku z tym kluczowe jest, byśmy gospodarce pozwolili dalej się kręcić.