Niemcy przenoszą kolejne bloki węglowe do rezerwy. W Polsce może się to przełożyć na niższe ceny prądu, ale tego efektu nie odczujemy natychmiast.
Wyłączenie siedmiu bloków na węgiel brunatny należących do koncernów RWE i Leag federalny minister gospodarki i klimatu Robert Habeck (Zieloni) ogłosił w Wielkanoc. Ich łączna moc to 3,1 GW. Taki sam los spotka osiem bloków opalanych węglem kamiennym o mocy 1,3 GW.
Elektrownie będą dalej działać w tzw. rezerwie, czyli będą mogły być włączane i wyłączane w zależności od potrzeb niemieckiego systemu energetycznego. Nie będą jednak pracowały w sposób ciągły. Taki scenariusz był dla nich planowany już na 2022 r., jednak plany pokrzyżował kryzys energetyczny wywołany rosyjską inwazją na Ukrainę. Ogłaszając wyłączenie mocy węglowych, Habeck argumentował, że jest to oznaka końca kryzysu energetycznego za Odrą. – Niemcy wciąż mają ok. 40 GW mocy węglowych. Nie wszystkie te moce pracują – w ostatnich latach stopień ich wykorzystania spadał. Tylko w 2023 r. wykorzystanie węgla za Odrą spadło o 20–30 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim – mówi DGP Michał Kędzierski, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
Ale spadek wykorzystania mocy węglowych w Niemczech może mieć pośredni wpływ na ceny prądu w Polsce, ponieważ potanieją uprawnienia do emisji CO2 w ramach systemu EU ETS. W ostatnich latach był to jeden z czynników, który powodował wzrost ceny prądu pochodzącego z elektrowni węglowych. W 2023 r. Polska opierała na nich swoją energetykę w ponad 60 proc. Marcin Kowalczyk, analityk WWF Polska, zauważa, że każde wyłączenie mocy opartych na paliwach kopalnych przekłada się na spadek popytu na uprawnienia do emisji CO2, co w konsekwencji przełoży się na spadek cen. – Obecnie ceny są stosunkowo niskie, chociaż wciąż wyższe, niż szacowano w czasach, kiedy system ETS był tworzony – wówczas prognozowało się, że w 2030 r. za wyemitowanie tony dwutlenku węgla będzie trzeba zapłacić ok. 30 euro. Obecnie jest to już nieco poniżej 60 euro – mówi w rozmowie z DGP.
Kowalczyk zastrzega jednak, że efekt ostatnich wyłączeń mocy węglowych w Niemczech odczujemy dopiero w przyszłym roku. – Emisje nie są rozliczane w bieżącym roku, tylko w następnym. Oznacza to, że do końca kwietnia 2024 r. rozliczane będą emisje za 2023 r.; jeśli okaże się, że były one wyższe, niż zakładały to przedsiębiorstwa, może to wywrzeć presję na ceny w tym miesiącu, bo firmy będą kupować dodatkowe uprawnienia w celu rozliczenia swoich emisji za zeszły rok – tłumaczy ekspert. Dlatego uważa, że w przyszłym roku, dzięki temu że w Europie będzie mniej mocy węglowych, ta presja będzie mniejsza.
Dłuższe trzymanie się węgla przez Niemcy było spowodowane uzależnieniem zachodniego sąsiada od rosyjskiego gazu. Po wybuchu wojny kraj, który znalazł się w trudnej sytuacji, zaczął importować więcej surowca m.in. z Norwegii, Belgii i Holandii. Dziś rząd federalny zakłada budowę 10 GW nowych mocy gazowych do 2030 r., przy czym wcześniej w niemieckiej debacie mówiło się, że potrzebne będzie 17–25 GW, jeśli Niemcy miałyby faktycznie odejść od węgla do końca dekady. Michał Kędzierski przypomina, że obecny rząd SPD-Zieloni-FDP wpisał do umowy koalicyjnej ambicję dążenia do zakończenia procesu odejścia od węgla do 2030 r., jeśli warunki na to pozwolą. – Obowiązująca ustawa stanowi jednak, że ostatnie elektrownie będą mogły działać do 2038 r. Niemieccy eksperci są zgodni, że w zasadzie wykluczone jest już, by udało się zrealizować optymistyczny wariant odejścia od węgla do końca dekady, choć politycznie nie zostało to przyznane – tłumaczy ekspert.
Teoretycznie ubytek mocy węglowych w Niemczech może być także furtką do eksportu nadwyżki prądu z OZE przez Polskę, a w konsekwencji będzie prowadzić do mniejszych wyłączeń zielonych mocy nad Wisłą. – Jednocześnie można powiedzieć, że jeśli wyłączone moce węglowe nie zostaną w Niemczech zrekompensowane odpowiednimi mocami gazowymi czy odnawialnymi, wówczas Polska może mieć problem ze źródłem importu prądu w czasie, kiedy warunki pogodowe dla OZE będą u nas niekorzystne – zauważa Marcin Kowalczyk. ©℗