Rząd przymierza się do włączenia Francuzów do programu jądrowego. Jak pisaliśmy w DGP wczoraj, politycy mówią o krystalizującej się w rządzie woli politycznej, by właśnie ich wskazać jako dostawców technologii dla kolejnej elektrowni. W zależności od rozstrzygnięć, jakie zapadną w sprawie projektu koreańskiego – firmowanego przez Polską Grupę Energetyczną i kontrolowanego przez Zygmunta Solorza ZE PAK – chodziłoby o drugą albo trzecią jądrówkę w naszym kraju. Na razie nie jest jasne, gdzie EDF budowałaby swoją elektrownię (w grę wchodzą m.in. Bełchatów, Kozienice albo Konin – w scenariuszu, w którym rząd dogadałby się z właścicielem Polsatu co do zmiany partnera czy wręcz upaństwowienia przedsięwzięcia spółek).

Wybór opcji francuskiej, który może pociągnąć za sobą odwrót od współpracy z Koreańczykami, może dziwić, jeśli ktoś śledził losy ostatnich projektów EDF. Eksploatację nowego reaktora EPR w fińskim Olkiluoto rozpoczęto w zeszłym roku – niemal 18 lat od podjęcia jego budowy. Inwestycja we Flamanville ciągnie się 17. rok. Po drugiej stronie kanału La Manche elektrownia Hinkley Point C według ostatnich deklaracji koncernu ma zostać ukończona najwcześniej w 2029 r., 11 lat od rozpoczęcia budowy, i będzie prawdopodobnie najdroższą jądrówką w historii (łączny koszt budowy dwóch bloków energetycznych jest szacowany na 46 mld funtów), a według szacunków BBC News może wręcz konkurować o miano jednego z najbardziej kosztownych w realizacji obiektów na Ziemi. EDF boryka się też z problemami na własnym podwórku. Wykrycie usterek technicznych w reaktorach budowanych w latach 80. i 90. wiązało się z plagą wyłączeń i remontów. W rezultacie w czasie kryzysu energetycznego Francja, zamiast być gwarantem bezpieczeństwa i stabilności europejskich dostaw energii, stała się jednym z jego słabych ogniw.

Ale kłopoty Francuzów to tylko jeden z przejawów chorób gnębiących całą branżę jądrową. Westinghouse, który wspólnie z Bechtelem (głównym wykonawcą) ma zbudować w Polsce elektrownię na Pomorzu, nie wygląda pod tym względem dużo lepiej niż Francuzi. Z czterech reaktorów AP1000, które miały powstać w Stanach Zjednoczonych, budowę dwóch przerwano i porzucono, a realizacja dwóch kolejnych od momentu wbicia przysłowiowej pierwszej łopaty zajęła dekadę, przekraczając zakładane koszty o kilkanaście miliardów dolarów.

Górę nad kalkulacjami biznesowymi bierze polityka. Doświadczenia pokazują, że determinacja rządów jest często warunkiem powodzenia projektów atomowych. W tym kluczu należy czytać przymiarki do postawienia na Francuzów

To skutki wieloletniego niedofinansowania atomu, będącego m.in. następstwem trzech katastrof (Three Mile Island, Czarnobyl i Fukushima). Polityczny odwrót od atomu sprawił, że jego ekspansja w krajach demokratycznych wyhamowała. Dla sektora ważniejsze od budowy nowych elektrowni stały się gałęzie związane z zarządzaniem już istniejącymi jednostkami, ich obsługą, wreszcie – wycofywaniem reaktorów z eksploatacji i sprzątaniem po nich. Wyjątkiem od reguły były Chiny, gdzie jeszcze w ostatniej dekadzie nadal powstawały reaktory oparte na zachodnich technologiach. Ale doświadczenia zebrane w Państwie Środka okazały się mało przekładalne na realia Europy czy USA. I choć można liczyć, że koncerny wyciągnęły pewne wnioski z ostatnich porażek, pozostaje jasne, że wciąż nie mają klucza do budowy reaktorów w wymagającym otoczeniu „zgodnie z harmonogramem, budżetem i specyfikacją”.

Na tym tle koreańskie KHNP dysponuje sporymi atutami. Koncern zrealizował po Fukushimie 10 reaktorów, a średni czas ich budowy był krótszy niż w przypadku obu zachodnich konkurentów. Z tego, co wiemy, oferta koreańska jest konkurencyjna finansowo, obejmuje zaangażowanie kapitałowe oraz perspektywę transferu technologii. To poważne argumenty, żeby tego projektu nie skreślać. Ale faktem jest też to, że na rynku europejskim Koreańczycy jeszcze się nie sprawdzili. A tu będą musieli się zmierzyć nie tylko ze standardami bezpieczeństwa czy ochrony środowiska, lecz także z polityką. Atom – mimo pierwszych symptomów poprawy jego notowań – nie jest, delikatnie mówiąc, na uprzywilejowanej pozycji na unijnym rynku energii, co sprawia, że długoterminowym perspektywom towarzyszy spora doza niepewności. To politycy zdecydują też o innym elemencie układanki, kluczowym dla powodzenia planów jądrowych. Mowa o określeniu modelu biznesowego dla atomu, który dobrze wyważyłby różne wartości: zabezpieczenie zwrotu z inwestycji, efektywność, wiarygodność czy maksymalizację korzyści społecznych. Jak ważna to sprawa, może zaświadczyć przypadek bloku w Olkiluoto, który – dzięki zastosowaniu spółdzielczego modelu Mankala – pozwala dziś, mimo wspomnianych trudności na etapie budowy, obniżać ceny energii dla fińskich odbiorców.

Przy ogromie wyzwań, ryzyka regulacyjnego i ciężaru finansowego, z jakim wiąże się budowa elektrowni jądrowych, nie może dziwić to, że górę nad kalkulacjami biznesowymi bierze polityka. Doświadczenia pokazują, że determinacja rządów jest często warunkiem powodzenia projektów jądrowych. W tym też kluczu należy odczytywać przymiarki do postawienia na Francuzów. Współpraca z EDF to dla projektu jądrowego szansa na uniknięcie ryzyk związanych m.in. z kwestionowaniem projektu przez instytucje europejskie, a także na wpisanie się w szybko nabierającą znaczenia narrację o europejskim zielonym przemyśle.

fr oparty na dwóch lub trzech partnerach to inne ryzyka. Wyższe koszty, większe obciążenia dla regulatora i widmo rywalizacji o ograniczone zasoby, w tym kadrowe. Ale konkurencja może też mieć pozytywne rezultaty. A dla nowicjusza na tym trudnym rynku – a takim nowicjuszem jest Polska – dywersyfikacja może być, mimo wszystko, najbezpieczniejszą opcją. ©℗