Gospodarka to wizja i strategia. Teraz ich nie mamy. Z Marcinem Piątkowskim rozmawia Maciej Miłosz.
Tak, bo nigdy w naszej 1000-letniej historii nie byliśmy tak bogaci jak teraz. Nigdy nie byliśmy tak blisko Europy Zachodniej, jeśli chodzi o poziom dochodu, jakości życia, ale także zadowolenia z życia. Tak dobrze nie było nawet w XVI w., bo ówczesny poziom dochodu elit wynosił tylko ponad połowę tego co w najbogatszych wtedy Włoszech i Holandii. A dzisiaj, jeśli chodzi o dochód uwzględniający siłę nabywczą, jesteśmy na poziomie ponad 80 proc. średniej UE. Dlatego już od kilkunastu lat mówię o nowym złotym wieku. I sądzę, że przynajmniej do końca dekady ten gospodarczy rozwój będzie trwał.
XVI w. to był dla Rzeczypospolitej polityczny i kulturowy złoty wiek, ale też początek gospodarczego upadku – powstały wtedy podwaliny systemu, który doprowadził do naszego ekonomicznego zacofania przez 400 lat. Powstał system oligarchiczny, w którym szlachta zmonopolizowała władzę.
Po pierwsze: zepchnęła chłopów do roli niewolników, bo pańszczyzna nie różniła się znacząco od niewolnictwa. Fakt, nie można było – jak w Rosji – sprzedać indywidualnych chłopów, choć też były sposoby, by to prawo ominąć, lecz można było spieniężyć całą wieś z mieszkańcami – i to się działo. Po drugie: szlachta zniszczyła mieszczaństwo. Na początku XVI w. odebrała kupcom szansę na uczestnictwo w handlu międzynarodowym, dlatego to Niemcy i Holendrzy przejęli wartość dodaną z eksportu polskiego zboża. Po trzecie: szlachta zrobiła dużo, żeby nasi królowie nie mieli wiele do powiedzenia. Polska stała się podręcznikowym przykładem oligarchicznego społeczeństwa, w którym rządziła wąska grupa ludzi, ledwie kilka jego procent. A nawet mniej, bo faktyczną władzę sprawowali arystokraci i oligarchowie, którzy podporządkowali sobie resztę herbowych. System rządzenia przez wąską elitę na rzecz ich własnych interesów, a nie interesów całego społeczeństwa, sprawił, że na tle Zachodu gospodarczo cofaliśmy się przez kolejne 400 lat, aż do 1939 r.
II RP miała wiele sukcesów, ale ekonomicznie była porażką. Gdynia miała za małe znaczenie gospodarcze, żeby nas istotnie posunąć do przodu, a COP nie rozpędził produkcji przed atakiem Hitlera. To stało się już w czasie trwania II wojny światowej, kiedy pełną parą pracował na rzecz III Rzeszy. W 1938 r. nasz dystans, jeśli chodzi o poziom dochodów w stosunku do Zachodu, był większy niż w przededniu I wojny światowej. Winę za to ponosi oligarchiczny system, który przez cały czas był nastawiony na to, by większości społeczeństwa blokować szansę na sukces. Dobrym przykładem długiego trwania tego systemu jest to, że w 1938 r. studiowało zaledwie 1,2 proc. Polaków – praktycznie tylko córki oraz synowie elit. To właśnie oligarchiczna śmietanka stworzyła system, w którym edukacja – bilet do dobrej przyszłości – była otwarta tylko dla najbogatszych.
Historia pokazuje, że aby przejść od społeczeństwa oligarchicznego do inkluzywnego, które daje szanse na rozwój wszystkim, są potrzebne potężne szoki. Niestety, często związane z przemocą. Takimi szokami dla naszego regionu były II wojna światowa, a potem komunizm. Oczywiście nie jestem apologetą takich szoków i nikomu ich nie rekomenduję – komunizm wiele nas kosztował. To był społecznie okrutny, politycznie nieakceptowalny i gospodarczo nieefektywny system. Ale sprawił, że weszliśmy w rok 1989, mając egalitarne, inkluzywne, otwarte społeczeństwo.
PRL gospodarczo się nie broni, choć gdyby się skończył w 1960 r., to gospodarczo mielibyśmy o nim zupełnie inne zdanie – do tego czasu Polska rozwijała się równie szybko jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja. Ale PRL był – jak wszystkie komunistyczne gospodarki – nastawiony na ekstensywny rozwój, oparty na grabieżczej polityce wobec środowiska i bazujący na ogromnych inwestycjach w ciężki przemysł. Tego nie dało się utrzymać. PRL skończył się stagnacją lat 80., a później katastrofą, którą wielu z nas wciąż pamięta. Ale pozostawione po PRL inkluzywne społeczeństwo, w którym większość z nas nie miała niczego oprócz dobrych chęci i talentów oraz pomysłów, było kluczem do sukcesu III RP. Choć było nieco uprzywilejowanych, to co do zasady każdy mógł osiągnąć sukces – i m.in. dlatego tak się w ciągu tych 30 lat rozwijaliśmy.
To kilka „E”. Pierwsze „E” to egalitaryzm, to, że mieliśmy równe społeczeństwo, które było spuścizną PRL, o czym obecnie mało się mówi. Drugie „E” to całkiem dobre elity, które wiedziały, czego chce społeczeństwo, i były w stanie wykorzystać powszechną zgodę w tej sprawie. To dlatego konsekwentnie szliśmy w kierunku Unii Europejskiej, NATO i OECD. Te elity obecnie też słusznie krytykujemy, lecz one naprawdę były niezłe i nie popełniły żadnego katastrofalnego błędu. Trzecie „E” to edukacja. To, że Polska osiągnęła taki ogromny sukces, jest w dużym stopniu związane z tym, że pierwszy raz w historii większość z nas mogła uzyskać dostęp do dobrej edukacji. Teraz połowa młodych studiuje, a jedna czwarta wszystkich Polaków ma wyższe wykształcenie. To najwięcej w naszej historii.
Czwarte, bardzo ważne „E” to Europa. A raczej Unia Europejska. Wspólnocie udało się nas zmotywować do reform oraz do przyjęcia instytucji, których nigdy w naszej historii nie mieliśmy. Choć z siłą tych instytucji różnie bywa, czego doświadczyliśmy przez ostatnie osiem lat. I jeszcze przez wiele lat przyjdzie nam je budować do poziomu takiej wiarygodności, jaki te instytucje mają na Zachodzie. Wejście do UE oznaczało także, że narzucono na nas gospodarczy kaftan bezpieczeństwa, który ogranicza pole dla szkodliwych polityk. Dziś trudno być u nas ekonomicznym populistą.
Wreszcie, a to rzecz rzadka, udało się nam wykorzystać światową koniunkturę. Byliśmy gotowi jako społeczeństwo, zaś Zachód się na nas otworzył i miał instrumenty, by nas przyciągnąć. Rzecz jasne wszystkie nowe kraje członkowskie Unii przeżywają rozwój. Czesi, Bułgarzy, Rumuni czy Węgrzy podobnie jak my nigdy nie mieli tak dobrze w historii. Ale nam się bardziej udało niż innym. Nasz dochód narodowy na mieszkańca od 1989 r. wzrósł ponad trzy razy. Węgrom „tylko” się podwoił, a Czechom zwiększył zaledwie o trzy czwarte. To pokazuje, że my szansę po prostu wykorzystaliśmy lepiej niż inni. Na przykład Estonia, która do tej pory w gospodarczym wyścigu po 1989 r. była druga, zaraz po Polsce, od dwóch lat ma problemy i jej gospodarka się skurczyła.
Jestem przekonany, że co najmniej do końca dekady będziemy gonić Zachód. Zawsze byłem przeciwny armagedonistom, którzy twierdzą, że stoimy na skraju przepaści i za chwilę nasz piękny czas się skończy. To nieprawda. By użyć sportowej metafory: Polska jest Igą Świątek wzrostu gospodarczego i tak, jak Iga jeszcze przez długie lata będzie dobrze grała w tenisa, tak też przynajmniej jeszcze przez dekadę my będziemy sobie dobrze radzić. Jesteśmy po prostu wciąż bardzo konkurencyjni. Abyśmy utracili tę przewagę, musiałoby się wydarzyć bardzo wiele złych rzeczy jednocześnie. Ale pewnie w latach 30. XXI w. dojdzie do sytuacji, w której nasze doganianie Zachodu spowolni, szczególnie gdy już będziemy blisko 100 proc. unijnej średniej. Im bliżej średniej, tym bardziej będziemy zwalniać, a kiedyś nawet się całkiem zatrzymamy. Boję się takiego hiszpańskiego scenariusza.
Hiszpania też miała swój cud gospodarczy – w 2008 r., tuż przed kryzysem, dogoniła średnią dochodów w UE. Ale od czasu tego krachu wpadła w ekonomiczny marazm i teraz spadła do 86 proc. poziomu unijnej średniej, niewiele powyżej Polski.
Mamy do wyboru scenariusze hiszpański albo holenderski. W pierwszym staniemy, a potem zaczniemy tracić dystans do najbogatszych, w drugim – najpierw dogonimy średnią UE, a później ją przebijemy. Żeby mieć szansę na zrealizowanie tego mniej prawdopodobnego, lecz bardziej optymistycznego scenariusza holenderskiego, potrzebujemy dwóch rzeczy. Po pierwsze: wizji. Musimy wiedzieć, jak za kilka dekad Polska ma wyglądać, do czego mamy dążyć. Uważam, że takiej wizji dzisiaj nie mamy. Po drugie: od wizji trzeba przejść do strategii i taktyki, do jasnego określenia kierunków polityki gospodarczej.
Powiedział to przed laty, mam nadzieję, że od tego czasu zmienił zdanie. Chciałbym, żeby odbyła się debata publiczna o tym, jak Polska ma wyglądać w połowie XXI w. Ja proponuję plan „Wizja 30-20-10”. Zakłada on, że do 2050 r., albo nawet wcześniej, wejdziemy do pierwszej „30” najbogatszych krajów świata, jeśli chodzi o dochód narodowy na mieszkańca. Teraz jesteśmy na 43. pozycji. Do 2050 r. winniśmy też awansować do pierwszej „20”, jeśli chodzi o jakość życia. Bo nie chodzi tylko o to, żeby mieć wysokie dochody, kiedy łączy się z tym wysoka przestępczość, gdy strzelają w szkołach jak w USA, gdzie obecnie mieszkam, albo gdy nie ma wolności. Trzecie i najtrudniejsze jest to, żebyśmy weszli do pierwszej „10” krajów, które pchają światową cywilizację do przodu. To jest, przyznaję, najmniej realistyczne.
Proponuję pięć kierunków polityki gospodarczej, pięć „I”, które pozwoliłyby nam wypełnić cele „Wizji 30-20-10”. Obejmują one: instytucje, inwestycje, innowacje, imigrację i inkluzywność. Pięć obszarów, w których jest wiele do zrobienia, żebyśmy stali się gospodarczą Holandią.
Nawet bez jego zmiany jest miejsce na dodatkowe inwestycje – według krajowej metodologii, zgodnie z którą liczy się konstytucyjny limit, dług publiczny jest obecnie na poziomie ok. 40 proc. PKB. Dlatego stać nas na to, żeby najpierw zainwestować w siebie, a później wysoko rentownymi inwestycjami te pożyczki spłacić. Powinniśmy wydawać pieniądze na inwestycje, które będą kluczowe – metro, szybkie tramwaje, lepsze uniwersytety. Przy realnym koszcie pieniądza na poziomie 0 proc. albo nawet negatywnym to wszystko się po prostu bardzo szybko zwróci. Nawet jeśli przez kilka lat wzrośnie nam zadłużenie, to później z tych dobrych inwestycji spłacimy kredyty.
Rozwój gospodarczy nie ma moralnego sensu, jeśli nie pomaga najsłabszym. Bo nie chodzi o to, by owoce rozwoju trafiały jedynie do wąskiej grupy ludzi. To moralnie zły wzrost. I politycznie szkodliwy, bo rosnące nierówności podważają stabilność społeczną i grożą wybuchem, który zaszkodzi wszystkim. Poza tym inkluzywność jest fundamentalnym elementem rozwoju gospodarczego i utrzymania bogactwa. Jak się popatrzy na te prawie 50 krajów na świecie, które według klasyfikacji Banku Światowego są państwami o wysokich dochodach, to – wyłączając Katar, Arabię Saudyjską i kilka małych krajów wyspiarskich – praktycznie wszystkie to inkluzywne społeczeństwa, gdzie co do zasady wszyscy mają szansę na rozwój. O to samo chodzi w Polsce: żeby każdy, bez względu na to, czy się urodzi w Warszawie, Wałbrzychu czy w Warce, mógł pójść do dobrej szkoły i miał szansę na świetną pracę. Nierówności podcinają skrzydła rozwojowi, sprawiają, że wielu polskich Einsteinów, którzy „źle wybiorą sobie rodziców”, nie będzie w stanie się rozwinąć. Bez inkluzywnego, społecznie mobilnego społeczeństwa Polska straci szansę na stanie się gospodarczą Holandią. ©Ⓟ