Zachód ma problem. Z jednej strony chciałby mieć wszystko szybko i tanio, np. stal i aluminium, bez których żadna rozwinięta gospodarka obyć się nie może, a z drugiej nie jest o nie tak łatwo. Bo deindustrializacja swych własnych gospodarek, bo skutki ekologiczne polegania na przywożeniu surowców z dalekich i niepewnych krańców świata. Jak z tego wyjść? No właśnie… nie wiadomo. Dowodem niech będzie następujące studium przypadku.
31 października upłynął ostateczny termin na wynegocjowanie tzw. układu GSA – globalnego porozumienia na rzecz zrównoważonego obrotu stalą i aluminium. Pakt miał zostać zawarty pomiędzy USA a UE i stać się wzorem do naśladowania dla innych krajów. I zastąpić prowizorkę, na jaką zdecydowała się w 2021 r. administracja prezydenta Bidena. Demokraci zawiesili wówczas nałożone przez Donalda Trumpa cła na import stali i aluminium (w wysokości odpowiednio 25 i 10 proc.). Ówczesny prezydent realizował w ten sposób kampanijną zapowiedź odbudowy wygaszonego amerykańskiego przemysłu i związanych z nim miejsc pracy. Retorycznie cła były wymierzone głównie w import z Chin, a Unia Europejska dostała rykoszetem. Natychmiast po tym, jak Biden odkręcił Trumpowe reformy, Waszyngton i Bruksela obiecały sobie, że wypracują nowe porozumienie. I to od razu takie, które będzie uwzględniało kontekst ekologiczno-klimatyczny. Że stworzą mechanizm, za którego pomocą Ameryka i Europa będą mogły cła na stal i aluminium przywrócić, ale nie względem siebie nawzajem, tylko wobec krajów trzecich, które – zdaniem Zachodu – nie troszczą się wystarczająco mocno o środowisko i klimat.
Mijają kolejne deadline’y, a porozumienia jak nie było, tak nie ma. Strony ogłosiły, że dają sobie jeszcze kilka kolejnych miesięcy na znalezienie rozwiązania. Dlaczego tak trudno się porozumieć? Zajmujący się tą sprawą ekonomiści – choćby Simon Evenett z Uniwersytetu w St. Gallen w Szwajcarii – wskazują na pewien bardzo ciekawy aspekt całej sprawy. Zdaniem Evenetta układ GSA – nawet, gdy zostanie wynegocjowany i podpisany – może… nie mieć większego znaczenia. Tak, ureguluje handel stalą i aluminium pomiędzy dwoma największymi organizmami gospodarczymi świata, w praktyce jednak nie zmieni nic, bo cła i tak są tu przecież zawieszone. Z kolei ambicja, by układ był bacikiem na pozostałych producentów surowców, raczej się nie zrealizuje. Po pierwsze dlatego, że siła oddziaływania ceł na surowce jest we współczesnym kapitalizmie mocno ograniczona. Pokazuje to najnowsza historia. Gdy Trump wprowadził cła (w 2018 r.), w zasadzie nie miały one wpływu na import aluminium z Chin do Ameryki, a w przypadku stali ten wpływ był niewielki. Importerzy po prostu zapłacili więcej, ale wcale nie zmniejszyli zapotrzebowania. Prawdopodobnie wciąż było na tyle tanio, że im się to opłacało. Mało tego, około roku 2020 – czyli jeszcze przed nastaniem Bidena – import stali i aluminium zaczął rosnąć i do 2023 r. wzrósł o ładnych kilkadziesiąt procent. Po drugie, udział krajów takich jak Chiny w imporcie surowca do USA czy UE wcale nie jest taki wielki. Większość zapotrzebowania realizują kraje, z którymi Zachód łączą już regionalne porozumienia handlowe – najczęściej podpisywane w ramach WTO. Aby oclić taki import, trzeba by podważyć całą architekturę liberalizacji międzynarodowego handlu z epoki neoliberalnej. A to się politykom i grupom interesu nie uśmiecha.
Morał z tej opowieści jest taki, że łatwo zapowiadać zmiany i odwoływać się do pięknych idei, ale w praktyce zmienić cokolwiek trudno. Bo zainteresowanych zmianą status quo jest tak naprawdę bardzo niewielu. Ot, i mamy pułapkę liberalnego handlu jak na dłoni. ©Ⓟ