Pomysłodawcy cyklu debat podatkowych warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej nie spodziewali się chyba takiego sukcesu. Już drugie spotkanie w tym cyklu odbiło się niezwykle szerokim echem. Bo też temat był na czasie – podatek bankowy. I znakomity mówca na początek – wiceminister finansów Konrad Raczkowski.
Szansę, jaką mu dano, minister wykorzystał w miniony czwartek w więcej niż 100 procentach. Powiedział nie tylko, że podatek bankowy jest wyrazem sprawiedliwości społecznej i że podatek nie spowoduje perturbacji w bankach, bo sektor jest w dobrej kondycji. Poszedł o krok – i to nie jeden – dalej: opowiadał, że w tym, najdalej w przyszłym roku można się spodziewać upadłości kilku „toksycznych” banków. Ale bez obaw. Według ministra upadać będą małe banki, więc i w tym wypadku trudno mówić o zagrożeniu dla stabilności sektora. Przy okazji Raczkowski ocenił, że „nadzór instytucjonalny działał źle” i że nadzór „nie spełnił swojej roli”.
Nad kwestią sprawiedliwości podatku bankowego nie warto specjalnie się pochylać. O tym było już wielokrotnie. Nawet ludzie związani z sektorem finansowym przyznają czasem, że wprowadzenie podatku może mieć pewne uzasadnienie. Choć inni wskazują, że podatek bankowy rzadko pełni funkcję fiskalną. Raczej ma służyć stabilizacji sektora finansowego, a nie dostarczaniu pieniędzy na wydatki budżetowe. A jeśli chodzi o stabilizację, to w Polsce od lat obowiązują składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Jeszcze inni dodają zaś, że wprowadzenie podatku odbije się nie tylko na bankach, ale i na ich klientach: albo będzie drożej, albo dostępność pewnych produktów będzie ograniczona. A być może jedno i drugie.
Trzeba natomiast pochylić się nad zapowiedzią bankructw w bankowości. Czegoś takiego jeszcze nie mieliśmy. Nie zdarzyło się, by jakikolwiek urzędnik (nie mówiąc już o wiceministrze) zapowiadał upadłości w sektorze bankowym. Dlaczego? Gdyby było wiadomo, które konkretnie banki miał na myśli Raczkowski, już w piątek miałyby one pewnie kolejki przed oddziałami. A jeśli nie wiadomo – to czy zagrożony może być każdy? Bezmyślne wypowiedzi grożą uruchomieniem lawiny, której nie da się zatrzymać, a która może słono kosztować – nawet wtedy, gdy mowa o małych bankach. SK Bank z Wołomina był jednym z największych banków spółdzielczych, ale gdyby porównywać go z bankami komercyjnymi, to należał do maluchów. A i tak jego bankructwo (przypomnijmy – pierwsze od 14 lat) kosztowało banki ponad 2 mld zł.
Załóżmy, że upadłoby kilka – dajmy na to: pięć – banków o podobnych rozmiarach. Mniej więcej jedną czwartą z potrzebnych 10 mld zł zapłaciłyby banki w ramach funduszu ochrony środków gwarantowanych, resztę musiałby wyłożyć Bankowy Fundusz Gwarancyjny – a mowa tu o pieniądzach zbieranych od ponad 20 lat.
Banki określane są jako instytucje zaufania publicznego. Dlaczego? Bo ich funkcjonowanie opiera się na zaufaniu. Nie takim, że bank nie wpisze mi do umowy małymi literkami jakichś denerwujących prowizji. Nie takim, że będę mógł się zwierzyć pracownikom infolinii. Takim, że jeśli mam tam pieniądze, to w każdej chwili mogę je wypłacić. W każdej chwili. Nawet jeśli założyłem kilkuletnią lokatę. Mogę stracić oprocentowanie, może pojawić się jakaś opłata, ale jeśli zechcę, to mają mi oddać moje pieniądze.
Z tym wiąże się drobny problem: jeśli w tym samym momencie do banku pójdą wszyscy deponenci, to pieniędzy wystarczy dla niewielkiej części. Zdecydowana większość jest bowiem zaangażowana w kredyty czy obligacje, których natychmiastowej spłaty bank nie może zażądać. Obawa, że może się tak stać, w przeszłości czyniła biznes bankowy dość ryzykownym. Plotki o niewypłacalności powodowały trudne do przetrzymania „runy na banki”. Dlatego m.in. wymyślono systemy gwarantowania depozytów – dziś ci, którzy mają w jednym banku (bez różnicy: komercyjnym czy spółdzielczym, także w SKOK-u) mniej niż równowartość 100 tys. euro, mogą przyjmować ze spokojem najgorsze informacje o kondycji depozytariusza swoich pieniędzy. I tak je odzyskają.
Jest jedno ale. Gdyby grono banków, za które pieniądze miałby oddawać BFG, okazało się zbyt liczne, wrócimy do punktu wyjścia: dla kogoś zabraknie. Albo raczej: w pewnym momencie w oddawanie musiałby się włączyć rząd. Co grozi sytuacją podobną do tego, co po 2008 r. przeżyło kilka unijnych krajów – pokrywanie strat banków (nie chodzi o oddawanie pieniędzy akcjonariuszom, raczej o zapewnienie ich dostępności dla deponentów) powodowało skok długu publicznego.
Tak wracamy do roli resortu finansów i jego wysokich rangą przedstawicieli w stabilizowaniu sytuacji w systemie finansowym. Wydaje się, że nawet wiceministrowie, zwłaszcza po zdobyciu tytułu naukowego doktora habilitowanego, powinni mieć z grubsza pojęcie o tym, jakie mogą być zapowiedzi bankructw banków.
W piątek w „sprawie Raczkowskiego” zadałem Ministerstwu Finansów kilka pytań: „Na jakiej podstawie Pan Minister oparł swoje przewidywania (czy są to analizy resortu finansów, czy może dane z NBP, jak ostatnie testy warunków skrajnych lub KNF)? Czy można poprosić o sprecyzowanie, co miał na myśli Pan Minister, używając określenia »małe banki«: czy chodzi o banki o określonej sumie bilansowej, banki spółdzielcze czy może np. spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe? Jakie są spodziewane koszty upadłości tych kilku małych banków (innymi słowy: jaka jest wartość zgromadzonych w nich depozytów)? Na czym polega »toksyczność« tych banków? Zwykle rozumie się pod tym pojęciem określone aktywa – jeśli w tym przypadku również o to chodzi, poprosiłbym o przybliżenie, jakie. Jeśli jednak Pan Minister miał na myśli coś innego – poproszę o informację”.
Odpowiedź – standardowa do wszystkich redakcji: „Minister Finansów zwrócił się do wiceministra Raczkowskiego o wyjaśnienia jego wczorajszej wypowiedzi podczas seminarium w SGH. W ocenie Ministra Finansów Pawła Szałamachy sektor bankowy jest stabilny”.
Wiceminister tłumaczył się jeszcze w RMF FM. Mówił, że zdanie zostało wyrwane z kontekstu i że „to wszystko odnosi się do przeszłości”.
A więc wszystkiemu winni dziennikarze... Nie byłem na spotkaniu Raczkowskiego ze studentami i mógłbym uwierzyć w to wyjaśnienie, gdyby nie drobny szczegół. Zanim jeszcze informacja o jego „prognozie” pojawiła się w portalach internetowych, dostałem maila od jednego z banków: „Czy to tak można jako wiceminister finansów bez zająknięcia się mówić o prawdopodobnej upadłości banków?”. Najwyraźniej „opacznie” zrozumiał ministra nie tylko jeden dziennikarz.
Dla obrony wiceministra ktoś może przypomnieć, że latem ubiegłego roku poprzedni minister finansów Mateusz Szczurek w trakcie posiedzenia sejmowej Komisji Finansów Publicznych otwarcie deklarował, że w bardzo poważnej sytuacji są spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe. O pięciu największych SKOK-ach, w których zewnętrzny audytor przeprowadził na zlecenie nadzoru badanie sprawozdań finansowych za 2013 r., minister wyraził się, że kasy były w tym czasie niewypłacalne.
Czy między wypowiedziami Szczurka i Raczkowskiego jest jakaś różnica? Wydaje mi się, że jest. Szczurek mówił o przeszłości, Raczkowski o przyszłości. Szczurek – o konkretnych (albo przynajmniej: o łatwo dających się zidentyfikować) instytucjach, Raczkowski – po prostu o małych bankach (podkreślmy – nie wskazując, co należy rozumieć przez banki małe).
Są i inne różnice, które nie wynikają wprost z ich wypowiedzi. Co do kondycji finansowej SKOK-ów, to wiadomo nie od dziś, że jest ona trudna. Nie bez powodu tylko kilka kas jest zwolnionych z obowiązku przygotowania i wdrożenia programu naprawczego. O bankach stale powtarza się zaś (nie inaczej robi przecież minister finansów), że są w dobrej sytuacji, że mają wysokie kapitały czy że są dochodowe. I wśród banków są takie, które mają problemy, ale w tym sektorze takich przypadków jest dużo mniej niż w kasach. Jest jeszcze różnica skali: SKOK-i to obecnie ok. 12 mld zł aktywów. Suma bilansowa sektora bankowego jest ok. 130 razy większa.
Co po wysłuchaniu wiceministra zrobi szef resortu finansów? Dość oczywiste chyba, że dla kogoś, kto, żeby zrobić wrażenie na słuchaczach (o inne wyjaśnienie chyba trudno), jest gotów lekko potraktować stabilność systemu finansowego, a pośrednio i stabilność finansów publicznych, stanowisko wiceministra finansów może stanowić zbyt duże obciążenie. Ale jeśli ocena ministra nie byłaby aż tak surowa, to powinien przynajmniej zabronić swojemu zastępcy spotkań ze studentami.
Dla kogoś, kto, żeby zrobić wrażenie na słuchaczach, jest gotów lekko potraktować stabilność systemu finansowego, a pośrednio i stabilność finansów publicznych, stanowisko wiceministra finansów może stanowić zbyt duże obciążenie