Z okazji świąt pewna firma produkująca drukarki 3D (nie pamiętam nazwy, ale to było coś w deseń tego serialu, w którym policyjny laborant po godzinach własnoręcznie ćwiartuje gwałcicieli, a ich resztki zawija w folię spożywczą) wręczyła redakcji bardzo fajny prezent – możliwość testowania przez dwa tygodnie jednego ze swoich produktów. Metalową skrzynkę wielkości przenośnej lodówki postawiliśmy na jednym z biurek i... W zasadzie tyle byliśmy w stanie zrobić samodzielnie.
Po mniej więcej dwóch godzinach bezmyślnego wpatrywania się w urządzenie ktoś wpadł na genialny pomysł – żeby zadzwonić po pomoc do fachowca. Konsultacje z nim trwały kolejne dwie godziny godziny i jestem pewien, że przez cały ten czas czuł się on, jakby tłumaczył zasadę działania zderzacza hadronów szympansom. Niemniej cel został osiągnięty – wydrukowaliśmy pierwszą rzecz. Sowę. Tak, właśnie sowę. I – jeśli mam być szczery – byliśmy tym faktem bardzo podnieceni. Tak bardzo, że przez redakcję mogłaby przemaszerować naga Charlize Theron rozdająca zimne piwo, a my i tak wolelibyśmy wpatrywać się ze łzami wzruszenia w oczach w naszego jaskrawozielonego plastikowego ptaka. Po nim przyszedł czas na podstawkę do iPhone’a, jakieś postacie z gier, ośmiorniczki, mydelniczki i co tylko podpowiadała nam wyobraźnia. Wpadliśmy nawet na pomysł, aby do jednego z numerów gazety dołączyć trójwymiarowego księgowego w skali 1:25! Już wciskaliśmy „Enter” na klawiaturze, gdy ktoś umiejący mnożyć i dodawać zauważył, że – biorąc pod uwagę tempo, z jakim działa sprzęt – potrzebny nakład figurek ukończony zostanie w lutym 2024 r. A wtedy to ja mam już umówioną wizytę u okulisty...
Nigdy nie sądziłem, że druk 3D spodoba mi się do tego stopnia, że autentycznie zapragnę postawić takie urządzenie u siebie w domu. I nie jest to fanaberia. Ja po prostu widzę dla niego sporo praktycznych zastosowań. Na przykład bardzo często z nieskrywaną złością odkrywam, że skończyły się czyste łyżeczki do herbaty, a zmywarkę można włączyć dopiero o godz. 22.00 (bo wtedy zaczyna się tańsza taryfa na prąd). Jako że drukarka zużywa nieporównywalnie mniej energii niż zmywarka, to mam przeczucie graniczące z pewnością, że taniej będzie wydrukować sobie nową łyżeczkę, niż umyć tę brudną. Podobnie rzecz ma się z zabawkami dla dzieci – zamiast kupować im co chwilę nowy komplet Lego, mógłbym go po prostu wydrukować. Klocek po klocku, w różnych rozmiarach i kolorach. Wystarczyłoby kliknąć „drukuj”. Zbił się talerz? Drukujemy! Chcesz nową lalkę? Drukujemy! Brat zabiera ci autko? Zaraz zrobię drugie. Siostra połknęła pionki do gry? Masz tu nowe! Niewykluczone, że po roku takiej zabawy mój dom przypominałby sklep „Wszystko za jeden grosz”, ale wówczas sprzedałbym cały ten asortyment i rozpoczął drukowanie od nowa. Tak duże wrażenie wywarła na mnie ta technologia. I jestem przekonany, że będzie bardzo szybko ewoluowała. W niedalekiej przyszłości wydrukujemy sobie w podobny sposób włosy, rękę, wątrobę, a może nawet Charlize Theron. Jestem w stanie wyobrazić sobie nawet to, że ogromne drukarki 3D dostarczane będą na plac budowy, gdzie w ciągu kilku dni będą wznosiły gotowe domy.
Pozostało
87%
treści
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama