Wpływ ataków terrorystycznych na giełdy był dotychczas niewielki, a w skali globalnej niezauważalny. I nic nie wskazuje na to, by dziś było inaczej
/>
/>
/>
Atak terrorystów w Paryżu miał miejsce w piątek wieczorem, gdy amerykańskie giełdy – jako ostatnie – były już bliskie zamknięcia. Informacje o wydarzeniach w stolicy Francji docierały tam już wtedy, gdy sesje giełdowe były zakończone. Nie miały więc wpływu na notowania. S&P500, najważniejszy indeks nowojorskiej giełdy, spadł w piątek o 1,1 proc., a Nasdaq, pokazujący notowania spółek technologicznych, nawet o 1,5 proc. Było to jednak spowodowane nie tym, co działo się w Paryżu, ale gorszymi od oczekiwań danymi o sprzedaży detalicznej, słabymi wynikami amerykańskich spółek i rosnącymi obawami związanymi z pierwszą od dziewięciu lat podwyżką stóp procentowych w USA.
Bezpieczna przystań
Mimo to w tzw. handlu posesyjnym, kiedy wiadomo już było o tym, co działo się we Francji, ceny akcji poszły jeszcze w dół. Takie zdarzenia o dużej skali, dotykające główne centra światowej gospodarki, zawsze wywołują wśród inwestorów niepewność i chęć ucieczki do „bezpiecznej przystani” – sprzedawanie aktywów uważanych za bardziej ryzykowne i zamienianie ich na papiery uznawane za bezpieczne, np. obligacji USA.
Inwestorzy na naszym kontynencie w ogóle nie mieli jeszcze okazji zareagować na piątkowe wydarzenia w Paryżu. Można się więc spodziewać, że europejskie rynki w poniedziałek pójdą w dół. Szczególnie może to dotyczyć notowań na giełdzie paryskiej, przede wszystkim spółek związanych z sektorem turystycznym. Skala wyprzedaży może być jednak ograniczona: gracze giełdowi mieli cały weekend na oswojenie się z sytuacją.
Liczy się czas
Przy kilku poprzednich atakach terrorystów w Europie inwestorzy mieli mniej czasu – dochodziło do nich w środku tygodnia. Mimo to również wtedy wpływ na notowania był ograniczony. Seria ataków ze stycznia tego roku w Paryżu nie spowodowała spadków cen akcji – CAC40, główny indeks paryskiej giełdy, zdołał nawet nieco wzrosnąć. W lipcu 2005 r., gdy doszło do zamachu bombowego w londyńskim metrze, tamtejsza giełda początkowo straciła ponad 2,2 proc., ale dużą część strat zdołała odrobić jeszcze przed zakończeniem handlu w dniu ataku. Podczas następnej sesji była już wyżej niż w dniu poprzedzającym zamach. Nieco inaczej wyglądała sytuacja w Hiszpanii w marcu 2004 r., gdy terroryści podłożyli bomby w podmiejskich pociągach dowożących ludzi do pracy do Madrytu. Pierwszego dnia notowania początkowo spadły średnio o ponad 3 proc., by potem nieco się podźwignąć. Do wyprzedaży na większą skalę doszło dopiero na kolejnych sesjach. Do poziomów sprzed zamachów ceny na madryckiej giełdzie wróciły prawie miesiąc po atakach.
W żadnym z tych przypadków nie powtórzył się scenariusz, jaki miał miejsce po zamachach z września 2001 r. w Stanach Zjednoczonych. Tam giełdy na tydzień po prostu zamknięto, co pozwoliło uniknąć fali paniki. Mimo to gdy po kilku dniach uruchomiono handel, akcje wyraźnie potaniały. Dziesięć dni po ataku na World Trade Center indeks S&P500 był niemal 12 proc. niżej niż w dniu poprzedzającym zamachy (wrócił do tego poziomu w miesiąc po nich). Ówczesne spadki cen były spowodowane nie tylko zaskoczeniem związanym ze skalą ataków. Wcześniej miało miejsce pęknięcie tzw. bańki internetowej, czyli obniżki cen akcji spółek związanych z branżą IT, które w poprzedniech latach mocno podrożały. Wreszcie – amerykańska gospodarka była wówczas w recesji (tylko w III kw. 2001 r. PKB był o 1,3 proc. niżej niż w poprzednich trzech miesiącach).
– Tragedia w Paryżu nie będzie miała istotnego wpływu na zachowanie rynków finansowych. Negatywny psychologiczny wpływ tych tragicznych wydarzeń na nastroje konsumentów i firm może być zauważalny przejściowo co najwyżej w przypadku francuskiej gospodarki – uważa Piotr Bujak, ekonomista PKO BP.
Dotychczasowe doświadczenia nie wskazują jednak, by należało obawiać się widocznego negatywnego wpływu na koniunkturę w całej gospodarce. Ani w Wielkiej Brytanii w 2005 r., ani rok wcześniej w Hiszpanii nie było nawet pogorszenia nastrojów konsumenckich, nie mówiąc już o słabszych wynikach np. sprzedaży detalicznej. Obecnie obawy dotyczą tego, czy zamachy nie skłonią obcokrajowców do rezygnacji z przyjazdu nad Loarę (Francja to jeden z krajów najchętniej odwiedzanych przez turystów). Po zamachach z 2004 i 2005 r. takiego efektu nie było.
Wniosek? – Na tym etapie nie należy się spodziewać istotnego wpływu zamachu w Paryżu na rynek finansowy, a tym bardziej gospodarkę – ocenia Ignacy Morawski, główny ekonomista FM Banku PBP. Jego zdaniem jest wprawdzie ryzyko osłabienia euro, ale nie powinien być to silny i długotrwały efekt.
Co postanowią banki
Na notowaniach euro w większym stopniu ważyć będą decyzje banków centralnych, jak podwyżki stóp procentowych w USA (już oczekiwanie na nie przyczynia się do umocnienia dolara) czy możliwe rozszerzenie programu ilościowego luzowania polityki pieniężnej w eurolandzie (jednym z celów jest osłabienie euro). Jedną z „bezpiecznych przystani” jest Szwajcaria. Jeśli tamtejszy frank zyska na wartości, pogorszy się sytuacja osób spłacających u nas kredyty denominowane w szwajcarskiej walucie.
I bez piątkowych zamachów w kiepskich nastrojach są inwestorzy na naszej giełdzie. Miniony tydzień WIG20, główny indeks warszawskiej giełdy, zakończył poniżej 2 tys. punktów. Jest najniżej od sześciu lat.
Francuska prasa jest powściągliwa. Nie stawia znaku równości między islamem jako religią i terroryzmem
„Płaczemy, ale się nie boimy”, „Musimy wygrać tę wojnę”, „Francja w żałobie” – to niektóre z tytułów, które pojawiły się w ostatnich dwu dniach we francuskich mediach. A jedno z najczęściej wymienianych słów to solidarność – zarówno w tekstach, jak i wpisach internautów nie odczuwa się antymuzułmańskich nastrojów. Wręcz przeciwnie – media podkreślają, że ważna jest walka z terroryzmem, ale nie z islamem.
Internauci pod słowami Marin Le Pen, liderki nacjonalistycznej partii Front Narodowy, że krajowi grozi niebezpieczeństwo, piszą, że Francja miała swoje powody, by zaangażować się w wojnę w Syrii, nawet jeżeli za to teraz słono płaci. Zaś w mainstreamowych mediach niewiele się pisze o imigrantach czy mniejszości muzułmańskiej we Francji.
Na stronie dziennika „Le Monde” w sobotę wieczorem, czyli dzień po tragedii, jedyny tekst na głównej stronie poświęcony uchodźcom dotyczył... Polski. Dziennikarze relacjonowali, że są państwa, takie jak kraj nad Wisłą, które łączą zamachy w Paryżu i kryzys związany z przyjmowaniem imigrantów. I cytują słowa ministra ds. europejskich Konrada Szymańskiego oraz szefa resortu spraw zagranicznych o ograniczaniu przyjmowania uchodźców.
W prawicowym „Le Figaro”, na okładce specjalnego weekendowego wydania widać klęczącą sylwetkę człowieka z tytułem „Rozpacz i wściekłość”. Zaś redaktor naczelny we wstępniaku pisze o tym, że Francja jest na wojnie, którą musi wygrać. „Przemocy można przeciwstawić się tylko siłą, a przeciw bezprawiu jedynym prawem jest skuteczność” – uważa D’Alexis Brézet.
Analizując reakcje internetu, dziennikarze „Le Figaro” zwracają uwagę, że zamachy pokazały niezwykłą solidarność z Francją – wyliczają, że hasztag #PrayForParis w sobotę po południu został użyty ponad 6,7 miliona razy. Co ciekawe, akurat to zdenerwowało niektórych internautów. „To chyba nie jest dobry slogan – pisze Monilari – jesteśmy państwem demokratyczno-laickim. A wojna terrorystów jest natury religijnej...”. Inny dodaje: „Modlitwa? Wszyscy mówią, że religia jest motorem zamachów. Nigdy bym nie prosił o modlitwę”.
W mediach, również w tonie łagodzącym, prezentowane jest zdanie Rady Muzułmańskiej potępiającej zamachy oraz zdjęcia protestujących muzułmanów, którzy podkreślają, że terroryści nie działali w ich imieniu.
– Zapłacimy za to wysoką cenę – mówią też mułzumanie cytowani w dużym reportażu „Liberation” spod jednego z paryskich meczetów. Powód? Boją się rygorystycznej polityki i podkreślają zarazem, że to był atak również na nich. Mieszkańców Francji.
W tekście o tym, że jeden z zamachowców prawdopodobnie dostał się do Europy z falą uchodźców, media podkreślają, że to jeszcze niepotwierdzone informacje.
Dziennikarze konsekwentnie podkreślają, że za zamachami stoją ekstremiści z Państwa Islamskiego, które po francusku określa się jako Daech, zaś w jednej z telewizji, która na samym początku relacjonowała zdarzenia, padło stwierdzenie, że zamachowcami na pewno nie są blondyni.
Dziennikarze katolickiego „La Croix” piszą, że nie wolno pozwolić, by opinia publiczna szukała szybkich i uproszczonych odpowiedzi.
Interesująca do prześledzenia stała się informacja o zamieszkach w Lille. W polskich i brytyjskich mediach pojawiły się informacje o imslamofobicznych aktach agresji. „Zaczęło się” – komentowano na polskim Twitterze. Tymczasem francuskie media o tym wydarzeniu milczą. Pojawia się kilka wzmianek na niszowych portalach, są dwa zdania w artykule w „Le Monde”, opisującym marsze solidarności z ofiarami ataków. Dziennikarze wyliczają kolejne miejscowości, by przy Lille dodać, że marsz 500-osobowego tłumu zakłóciło 15 prawicowych bojówkarzy.
Nicolas Maslowsky, francuski politolog z Uniwersytetu Karola, tłumaczy, że media są bardzo ostrożne. – Dostały nauczkę po styczniowych zamachach, wtedy francuski odpowiednik Rady Etyki Mediów krytykował je za napędzanie histerii, nakręcanie spirali nienawiści oraz utrudnianie pracy policji – tłumaczy. Teraz dziennikarze opisują rzeczywistość bardzo powściągliwie.