Gdybyśmy zainwestowali we własne centrum szkoleniowe, obce wywiady miałyby większy kłopot z infiltracją naszych sił zbrojnych
Piloci w polskim wojsku co najmniej raz w roku muszą przejść szkolenie na symulatorze. Tak przewiduje Regulamin Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP. – Bez takiego szkolenia pilot jest odsuwany od lotów – wyjaśnia ppłk Artur Goławski z Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Problem w tym, że wojsko dysponuje tylko jednym symulatorem dla śmigłowców rodziny W-3 (Sokół), których mamy ok. 70. Nie mamy za to ani jednego symulatora wiropłatów z rodziny Mila (w armii służy ich prawie 150).
Dlatego na szkolenia na Mi-8, Mi-17 i Mi-2 piloci jeżdżą za granicę. Trenują tam m.in. procedury po nieudanym podejściu czy postępowanie po defekcie jednego silnika w różnych fazach lotów. Poszczególne jednostki ogłaszają przetargi i wysyłają pilotów do centrów szkoleniowych, głównie do Czech i na Litwę. Sprawa dotyczy ponad 200 żołnierzy, a roczny koszt to prawie 4 mln zł. Ćwiczenie na prawdziwych śmigłowcach w Polsce byłoby kilka razy droższe. Za tę kwotę można wylatać zaledwie 200 godzin (tyle wynosi koszt paliwa i materiałów eksploatacyjnych). Dodatkowo jest ryzyko uszkodzenia śmigłowca podczas ryzykownego manewru.
Jednym z ośrodków, w których szkolą się piloci, jest Avia Baltica w Kownie na Litwie. To spółka powiązana z rosyjskimi firmami ZAO Spark i NPO Spark. Jak podawał Reuters, amerykański Pentagon przestrzegał przed współpracą z nią „z powodu niesolidności”. Z kolei symulatory w HTP Ostrava, czeskiej firmie, w której szkolą się nasi lotnicy, wyprodukowała rosyjska Dinamika. Jest więc możliwość, że informacje o umiejętnościach naszych pilotów, procedurach awaryjnych itp. wpadną w ręce rosyjskiego wywiadu.
Są na to różne sposoby. – Jeśli producent wbudował w jakieś urządzenie tzw. backdoory, trudno wykrywalne wejścia, przez które informatyk może się dostać do systemu, a maszyna jest podłączona do internetu, dostęp do danych nie stanowi problemu – tłumaczy Michał Rybak, były funkcjonariusz Agencji Wywiadu, dziś prowadzący własną kancelarię bezpieczeństwa. Sytuacja nieco się komplikuje, gdy sprzęt nie jest podłączany do sieci. Urządzenie może mieć jednak wbudowany magazynek pamięci, który co jakiś czas, np. podczas serwisu albo rutynowego przeglądu przez producenta, jest opróżniany.
– Jeśli zainstalowano by gdzieś ukryty czytnik danych, są możliwości techniczne, by w hardware włożyć też przekaźniki, z którymi można się łączyć z odległości kilkuset metrów. Wtedy nie trzeba nawet wchodzić na teren danej firmy czy jednostki – opowiada Rybak. Takie sytuacje, jak wbudowywanie ukrytych form oprogramowania, się zdarzają, co potwierdza inny rozmówca, który pełni kierowniczą rolę w jednej z firm zbrojeniowych.
Cztery lata temu Robert Zieliński pisał w DGP, że sprzęt do wideokonferencji koncernu Huawei, którego miało używać MSW, nie został sprawdzony pod kątem obecności oprogramowania szpiegowskiego. Dwa dni po publikacji w resorcie rozpoczęto kontrolę. Wcześniej „The Sunday Times” donosił, że w nośnikach USB i komputerach, które są rozdawane przez Chińczyków przedstawicielom zachodnich koncernów, czasem znajdują się ukryte programy komputerowe, które przesyłają dane do chińskiego wywiadu.
Czechy i Litwa należą do NATO. Jednak szkolenie się w ośrodkach, gdzie regularnie bywają rosyjscy wojskowi, jest ryzykowne. M.in. dlatego kilka lat temu dowódca generalny rodzajów sił zbrojnych nakazał, by od 2016 r. wszystkie treningi na symulatorach odbywały się w kraju. Ta decyzja nie ma jednak szans na realizację.
– Charakterystyki lotu śmigłowca (aerodynamikę, „gałkologię”, procedury, właściwości pracy napędu) najlepiej znają producenci. Z reguły to oni są wytwórcami lub współproducentami symulatorów lotu – stwierdza ppłk Goławski.
Nasz rozmówca dodaje, że śmigłowce z rodziny Mila i tak będą stopniowo wycofywane ze względu na wiek. – Za 10 lat w służbie ma pozostać tuzin najmłodszych Mi-17. Obecne rozwiązanie jest więc tymczasowe. Stopniowo uzyskamy autonomię szkoleniową w obszarze symulatorów lotniczych – zapewnia Goławski. Na pocieszenie można dodać, że wraz z zakupem nowych śmigłowców transportowych mamy nabyć pakiet szkoleniowy, w tym m.in. symulatory i trenażery lotu.
Jednak zdaniem Juliusza Sabaka z portalu Defence24 problem jest głębszy. – O stworzeniu centrum szkoleniowego mówi się od zawsze. Posiadanie takiej placówki to możliwość wylatania większej liczby godzin szkoleniowych. Piloci mogliby ćwiczyć nie tylko sytuacje awaryjne, ale także inne aspekty latania – wyjaśnia. W Polsce pokutuje przeświadczenie, że nie należy inwestować w tego typu infrastrukturę, skoro z poradzieckiego sprzętu i tak się wycofujemy. – Gdyby powstała taka baza treningowa, moglibyśmy szkolić pilotów z zagranicy – dodaje Sabaka. Na rynku aktywni są ostatnio Ukraińcy i to pewnie oni zapełnią tę niszę rynkową.