Już dawno nie ubawiłem się tak bardzo, jak podczas lektury porównania nowej skody superb z mercedesem klasy E w jednym z tygodników motoryzacyjnych. Wyobraźcie sobie, że dziennikarze wzięli na warsztat oba modele, pomierzyli je, pojeździli nimi, przyhamowali parę razy, zatankowali, pobawili się nawigacją i wyszło im, że skoda jest lepsza.
Już dawno nie ubawiłem się tak bardzo, jak podczas lektury porównania nowej skody superb z mercedesem klasy E w jednym z tygodników motoryzacyjnych. Wyobraźcie sobie, że dziennikarze wzięli na warsztat oba modele, pomierzyli je, pojeździli nimi, przyhamowali parę razy, zatankowali, pobawili się nawigacją i wyszło im, że skoda jest lepsza.
Serio. Dżinsy z Lidla wygrały z garniturem od Hugo Bossa. Pyzy z baru mlecznego okazały się lepsze w smaku od solidnego kawałka steku z argentyńskiej wołowiny serwowanego w paryskiej L’Arpege.
Redaktorzy argumentowali, że dla nich nie liczą się marka i prestiż, tylko rzeczywiste i praktyczne parametry, a pod tymi względami czeskie auto miażdży niemieckiego rywala. Cóż, jeżeli tak postawi się sprawę, to faktycznie superb jest w stanie rozłożyć na łopatki także najnowszego maybacha, rolls royce’a phantoma, transatlantyk „Queen Marry 2” oraz odrzutowiec Gulfstream. Jest bowiem znacznie tańszy w zakupie i utrzymaniu niż one, a w porównaniu z „Queen Marry” to nawet świetnie się prowadzi.
Porównywanie skody z mercedesem jest tak samo idiotyczne, jak zestawianie wakacji na Malediwach z wakacjami w Sosnowcu. Nie znam absolutnie nikogo, kto zastanawiałby się nad zakupem merca, bmw albo audi, po czym doszedł do wniosku, że jednak sprawi sobie skodę, bo „jej fotel można odsunąć do 6 mm dalej” oraz „pali o łyżeczkę ropy mniej”. Innymi słowy, nie znam żadnego idioty. No, może poza paroma dziennikarzami motoryzacyjnymi.
Oczywiście argument, że w przypadku samochodów klasy premium płaci się często głównie za znaczek na masce, nie jest pozbawiony racji, ale właśnie o to chodzi! Gdy na biznesowe spotkanie podjedziecie czymś, co ma gwiazdę w logo, wszyscy potraktują was poważnie i z szacunkiem. Spróbujcie jednak zjawić się za kierownicą auta, którego znaczek przypomina głowę upośledzonego bażanta, a wasi potencjalni kontrahenci najpierw głośno was wyśmieją, a następnie każą wam po prostu spadać. Bo w środowiskach, w których jeździ się głównie niemieckimi luksusowymi wozami, superb jest odpowiednikiem wielkiego ropnia na twarzy Claudii Schiffer.
Zdaję sobie sprawę, że te argumenty nie są w stanie powstrzymać gazet motoryzacyjnych przed kolejnymi bezsensownymi porównaniami. Intuicja podpowiada mi, że niebawem będziemy świadkami kolejnych hitów. Na przykład jaguar XE, który właśnie pojawił się na naszym rynku, zostanie rozjechany przez passata, opla insignię, peugeota 508, renault lagunę, a być może nawet hyundaia i30 oraz skodę fabię. Bo „z racjonalnego i praktycznego punktu widzenia” jest gorszy niż one. Jak na limuzynę segmentu D ma dość ciasne wnętrze (nastoletnie dzieci usiądą na tylnej kanapie, pod warunkiem że odpiłuje się im nogi i głowy) i kiepsko ukształtowany bagażnik. Jego zegary pozostawiają wiele do życzenia, jeżeli chodzi o estetykę i czytelność, a grafika komputera pokładowego nie odbiega znacząco od tego, co znamy z zegarków Casio sprzed 20 lat. Znam też dużo tańsze od „dżaga” samochody, które mają lepiej dopracowane automatyczne skrzynie biegów (ta tutaj zmienia przełożenia z pewnym wyczuwalnym opóźnieniem) oraz przyjemniej brzmiące silniki. Jednak mimo wszystkich tych wad XE jest świetnym autem. Bo ma coś, czego brakuje większości aut w tym segmencie: duszę. Jest nietuzinkowy, nieszablonowy, inny, intrygujący. Prowadząc go, czułem, że zaprojektowany został przez ludzi, którzy chcą, aby jazda samochodem nie była pozbawioną emocji i wyzutą z przyjemności czynnością, lecz miłą odskocznią od codziennej rutyny.
Większość obecnych aut to produkty stworzone przez informatyków, które schodzą z taśm fabryk w takim samym tempie, jak jednorazowe maszynki do golenia BIC. Bezduszne, pozbawione pierwiastka wyjątkowości, okablowane i skomputeryzowane niczym dział IT Pentagonu. Jaguar sprawia wrażenie, jakby oparł się tym trendom. Czuć autentyczny kontakt z maszyną, jej mechaniką. Świetny układ kierowniczy, rewelacyjne prowadzenie. Prostota obsługi, gdzie do wyłączenia klimatyzacji potrzeba wciśnięcia tylko jednego przycisku, a nie przebijania się przez systemowe menu. A do tego wszystko to, co znamy z innych aut w tej klasie – bardzo dobre wykonanie i przyjemne materiały wykończeniowe.
Niedosyt pozostawia jedynie 180-konny diesel. Owszem, jest dynamiczny (niecałe 8 sekund do setki) i bardzo oszczędny (średnio 6–7 litrów przy dynamicznej jeździe), ale zarówno wygląd XE, jak i sposób, w jaki się go prowadzi, aż proszą się o mocnego benzyniaka. W ofercie jest 240-konna doładowana dwulitrówka, a także 340-konny sześciocylindrowiec. Wydaje mi się, że dopiero z nimi jaguar zyskuje charakter, jaki znamy z historycznych modeli marki.
Ale dla wielu gazet motoryzacyjnych charakter samochodu nie ma żadnego znaczenia. Tak samo jak to, ile radości daje prowadzenie. Oni nie kochają aut. Oni kochają cyferki, linijki, litry i wszelkiego rodzaju inne liczby, za pomocą których oceniają wartość auta i wciskają je w odpowiednie miejsce swoich obszernych excelowych tabelek. Gdyby kobiety na podobnych zasadach oceniały i wybierały facetów, musiałyby wyciągać średnią z naszej masy, obwodu bicepsa, pojemności serca, długości penisa i poziomu IQ. Nasz charakter nie miałby nic do rzeczy. A wówczas dziennikarze motoryzacyjni przez całe życie sypialiby wyłącznie z sondą Lambda, filtrem cząstek stałych lub kołem dwumasowym.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama