Biały Dom oficjalnie poluzował wieloletnią politykę „żadnych ustępstw wobec terrorystów”.
Niemiecki dyplomata był jedynym pasażerem wojskowego samolotu, który wylądował w malijskim Bamako. Miał przy sobie tylko trzy walizki, a w nich 5 mln euro. Na płycie lotniska czekał rządowy wóz, którym mężczyzna pojechał na sekretne spotkanie. Nie jest jasne, czy spotykał się z pełniącym wówczas przez kilka miesięcy obowiązki prezydenta Dioncoundą Traore czy też z przedstawicielami „organizacji pozarządowej”, którą stworzył lata temu Muammar Kaddafi, by dzięki niej dyskretnie pośredniczyć w takich sprawach. Ważne, że wkrótce wszyscy ogłosili sukces.
Ale zanim do tego doszło, walizki przerzucono do terenowych aut, które pomknęły na Saharę. Niemiec prawdopodobnie pozostał w Bamako, walizki wieźli wysłannicy rządu oraz pośredniczący w kontaktach podwładni dawnego lidera tuareskiej rebelii na Saharze Iyada Ag Ghalego. Po szaleńczej jeździe liczącą kilkaset kilometrów trasą przez Saharę terenówki zatrzymały się w miejscu, w którym czekali kidnaperzy z organizacji Amariego Saifiego – lidera Salafickiej Grupy Modlitwy i Walki, bojówki działającej na pograniczu Algierii i Mali. Na piasku rozłożono koc, na którym przysiedli bojownicy, by przeliczyć gotówkę. Wszystko się zgadzało. 17 sierpnia 2003 r. – po czterech miesiącach spędzonych w niewoli – kilkunastu zakładników z krajów europejskich zostało zwolnionych.
Pozostawało tylko odtrąbić sukces. – Zwycięstwo – zakrzyknął kanclerz Gerhard Schroeder. Księgowi w Berlinie zapisali wydatek w kategorii „pomoc rozwojowa dla Mali”. Malijczycy także byli zadowoleni, bo zapunktowali u Niemców. W Trypolisie dyplomatyczny sukces negocjatorów wychwalał Kaddafi. Nie narzekali też salafici, bo dzięki gotówce od Niemców zmienili swoją organizację, by nieco ponad trzy lata później obwołać się Al-Kaidą Islamskiego Maghrebu.
Tyle już wycierpieli
Przez kilkadziesiąt ostatnich lat Amerykanom nawet przez myśl nie przeszło, by powtórzyć taką operację. Ich oficjalne stanowisko brzmiało: żadnych negocjacji z terrorystami. (Co było nieprecyzyjne: kluczowy wątek w najgłośniejszym skandalu lat 80. w USA – afera Iran–Contras – sprowadzał się do tego, że Amerykanie zgodzą się potajemnie sprzedawać broń obłożonemu sankcjami Iranowi, w zamian za co Irańczycy mieli wynegocjować z bojownikami libańskiego szyickiego Hezbollahu zwolnienie uprowadzonych przez nich amerykańskich zakładników. Operacja przyniosła nawet częściowy sukces).
Jeszcze w grudniu 2013 r. James Foley – amerykański dziennikarz uprowadzony w 2012 r. w Syrii – usłyszał od oprawców z Państwa Islamskiego wiele pytań: Kto płakał na ślubie twojego brata? Jak się nazywał kapitan drużyny koszykówki w twojej szkole? Dziś nie jest tajemnicą, że kidnaperzy nawiązali kontakt z jego rodziną – prawdopodobnie wymieniono z krewnymi Foleya kilka e-maili. Ale po kilku miesiącach z kilkudziesięciu więźniów Państwa Islamskiego zostało już tylko siedmiu – czterech Amerykanów i trzech Brytyjczyków. Obywateli państw oficjalnie odcinających się od płacenia kidnaperom. Do sierpnia 2014 r. wszyscy byli martwi. Dwa lata wcześniej przed szansą uratowania życia stał Warren Weinstein, amerykański menedżer zatrudniony na kontrakcie w Pakistanie. Jego rodzina dogadała się z powiązanymi z Al-Kaidą kidnaperami – a nawet przekazała im 250 tys. dol. okupu, na co waszyngtońska administracja przymknęła oko. Tyle że zanim terroryści zwrócili wolność Weinsteinowi, Amerykanin zginął w nalocie przeprowadzonym przez amerykańskie drony.
Jeszcze na początku ubiegłego tygodnia wszystko wskazywało na to, że takie dramaty nie skruszą serc urzędników w Waszyngtonie. A jednak. – Rodziny porwanych opowiedziały nam, i powtórzyły to bezpośrednio mnie, o swojej frustracji, jaką wywoływały kontakty z ich własnym rządem – mówił prezydent Barack Obama, uzasadniając dyrektywę, która ma zmienić procedury reagowania na porwania. – Wycierpiały już wystarczająco wiele – dodawał. Problem nie tylko w braku koordynacji działań poszczególnych departamentów i agencji rządowych – dla rodzin największym wstrząsem było to, że urzędnicy grozili im postępowaniem karnym w przypadku, gdyby rodziny zaczęły się na własną rękę dogadywać z porywaczami.
„»Żadnych ustępstw« nie oznacza »żadnej komunikacji«” – klarował w oficjalnym oświadczeniu Biały Dom. „Nie chcemy sprawiać rodzinom porwanych dodatkowego bólu” – dorzucał ze swojej strony Departament Sprawiedliwości. Jednak sens dyrektywy Obamy jest szerszy: jeśli członkowie rodziny porwanych zdołają zawrzeć rodzaj porozumienia z porywaczami, nie zostaną za to pociągnięci przed sąd. Dla krewnych zakładników to spory postęp. – Rząd nas porzucił – powtarzali w rozmowach z dziennikarzami i w telewizyjnych studiach krewni ofiar. – Nie było nawet nikogo, kto byłby przypisany do naszej sprawy – wspominali niedawno rodzice Jamesa Foleya.
Dyrektywa ma zlikwidować ostatni z tych problemów: zgodnie z nią powstanie Hostage Recovery Fusion Cell, międzyresortowa jednostka przedstawicieli Departamentów Stanu, Skarbu, Obrony i Sprawiedliwości oraz CIA i szefa połączonych służb wywiadowczych, mająca stale zajmować się przypadkami porwań. Bo też na egzekucji czterech Amerykanów, zabitych przez siepaczy kalifatu, sprawa się nie kończy. – Obecnie ponad 30 obywateli amerykańskich na całym świecie jest przetrzymywanych w charakterze zakładników – mówiła kilka dni temu doradczyni Białego Domu ds. walki z terroryzmem Lisa Monaco. Sam Obama potwierdził, że po 11 września ponad 80 Amerykanów znalazło się w rękach „grup morderców zaangażowanych w terroryzm lub piractwo”. Ponad połowa z nich została w końcu uwolniona, „niektórzy po wielu latach”. Pozostali zginęli.
I, jak twierdzą komentatorzy, którzy gremialnie zaczęli komentować nowe stanowisko Białego Domu, teraz sytuacja tylko się pogorszy. – Przez ponad 200 lat mieliśmy tu, w Stanach Zjednoczonych, politykę niepłacenia okupów i nienegocjowania z terrorystami – grzmiał lider Republikanów w Izbie Reprezentantów, John Boehner. – Obawiam się, że odstępując od tych reguł, narazimy tylko więcej Amerykanów tu i za granicą – dodawał. „Większość ostatnich porwań w Syrii była motywowana pieniędzmi. Europejskie rządy zapłaciły miliony dolarów okupów” – piszą redaktorzy dziennika „The Washington Post”. „Co pomyślą kidnaperzy Państwa Islamskiego, kiedy przeczytają, że Obama nie broni rodzinom płacić okupu? Nieuniknienie pomyślą, że właśnie zapalił zielone światło na dopływ gotówki”.
Kalifat idzie na rekord
– W zasadzie nie ma żadnego dowodu na to, że niepłacenie okupu zapobiega kolejnym porwaniom – twierdzi znany amerykański ekspert ds. terroryzmu, jeden z nielicznych dziennikarzy, którzy mieli okazję gościć u Osamy Bin Ladena, Peter Bergen. Proponuje prosty test: od 2012 r. pakistańscy talibowie przetrzymują amerykańsko-kanadyjskie małżeństwo, Caitlin Coleman i Joshuę Boyle’a. Coleman urodziła prawdopodobnie w niewoli dziecko. Zdaniem Bergena, Amerykanka i Kanadyjczyk znajdują się w rękach organizacji Hakkanich, klanu watażków powiązanych zarówno z talibami, jak i pakistańskimi służbami bezpieczeństwa. – Skoro Hakkani to bardziej kryminaliści niż ekstremiści, a Pakistan ma na nich nie tylko kij, lecz także marchewkę, to uwolnienie Coleman i Boyle’a może teraz dojść do skutku – spekuluje Bergen. – Jeżeli za kolejny rok ta para wciąż będzie pozostawać w niewoli, będziemy mogli jasno powiedzieć, że nowa polityka Obamy to stare wino w nowej butelce – podkreśla.
W rozumowaniu Bergena tkwi tylko jeden błąd: pod względem pieniędzy fundamentaliści nie różnią się niczym od kryminalistów. W 2013 r. w rękach bojowników, którzy mieli wkrótce powołać do życia kalifat Państwa Islamskiego, było już 20 osób. Wtedy też błyskawicznie stworzono „procedury” wymiany zakładników na gotówkę: od kanałów kontaktowych, po wspomagające transakcję listy i filmy z pozorowanymi egzekucjami czy pogróżkami, po listę krajów, z którymi należy podjąć rozmowy w pierwszej kolejności. Płacących krajów. – Zaczęli od Hiszpanów – wspominał jeden z byłych zakładników. Potem byli Francuzi, Polak itd. Amerykanie i Brytyjczycy też byli potrzebni – w końcu zawsze kogoś trzeba zgładzić, żeby groźby miały swoją wagę.
W grę wchodziły początkowo standardowe kwoty – od kilkuset tysięcy do kilku milionów dolarów. Z czasem jednak apetyty rosły: życie Foleya terroryści wycenili na 132 mln dol., życie dwóch japońskich zakładników – na 200 mln dol. Oczywiście to stawki w sporej mierze nierealne, być może kidnaperzy z góry zakładali, że akurat te ofiary nie zostaną wykupione i ostatecznie i tak zostaną zabite. Jednak przynajmniej w początkowej fazie podboju terytorium na pograniczu Syrii i Iraku pieniądze z porwań stanowiły istotną część budżetu kalifatu.
Podwładni Abu Bakra al-Bagdadiego bynajmniej nie wymyślili prochu. W głośnych i intratnych porwaniach przez dekady celowały zarówno grupy terrorystyczne, jak i kryminalne mafie. Na największą skalę rozkręcili zapewne kidnaperski biznes Argentyńczycy, którzy w latach 70. porywali co bogatszych rodaków na potęgę. W 1974 r. montoneros pobili pod tym względem światowy rekord: za głowy braci Jorge i Juana Bornów wzięli 60 mln dol. (przeliczając według dzisiejszego kursu dolara – 293 mln). Z kolei trockiści (a potem maoiści) z Rewolucyjnej Armii Ludu brali po 1–3 mln za porywanych biznesmenów, m.in. prezesa firmy Firestone Johna R. Thompsona. Dwie dekady później – już bez żadnej ideologicznej podbudowy – rekordy bił legendarny chiński gangster Cheng Tze-keung, nazywany też Wielkim Utracjuszem (w luźnym tłumaczeniu). Miał co wydawać: za głowę Victora Li, syna najbogatszego biznesmena Hongkongu, Li Ka-shinga, Utracjusz wziął w 1996 r. 134 mln dol. (200 mln obecnie). Rok później powtórzył ten numer z innym dziedzicem oligarchy, Walterem Kwokiem (77 mln dol. okupu, czyli jakieś 110 mln dol. dzisiaj). Co prawda, długo się nie nacieszył pieniędzmi, bo też rok po drugim z tych porwań stanął przed sądem i plutonem egzekucyjnym – ale legenda przetrwała.
Dziś można by już mówić o kidnaperskim przemyśle. W ostatniej dekadzie rekordowe okupy brali za okręty i załogi somalijscy piraci. Porywają Kolumbijczycy i Meksykanie, Chińczycy i talibowie, Nigeryjczycy i północnoafrykańskie odpryski od Al-Kaidy. Ostatnio ponownie rynek otworzył się w słynącym z porwań Jemenie, gdzie lokalna Al-Kaida de facto przejęła władzę. W zeszłym roku dziennikarze „The New York Timesa” doliczyli się 125 mln dol. okupów, jakie miała wziąć za życie porwanych Al-Kaida w latach 2008–2013. Połowa tej sumy przypada na 2013 r. i nie obejmuje Państwa Islamskiego, które jest z Al-Kaidą skłócone. Swoją drogą, z danych ONZ wynika, że kalifat uzbierał z okupów w ubiegłym roku sumę od 35 do 45 mln dol.
Celem, z powodów merkantylnych lub ideologicznych, są przedstawiciele Zachodu. W przeciwieństwie do USA i Wielkiej Brytanii – w której po dyrektywie Obamy słychać opinię, „niech przynajmniej o tym nie mówi tak głośno” – Europejczycy przeważnie płaczą... i płacą. 15 mln euro miało kosztować życie włoskich pracowniczek organizacji humanitarnej Grety Ramelli i Vanessy Marzullo, schwytanych w Syrii. Francuzi zapłacili zapewne kilkanaście milionów euro za czterech dziennikarzy, również porwanych w Syrii (w sumie wydatki Paryża na zakładników mogły sięgnąć kwoty 80 mln euro). Hiszpanie wysupłali 3 mln euro za załogę trawlera uprowadzoną przez Somalijczyków. Sumy rzędu kilku lub kilkunastu milionów wyasygnowali Austriacy i Szwajcarzy. Swoje dorzucili też Arabowie z Kataru czy Omanu. Izraelczycy chętnie wymienią się na palestyńskich więźniów – strategią, którą skopiowali zapewne Amerykanie, wymieniając w ubiegłym roku pięciu talibów z obozu Guantanamo za sierżanta Bowe Bergdahla, porwanego pod Hindukuszem.
David Rohde, utytułowany amerykański reporter, którego porywano już dwa razy – raz w Bośni, raz w Afganistanie – za drugim razem uratował się tylko dlatego, że zdołał uciec oprawcom po kilkumiesięcznym pobycie w niewoli. A te kilka miesięcy Rohde dostał od losu tylko dlatego, że jego rodzina zaoferowała talibom pieniądze, kupując w ten sposób czas. Krewni innych ofiar kidnaperów tego luksusu nie mieli. Stąd Rohde otwarcie żąda rozpoczęcia negocjacji na temat uzgodnienia wspólnej polityki między USA a Europą w takich przypadkach. Na drugim biegunie są dyplomaci i eksperci Rady Bezpieczeństwa ONZ – oni z kolei straszą Europę międzynarodowymi konsekwencjami podtrzymywania polityki płacenia okupów.
Inna sprawa, że swoiste negocjacje toczą się od lat – nieoficjalnymi kanałami. – Amerykanie powtarzali nam raz za razem: nie płaćcie okupu. A my odpowiadaliśmy: nie chcemy płacić, ale nie możemy stracić naszych ludzi – opowiadał europejski ambasador w Algierii o wydarzeniach 2003 r. i „wzorcowej” akcji niemieckiej dyplomacji w Mali. – Sytuacja była bardzo trudna, ale w końcu mówimy o ludzkim życiu! – ucinał.
Proszę numer polisy
Iluzoryczny kompromis: Europejczycy płacą, ale trzymają w tej sprawie język za zębami. Biznes wie jednak swoje – gdziekolwiek pojawia się fala porwań, idą za nią biznesmeni. Niedawne porwanie dziedziczki jednego z biznesowych klanów w Hongkongu spowodowało wzrost popytu na usługi ochroniarskie do tego stopnia, że firmy z tej branży na potęgę ściągają za Wielki Mur Gurkhów z doświadczeniem wojskowym. Podobne zbrojenia są dziś obowiązkowe w branży transportu morskiego – po tym jak armatorzy zapłacili w 2012 r. w sumie ok. 40 mln dol. somalijskim piratom, branża uznała, że woli zainwestować w środki odstraszania: ochroniarzy okrętów i ich osprzęt.
Za Atlantykiem kwitnie z kolei firma Center for Personal Protection and Safety i jej podobne, które oferują m.in. szkolenia na wypadek porwania w Ameryce Łacińskiej lub na Bliskim Wschodzie. Jak twierdzi szef CPPS Randy Spivey, wśród jego klienteli można odnaleźć „60 proc. osób z listy Fortune 100”. Co roku zgłasza się od 2 tys. do 3 tys. chętnych. Ceny takich usług bywają różne: od 900 dol. za trzydniowy kurs, z uwzględnieniem szkolenia snajperskiego w Risks Incorporated, po wycenione na ponad 3 tys. dol. wielodniowe szkolenia firmy ARC Training.
Lektorzy nie są nazbyt odkrywczy: najgroźniejszą fazą kryzysu związanego z porwaniem są pierwsze godziny – wtedy skłonność do użycia przemocy jest największa. Należy więc zachowywać spokój, a następnie spróbować znaleźć wspólny język z porywaczem. Ryzyko maleje, gdy zobaczy on w ofierze drugiego człowieka – byleby nie dyskutować o pieniądzach, polityce czy religii. Żadnych kłamstw – porywacz najczęściej wiele wie o swojej ofierze, przeprowadził rozpoznanie. Staraj się, gdy tylko nadarzy się taka możliwość, nawiązać kontakt z przedstawicielem amerykańskiej ambasady.
Ewentualnie dzwoń do swojego ubezpieczyciela – należałoby dodać. To właśnie ta branża reaguje na falę porwań najmocniej, a sektor K&R (kidnap & ransom) rozwija się najbardziej dynamicznie. AIG szacuje, że podróżującym biznesmenom każdego roku zdarza się aż 40 tys. incydentów typu K&R. Rynek K&R wypracował własne procedury postępowania, zatrudniono konsultantów mogących prowadzić negocjacje z kidnaperami, ustalono stawki (w granicach 3–4 mln dol. za zakładnika).
Standardowa polisa obejmuje nie tylko pieniądze na potencjalny okup, ale też odszkodowanie za potencjalne zniknięcie czy konfiskatę pieniędzy transportowanych do miejsca wskazanego przez porywaczy, przypadkową śmierć ofiary porwania, koszty potencjalnych pozwów, jakie mogą zostać złożone przeciwko ubezpieczonej osobie, a w końcu – wydatki takie, jak opieka medyczna, doradztwo wizerunkowe, ekwiwalent utraconego wynagrodzenia, przejazdów czy innych nieprzewidzianych wypadków. Cóż, poczucie zagrożenia musi być powszechne, skoro np. firma Global Rescue oferuje 45-dniową polisę Medical & Security Package, obejmującą m.in. koszt niespodziewanej ewakuacji, za jedyne 655 dol. Klientów widać nie brakuje, a koncerny zajmujące się eksploatacją surowców lub budownictwem w mało bezpiecznych regionach globu potrafią wykupować pakiety warte 250 tys. dol.
Efekt? Globalny rynek ubezpieczeń K&R to obecnie prawdopodobnie około ćwierć miliarda dolarów rocznie. Ale jeśli utrzyma się obecna dynamika wzrostu, za dziesięć lat będzie to już powyżej miliarda dolarów. Z perspektywy prywatnych ubezpieczycieli zmiana kursu Białego Domu jest sygnałem, że rynek może nabrać nowej dynamiki. – Rodziny nie są w stanie zorganizować takich pieniędzy, jakich oczekują porywacze – podkreśla Rohde. Wkrótce zaoferują je ubezpieczyciele. Pod warunkiem że będzie nas stać na polisę.
Na pocieszenie można dodać, że porywacze też ponoszą koszty. Pewien konsultant pracujący w Nigerii, na podstawie rozmów z przebywającymi w więzieniach schwytanymi kidnaperami, ofiarami porwań oraz osobami, które brały udział negocjacjach na temat uwolnienia uprowadzonych, doszedł do wniosku, że porwania to nie jest lekki kawałek chleba. Trzeba zebrać i opłacić grupę dokonującą uprowadzenia, zabezpieczyć miejsce przetrzymywania zakładnika oraz wikt i opierunek na dłuższy okres, co czasem wymaga zatrudnienia kucharza. W kolejce po swoją działkę mogą stanąć ci, którzy wiedzą o porwaniu: od sąsiadów po skorumpowanych stróży prawa. Innymi słowy, nic za darmo – nawet okup.
Co pomyślą kidnaperzy Państwa Islamskiego, kiedy przeczytają, że Obama nie broni rodzinom płacić okupu? Nieuniknienie pomyślą, że właśnie zapalił zielone światło dopływowi gotówki