Bruksela po cichu chce wprowadzić rozwiązania cenzurujące internet. – Jego dostawcy mogą zamienić się w sędziów i policjantów zajmujących się naruszeniami praw autorskich – przestrzegają eksperci.
Jednolity rynek cyfrowy jest flagowym przedsięwzięciem Brukseli. Ogłoszony z pompą i poddany konsultacjom dokument zapowiada m.in. zniesienie geograficznych blokad w korzystaniu z usług dostarczanych przez internet. KE rozpoczęła działania od przeglądu przepisów dotyczących transgranicznego handlu internetowego, co w dużym uproszczeniu ma doprowadzić do tego, że będziemy mogli kupować w sieci usługi i towary zastrzeżone do tej pory wyłącznie dla mieszkańców jakiegoś kraju bądź regionu. Łatwiejsze i tańsze ma być także przesyłanie paczek z towarami zakupionymi w e-sklepach.
W cieniu tych wydarzeń nie zauważono jednak, że ta sama strategia zawiera też propozycje, które mogą oznaczać cenzurowanie internetu. W jednym z akapitów dwudziestostronicowego dokumentu KE rozważa możliwość nałożenia na dostawców internetu oraz usługodawców obowiązku polegającego na kontrolowaniu umieszczanych w sieci treści, szczególnie pod kątem praw autorskich.
Odnoszące się do tego sformułowanie „duty of care” pojawiło się w dokumencie prawdopodobnie na skutek działania lobbystów reprezentujących organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.
Podobne rozwiązania KE forsowała w 2012 r., gdy podpisano międzynarodową umowę ACTA. Dopiero pod wpływem masowych protestów internautów Polska wycofała swoje poparcie dla umowy, a Parlament Europejski definitywnie ją odrzucił. Prace nad dokumentem trwały od 2007 r., ale negocjacje utrzymywano w tajemnicy. Gdy sprawa się wydała, eksperci bili na alarm – ich zdaniem ACTA miała doprowadzić do blokowania legalnych i wartościowych treści dostępnych w internecie i ograniczenia wolności słowa.
Czy teraz KE próbuje wrócić do tej koncepcji?
Julia Reda, posłanka i wiceprzewodnicząca Zielonych w Parlamencie Europejskim, uważa, że istnieje takie niebezpieczeństwo.
– Fragment strategii dotyczący sieciowych pośredników i dostawców internetu jest bardzo niepokojący. Wskazuje na środki, które zamieniłyby ich w sędziów i policjantów od naruszeń praw autorskich – ocenia Reda.
Jej zdaniem KE prawdopodobnie zdaje sobie sprawę, że nie mają oni możliwości dokonywać sądów prawnych i że takie wymagania niejednokrotnie prowadziłyby do usunięcia całkowicie legalnych treści, jeszcze bardziej podkopując istniejące już wyjątki i ograniczenia prawa autorskiego. – Jednak zamiast uznać niemożność oddania prawnych aspektów w ręce prywatnych przedsiębiorstw, Komisja sama sobie przeczy i stwierdza, że usuwania legalnych treści powinno się unikać, a podstawowe prawa powinny być chronione – podkreśla Reda.
Reda dodaje, że istnieje sprzeczność w strategii odnośnie do platform internetowych (takich jak Facebook, Netflix czy Google – red.). – Z jednej strony KE wskazuje, że platformy te są zbyt potężne i w związku z tym muszą być neutralne w sposobie traktowania treści pochodzących od osób trzecich. Z drugiej strony rozważane jest zapewnienie im większych uprawnień w kwestii decydowania o ich legalności – wyjaśnia europosłanka.
– Jestem bardzo ciekawa, jak Komisja planuje rozwiązać tę sprzeczność. Mam zamiar sprzeciwić się każdemu zapisowi, który będzie miał na celu przerzucenie ciężaru podejmowania decyzji w sprawie legalności treści na prywatne podmioty. Zamienia to pośredników w strażników i umacnia ich dominację nad przepływem danych w internecie – podsumowuje Reda.
Swój sprzeciw zapowiada także polska europosłanka Róża Thun, która przewodniczy zespołowi ds. jednolitego rynku cyfrowego. Równocześnie uspokaja, że od strategii do konkretnych przepisów jest jeszcze daleka droga.
– Jeśli chodzi o propozycje Komisji, trzeba być bardzo ostrożnym, gdy dotykamy wolności w sieci. Nie można w żadnym razie dopuścić do cenzurowania internetu – podkreśla Thun. Dodaje jednak, że jej zdaniem KE nie ma takich intencji.
– Od kilku lat biorę udział w dyskusjach na temat rynku cyfrowego i kwestia odpowiedzialności pośredników internetowych za treści pojawia się od dawna. Ich obowiązki są określone w dyrektywie e-commerce z 2000 r. Od tego czasu sporo się jednak zmieniło – stwierdza Thun. Dodaje, że w poprzedniej kadencji PE sporo mówiło się o dyrektywie precyzującej, jak powinni się zachowywać pośrednicy, gdy na ich stronach pojawi się nielegalna treść. KE nie zdecydowała się jednak na przyjęcie propozycji legislacyjnej.
– Ważne, aby pamiętać, że ta nielegalna treść to nie tylko dystrybucja filmów, muzyki czy innych dzieł z naruszeniem praw autorskich, lecz także mowa nienawiści nawołująca do przemocy, zawierająca m.in. wypowiedzi uderzające w prawa człowieka, jak np. rasistowskie, homofobiczne czy antysemickie – wyjaśnia polska europosłanka. Podkreśla, że na razie Komisja nie ogłosiła zamiaru wniesienia projektów legislacyjnych w tej sprawie.
W Polsce zakończono właśnie konsultacje w sprawie strategii KE. Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji opublikowało na swojej stronie internetowej nadesłane opinie. Wśród nich szczególnie rzucają się w oczy stanowiska organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, takich jak ZAiKS. Ostro krytykują one proponowane przez Brukselę prokonsumenckie rozwiązania polegające na zlikwidowaniu terytorialnego charakteru prawa autorskiego.