Bez większego echa przeszła w zeszłym tygodniu informacja o tym, że zajmująca się produkcją kosmetyków firma Dr Irena Eris odwołała publiczną ofertę akcji. Jak wyjaśniał prezes Paweł Orfinger, zainteresowanie ze strony inwestorów było duże, ale nie byli oni chętni zapłacić za akcje tyle, ile życzyliby sobie właściciele firmy. To, że kupujący i sprzedający nie są w stanie ustalić ceny, to w gospodarce wolnorynkowej nic wyjątkowego. Niemniej niepowodzenie emisji akcji Dr Ireny Eris oznacza, że już szósty z rzędu kwartał na krajowym rynku kapitałowym nie pojawiła się żadna nowa spółka, która najpierw pozyskałaby kapitał od inwestorów, a później wprowadziła swoje akcje do obrotu na warszawską giełdę.

Możemy się emocjonować tajemniczym wzrostem kursu Będzina na GPW. Cieszyć się, że w tym roku wreszcie kursy idą w górę dość szeroką ławą. To wszystko jednak efekty uboczne.

Efekty uboczne tego, że spółki chcą się rozwijać, więc idą na rynek kapitałowy, żeby dostać pieniądze od inwestorów. Problem naszego rynku polega na tym, że od dłuższego czasu firmy szukają tego kapitału gdzie indziej. Oczywiście można wskazać przynajmniej kilka obiektywnych czynników (wojna, spadek kursów na rynku wtórnym, niskie do niedawna stopy procentowe) ograniczających aktywność spółek w poszukiwaniu pieniędzy na rynku kapitałowym. Jednak nawet w trudnych czasach nie jest rzeczą normalną, że aktywność ta jest zerowa, jeśli wziąć pod uwagę, że aspirujemy do roli regionalnego centrum finansowego i solidnego europejskiego średniaka pod względem znaczenia rynku kapitałowego.

W tym samym czasie, kiedy Dr Irena Eris przekonywała inwestorów do zakupu swoich akcji, w Warszawie pojawiła się unijna komisarz Mairead McGuinness, odpowiedzialna m.in. za unię rynków kapitałowych. To koncepcja, która narodziła się po kryzysie zadłużeniowym, jaki dotknął kraje południa Europy w 2011 r. Jej zadaniem miało być stworzenie „prawdziwie jednolitego” rynku kapitałowego, zapewniającego przepływ inwestycji i oszczędności między państwami członkowskimi.

Plan działania na rzecz unii rynków kapitałowych UE przedstawiła w 2015 r. I – jak można przeczytać na stronie internetowej poświęconej temu zagadnieniu – plan ten udało się niemal w całości zrealizować.

Diagnoza, jaka stała za przedstawieniem koncepcji unii rynków, była następująca: oto Unia Europejska rozwija się wolniej od Stanów Zjednoczonych m.in. dlatego, że zbyt mała część potrzeb inwestycyjnych przedsiębiorstw jest zaspokajana za pośrednictwem rynku kapitałowego. A w gospodarce wolnorynkowej nie ma prawdopodobnie lepszego mechanizmu stymulującego firmy do rozwoju niż presja ze strony inwestorów giełdowych. Kiedy koncepcja powstała, szacowano, że ok. 70 proc. zewnętrznych potrzeb finansowych firmy europejskie zaspokajają w bankach, a 30 proc. na rynku kapitałowym. W Stanach Zjednoczonych te proporcje były mniej więcej odwrotne.

– Dywersyfikacja finansowania firm jest jednym z aspektów, które musimy wziąć pod uwagę. Według niektórych szacunków trzy czwarte zewnętrznego finansowania spółek w UE pochodzi z banków, a jedna czwarta z rynków kapitałowych – stwierdziła komisarz McGuinness w niedawnym wywiadzie dla DGP („Prawo UE zapewnia silną ochronę konsumentów”, DGP z 22 czerwca br.). Podnosząc zalety unii rynków kapitałowych, komisarz używa dokładnie tych samych argumentów, które padły już niemal dekadę temu. Padają słowa o podniesieniu konkurencyjności, wyższym potencjalnie wzroście gospodarczym, większej odporności na wstrząsy. Interpretacja słów komisarz McGuinness jest smutna: realizacja projektu unii rynków nie przyniosła żadnych wymiernych efektów. A gdyby zdanie o strukturze finansowania europejskich firm potraktować po aptekarsku, to można postawić tezę, że jest nawet gorzej niż było, bo jeszcze więcej zależy od banków.

Nie ma też pewnie w UE wielu lepszych przykładów krajowych rynków kapitałowych niż polski na niepowodzenie unijnej koncepcji. Najbardziej widocznym przejawem realizacji planu było wiele unijnych dyrektyw i rozporządzeń, które znalazły bezpośrednie przełożenie na krajowe prawo lub zostały do niego implementowane ustawami. Regulacje, być może dobre na poziomie unijnym, dla krajowych przedsiębiorstw, których skala działania jest generalnie mniejsza niż firm notowanych we Frankfurcie, w Paryżu czy Madrycie, okazały się często zbyt wymagające. To jeden z elementów zniechęcających krajowe firmy do pojawiania się na rynku kapitałowym. Zwłaszcza że w Polsce mieliśmy tendencję do przyjmowania unijnych przepisów w formie najbardziej restrykcyjnej. Nasz krajowy bilans kosztów i korzyści z wprowadzenia koncepcji unii rynków kapitałowych jest ujemny. W tym samym czasie, gdy plan UE ujrzał światło dziennie, spółek na GPW zaczęło ubywać. I trend ten trwa do dziś. ©℗