Polacy coraz lepiej rozumieją, że w sensie politycznym należnej pozycji nie uzyskuje się w nagrodę za bycie uległym partnerem, tylko w uznaniu zwycięskich konfrontacji. Niekoniecznie krwawych i destrukcyjnych, ale jednak konfrontacji.
Co sprawia, że niektóre kraje w niektórych momentach historii doznają niebywałego przyspieszenia rozwojowego? Grupa badaczy zajmujących się tzw. azjatyckim państwem rozwojowym (Korea Południowa, Hongkong, Singapur i Tajwan) już na początku lat dwutysięcznych stwierdziła, że decydująca jest presja, na którą składają się trzy główne czynniki. Ich działanie przeczy wielu obiegowym intuicjom i tłumaczy, dlaczego Polska może nas zaskoczyć, zwłaszcza w sytuacji, która teoretycznie nie powinna nikogo napawać przesadnym optymizmem. Mówienie o przywództwie w Europie lub że nasz kraj zamienia się w drugą Koreę Południową jest oczywiście mocno na wyrost. Można jednak nazwać dziś Polskę europejskim tygrysem, których zbiera się do skoku właśnie w momencie, gdy wokoło dosłownie leje się krew. O możliwości takiego obrotu spraw pisałem zresztą już dekadę temu na łamach Nowej Konfederacji.
Im gorzej, tym lepiej
Wspomniane trzy elementy presji rozwojowej, wymienione w badaniu Richarda Donera, Bryana Ritchie i Dana Slatera, to po pierwsze napięta sytuacja wewnętrzna; po drugie: silne zagrożenie zewnętrzne; po trzecie: brak łatwych źródeł tzw. renty, którą mogłaby się karmić władza, źródeł takich jak np. cenne surowce. Wydawałoby się, że czynniki te nie sprzyjają raczej rozwojowi. Nic podobnego: kraj mierzący się z takimi wyzwaniami trafia, jak Alicja u Lewisa Carrolla, do zaczarowanej krainy, w której musi iść szybko do przodu, aby mieć jakąkolwiek nadzieję na zachowanie status quo, i żwawo biec, by się w ogóle przemieszczać. Napięta sytuacja wewnętrzna powoduje, że rząd musi zapewnić obywatelom dobrobyt, aby przetrwać. Obniżenie standardu życia spotka się z wybuchem potężnej fali niezadowolenia. Z kolei zagrożenie zewnętrzne tworzy impuls dla technologii wojskowej, co z czasem wpływa też na inwestycje w technologie cywilne, zwłaszcza jeśli mówimy o krajach, które muszą się potencjalnie mierzyć z bardzo liczną wrogą armią. Jedyne, co może je wtedy uratować, to naprawdę duża przewaga technologiczna.
Należy tutaj wspomnieć też dość kontrowersyjny fakt, że napięcia polityczne (silna polaryzacja, trudność w znalezieniu konsensusu), które historycznie przeżywały azjatyckie „tygrysy”, często prowadziły do powstania rządów autorytarnych lub na poły autorytarnych, które zawierały ze społeczeństwem swoisty kontrakt: rozwój gospodarczy w zamian za poparcie i niepatrzenie władzy na ręce. Zarówno ze względów moralnych, jak i politycznych kraje nawiązujące do tego modelu powinny wystrzegać się tak drastycznych działań, jak np. represje z czasów dyktatury generała Park Chung-hee w Korei Płd. Warto jednak podkreślić, że dość typowa dla państw rozwojowych jest dominacja silnej partii, która bywa oskarżana przez opozycję o podkopywanie zasad demokracji, ale która dzięki obiektywnemu rozwojowi kraju i braku sensownej alternatywnej wizji jest zdolna przez długie lata utrzymywać władzę. Warunek jest jednak jeden: państwo musi się faktycznie rozwijać.
Co ciekawe, w Polsce takie podejście jest zdaniem wielu komentatorów specjalnością nie tylko obecnie rządzącego PiS – z jego socjalną hojnością, rozbudową armii oraz przemysłu i reformą wymiaru sprawiedliwości, lecz także opozycyjnej wobec niego Platformy – z jej polityką ciepłej wody w kranie i niektórymi nerwowymi reakcjami prokuratury na medialną krytykę władzy (żeby przypomnieć choćby interwencję w redakcji „Wprost” po ujawnieniu nagrań z nielegalnych podsłuchów w restauracji „Sowa i przyjaciele”). Obecnie zaś spór polityczny toczy się głównie o to, której partii przypadnie w udziale zbudowanie nowego „polskiego modelu”, który będzie decydował o rozwoju kraju w tej rzeczywistości, jaka zarysuje nam się po wojnie na Ukrainie.
Drugim elementem jest zagrożenie zewnętrzne. Wszystkie polskie rządy miały ostrożny lub otwarcie defensywny stosunek do Rosji. Nie da się jednak ukryć, że sugerując się nieco polityką niemiecką, ekipa Donalda Tuska w pewnym momencie tę czujność utraciła, co pozostający u władzy PiS jej niemiłosiernie wytyka. Obie partie łączy mimo to daleko idący konsensus co do silnego zagrożenia ze wschodu. Niebywały wręcz rozmach w zakupach wojskowych oraz inwestycjach w zbrojeniówkę to już jednak specjalność rządu PiS, która wzbudza momentami konsternację u analityków związanych z opozycją. Istotnie, tylko w tym roku Warszawa wyda na zbrojenia co najmniej 3 proc. PKB. Zakupy obejmą kilkaset wyrzutni HIMARS oraz czołgów Abrams i kilkadziesiąt F-35. Polska kupuje również od Korei Południowej 1000 czołgów K2, a do tego pokaźną liczbę samobieżnych haubic K9, samolotów bojowych FA-50 oraz wyrzutni rakiet K239 Chunmoo.
Zakupy zbrojeniowe obejmują jednak nie tylko gotowce, lecz także inwestycje we współpracę z partnerami oraz we własne programy. Grupa WB Electronics zaczęła już dostarczać polskiej armii drony rozpoznawczo-bojowe w systemie Gladius, cały program wart jest 2 mld zł. W przygotowaniu jest też polski projekt wozu bojowego Borsuk, opiewający na kilkadziesiąt miliardów złotych, z pierwszymi dostawami zaplanowanymi już na przyszły rok. Ruszył także program obrony przeciwlotniczej Narew, który realizuje konsorcjum polsko-brytyjskie – za kilkadziesiąt miliardów złotych (nie wiadomo jeszcze, ile ostatecznie wozów trafi do jednostek, jest to jednak jeden z największych projektów w historii polskiej zbrojeniówki). Eksportowymi gwiazdami naszego przemysłu stają się równocześnie systemy Piorun produkowane przez zakłady Mesko oraz armato-haubice Krab ze Stalowej Woli.
Nie nosić ubrań po starszym rodzeństwie
W obszarze gospodarki cywilnej natomiast kluczowe dla Polski są technologie IT. Zwłaszcza na tym polu Warszawa próbuje bowiem wyjść z pułapki rozwoju zależnego, która przypomina nieco praktykę donaszania ubrań po starszym rodzeństwie, jeśli za ubrania weźmiemy typy produkcji. W największym skrócie, geo-ekonomiczne centrum stara się dla siebie zachować te gałęzie przemysłu, w których wartość dodana jest największa, gdzie na danym etapie ogólnego rozwoju technologii można zmaksymalizować zyski przy minimalizacji nakładów. Szybko jednak pojawia się coś nowego, co centrum usiłuje pochwycić, a stary typ produkcji zostawia peryferiom. W dziewiętnastym wieku tkaniny na dużą skalę produkowała Anglia. Dziś specjalizuje się w usługach finansowych i edukacji, koszulki produkuje zaś Bangladesz. Najmniejsi w takiej ekonomicznej rodzinie to peryferia, średniacy to pół-peryferia, a centrum to duże rodzeństwo.
Przykładem mocnego i dobrego, w tym co robi, kraju półperyferyjnego w relacji do amerykańskiego centrum są dziś Niemcy. Nie mają więc swojego Apple'a czy Google'a, ale wytwarzają doskonałe samochody, koparki i maszyny do produkcji przemysłowej. Problem polega na tym, że na technologiach średniego szczebla coraz trudniej jest dobrze zarobić, chyba że zaoszczędzi się na surowcach.
Zgodnie z logiką przejmowania typów produkcji Niemcy powinny jednak teraz przestawiać się na microchipy – i istotnie powstanie u nich właśnie fabryka Intela. Polska tymczasem powinna stawiać na wytwarzanie aut, koparek, autobusów – i w rzeczy samej powstają u nas od jakiegoś czasu takie fabryki. Jednocześnie jednak dzięki niezwykłym zdolnościom polskich programistów możliwy jest też słynny tygrysi skok w stronę branży IT. Polska stałaby się wtedy europejską Doliną Krzemową, a Niemcy pozostałyby montownią ciężkiego sprzętu. Na razie jeszcze nie widać takich tendencji nazbyt wyraźnie w danych makroekonomicznych; co więcej, nie wiadomo, jak na globalną gospodarkę w tym sektorze wpłynie rozwój sztucznej inteligencji. Ranking znanej firmy technologicznej HackerRank wyróżnia jednak Polskę jako trzeci kraj na świecie pod względem zdolności programistów. Dane pokazują też, że zawody związane z IT cieszą się u nas większym prestiżem niż w krajach starej Europy. Już teraz branża zatrudnia 430 tys. osób i odpowiada za ok. 8 proc. PKB. A giganci jak Google, Samsung, Facebook, Amazon i Intel zwiększają swoją obecność w Polsce. Ogólnie inwestycje IT rosną bowiem wręcz lawinowo (16,8 proc. w 2021 r.). Równocześnie zaś polskie miasta stają się kluczowymi centrami inwestycyjnymi Europy i w każdej niemal kategorii najnowszego rankingu ekonomicznego periodyku „fDI Intelligence” trafiają do pierwszej dziesiątki.
Poza Niemcami i Rosją
Polska nie jest krajem wrogo nastawionym do żadnego ze swoich sąsiadów. Podkreślał to w swoim niedawnym sejmowym expose minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau. Uwagę komentatorów, takich jak choćby były dyplomata i analityk Atlantic Council Daniel Fried, przykuło to, że polski minister znalazł kilka ciepłych słów również dla rosyjskiej opozycji, sugerując, że Rosja inna niż ta Putina jest możliwa. Dodatkowo Fried w duchu amerykańskiego progresywizmu zwrócił uwagę, że dla przyszłości NATO najlepiej byłoby, aby Polska i Niemcy przezwyciężyły wzajemne animozje.
Z amerykańskiego punktu widzenia taki postulat wydaje się czymś naturalnym. Z polskiej perspektywy równie naturalne jest dążenie do tego, aby uprawiać politykę własną, zamiast ciągle jedynie wpasowywać się w niszę między Niemcami a Rosją tak, aby reszcie Zachodu było wygodnie. Nie bez przyczyny polskie rodzime projekty polityczne nawiązują, począwszy od roku 1918, do prób budowania regionalnej współpracy, która nie byłaby jednoznacznie zorientowana ani na interesy Berlina, ani Moskwy. Trudno się dziwić, że moment, w którym polityka zagraniczna obu tych ośrodków poniosła porażkę, jest przez część polskich elit postrzegany jako szansa rozwojowa. I nie chodzi tutaj bynajmniej o rewanżyzm, zwłaszcza w odniesieniu do Niemiec, tylko o pokojowe wykorzystanie swoich atutów oraz zaprezentowanie się sojusznikom z najlepszej możliwej strony. Polacy, obserwując przy tym relacje pomiędzy rozwiniętymi krajami, coraz lepiej rozumieją, że zgodnie z filozofią Hegla, niemieckiego w końcu filozofa, prawdziwego „rozpoznania”, tzw. Anerkennung, czyli w sensie politycznym uznania przez innych graczy swojej silnej pozycji, nie uzyskuje się w nagrodę za bycie uległym partnerem, tylko w uznaniu zwycięskich konfrontacji. Niekoniecznie krwawych i destrukcyjnych, ale jednak konfrontacji.
Błędy niemieckiej polityki wobec Rosji zostały zrozumiane i rozpoznane, a sam Berlin obecnie oferuje Ukrainie kompleksową pomoc, również militarną – to wszystko prawda. Czy jednak powrót do budowania tzw. osi kontynentalnej naprawdę jest już wykluczony? W Niemczech nadal władzę i wpływy zachowują politycy z grupy Putinversteher, czyli ludzi „rozumiejących Putina”, a ich polityka, począwszy od czasów Willy’ego Brandta, to w dużym stopniu powolne równoważenie wpływów anglosaskich poprzez europejską współpracę polityczną, surowce płynące z Rosji oraz chińskie rynki zbytu. Decydujące są przy tym względy gospodarcze. Niemiecka gospodarka, co wytyka jej ostatni raport OECD, jest niezbyt innowacyjna i za mało inwestuje w badania. Polega, jak to określa Janis Warufakis, na tzw. mid-techu, czyli rozwiązaniach technicznych średniego poziomu zaawansowania. A do bycia konkurencyjnym w tym obszarze potrzebne są surowce, najlepiej tanie. Takie znajdujemy zaś zwykle w krajach, których elity swoich obywateli tłamszą. I poniekąd dzięki temu mogą bogactwa naturalne, nie pytając nikogo o zdanie, wyprzedawać i nie dbać przy tym ani o polityczną stabilność, ani o gospodarczy rozwój w dłuższej perspektywie (tzw. klątwa surowcowa). Wszystko to każe sądzić, że Berlin czeka tylko na upadek reżimu Putina i rozgoszczenie się na Kremlu kogoś w rodzaju Nawalnego, by powrócić do business as usual.
Europa Środkowo-Wschodnia do takich działań będzie jednak miała ze zrozumiałych względów stosunek sceptyczny. Nie oszukujmy się, Rosja to dziś neototalitaryzm, a prawdziwie prodemokratyczni politycy rosyjscy są w większości już tam, gdzie znalazł się w 2015 Borys Niemcow. Nawalny, jeśli rzetelnie prześledzić jego wypowiedzi, zdaje się natomiast jedynie nieco bardziej liberalnym gospodarczo rosyjskim imperialistą. Społeczeństwo Rosji ma do tego w swej masie nadal wybitnie negatywny stosunek do politycznego pluralizmu. Oscar dla filmu dokumentalnego poświęconego Nawalnemu oraz wsparcie, jakie jego organizacja otrzymuje z Niemiec, jasno dowodzą jednak pewnych zachodnich nadziei związanych z tym politykiem. Pozostaje nam apelować do naszych zachodnich partnerów, zwłaszcza tych w Waszyngtonie, o niepowielanie minionych błędów i nieszukanie nowych przedwczesnych resetów z Rosją oraz nieprzemyślanych „partnerstw w przywództwie” z Niemcami.
Fakt, że Rosja zbliża się coraz bardziej do Chin, Francja zaś podobnie jak w latach 60. przyjmuje postawę wyczekującą, stawia natomiast Polskę i szerzej Europę Środkowo-Wschodnią w unikatowym geopolitycznym położeniu. To te kraje są bezpośrednim zapleczem Zachodu w starciu z chińsko-rosyjskim blokiem, na rozbicie którego nie ma na razie co liczyć. Są to dodatkowo kraje gospodarczo coraz bardziej konkurencyjnie, a politycznie coraz bardziej asertywne i zdeterminowane, by bronić swojej podmiotowości.
Polska wizja współpracy w ramach Inicjatywy Trójmorza oraz bukaresztańskiej Dziewiątki pozwala krajom regionu mieć nadzieję, że coś w ich historii się w końcu zmieni. Pozwala marzyć o polityce bardziej niezależnej od chcących porozumiewać się nad głowami mieszkańców naszego regionu mocarstw. Stanom Zjednoczonym współpraca z Europą Środkowo-Wschodnią ułatwia zaś wbicie klina w zagrażające ich interesom ewentualne układy euroazjatyckie. Jeśli bowiem elity waszyngtońskie postanowią znowu ślepo pokładać nadzieje w transatlantyckiej reorientacji Niemiec i liberalnej demokratyzacji Rosji, zrobią to wbrew lekcjom płynącym z historii i poniekąd na własne ryzyko. Do tego będą wiązać się z coraz mniej innowacyjnymi, skostniałymi gospodarkami. Przyszłości Europy próżno dziś szukać w jej zachodniej części. Kluczowym regionem, bijącym sercem kontynentu, staje się natomiast w coraz większym stopniu jego geograficzne centrum. ©℗