Prezydent chce korekt, zwycięzca pierwszej tury – rewolucji. Tak w jednym zdaniu wygląda porównanie ich wyborczych propozycji w zakresie podatków, emerytur oraz spraw społecznych.
Oto kluczowe różnice programowe między kandydatami na finiszu kampanii.
Podatki
Andrzej Duda proponuje wprowadzenie dwóch nowych obciążeń: od aktywów bankowych i hipermarketów. Żaden z tych pomysłów nie jest nowy. W gospodarczych wystąpieniach polityków PiS obydwa przewijają się od kilku lat. Już w 2011 r. Prawo i Sprawiedliwość przedstawiło projekt ustawy o specjalnym podatku dla banków. W istocie miał on obejmować również inne instytucje finansowe: firmy ubezpieczeniowe i towarzystwa funduszy inwestycyjnych. Opodatkowane byłyby aktywa, według autorów projektu stawka miałaby wynosić 0,39 proc. wartości tychże aktywów. Wtedy, cztery lata temu, łączne dochody z takiego podatku miały wynosić ok. 5 mld zł. Według PiS specjalny podatek bankowy miał być alternatywą dla wzrostu stawek VAT przeforsowanych wówczas przez rząd PO-PSL. Autorzy utrzymywali, że lepiej opodatkować majątek instytucji finansowych niż – de facto – konsumpcję, która mogłaby się przyczyniać do wzrostu gospodarczego.
Opodatkowanie hipermarketów PiS chciał wprowadzić, ustalając podatek od handlu detalicznego. Dotyczyć miał on obiektów handlowych większych niż 250 mkw., a podstawą opodatkowania miał być obrót. Sam podatek miał być progresywny: jego stawka rosłaby wraz z wielkością obrotów. Nieopodatkowany miał być obrót do 2 mln zł w ciągu kwartału (podatek miał być płacony kwartalnie). Najniższa stawka miała wynosić 0,5 proc., najwyższa 2 proc. Autorzy projektu zakładali, że wpływami z nowej daniny po równo dzieliłyby się budżet państwa i samorządy, na których terenie zlokalizowane są sklepy wielkopowierzchniowe.
Inną podatkową propozycją kandydata PiS jest radykalne zwiększenie kwoty wolnej w PIT. Dziś wynosi ona 3091 zł rocznie. Andrzej Duda chciałby, aby było to 8 tys. zł. Kwota wolna to wdzięczny temat kampanii, bo rząd nie waloryzował jej od 2008 r. A niska to relatywnie wysokie obciążenia podatkiem dochodu osób najmniej zarabiających.
To, co łączy obu kandydatów, to deklaracja podatkowego wspierania innowacyjności. Duda chciałby wprowadzenia ulg na innowacje, ale szczegółów na razie brak. Bardziej konkretny jest w tym przypadku prezydent Bronisław Komorowski, który kilka miesięcy temu przedstawił projekt wspierania innowacji. Wśród wielu technicznych propozycji (np. zniesienia opodatkowania aportu własności intelektualnej i przemysłowej, by uczelnie nie musiały zaliczać do przychodów obejmowanych akcji w firmach; ma to zachęcić do ściślejszej współpracy świat nauki i biznesu) są też pomysły na ulgi, np. zwolnienia dochodów z CIT funduszy venture capital inwestujących w innowacyjne spółki i najważniejsze: możliwość zaliczania nawet do 150 proc. wydatków poniesionych przez firmy na innowacje jako koszty. O skutkach budżetowych Kancelaria Prezydenta pisze jedynie, że nie powinny być duże, bo zastąpią obecne rozwiązania. Wątpi w to resort finansów, który zwolennikiem ulg w tej postaci nie jest.
Ale ogólna filozofia prezydenckich propozycji zmian w podatkach jest inna niż u kontrkandydata. Nie ma tu zbyt wiele propozycji zmniejszania lub zwiększania podatków, za to jest próba wyprostowania relacji między podatnikiem a fiskusem. Głównym hasłem, jakie Bronisław Komorowski wypisał na swoim sztandarze, są zmiany w ordynacji podatkowej. A dokładniej wprowadzenie zasady rozstrzygania wątpliwości, których nie da się wyjaśnić w czasie postępowania skarbowego, na korzyść podatnika. Zasada została opisana w prezydenckim projekcie zmian w ordynacji, który znalazł się już w Sejmie i przeszedł pierwsze czytanie. Szanse na jej wprowadzenie w życie wzrosły, gdy minister finansów Mateusz Szczurek zasugerował włączenie jej do projektu rządowego (zajmie się nim dziś rząd). Prawdopodobnie oba – prezydencki i rządowy – zostaną połączone w jeden na etapie dalszych prac sejmowych.
Emerytury
Bez względu na to, kto wygra wybory, w kwestiach emerytalnych mogą zajść po kampanii najbardziej znaczące zmiany. Już na jej początku Andrzej Duda zaproponował odwrócenie reformy emerytalnej wydłużającej ustawowy wiek przejścia na emeryturę. Dosyć szybko Bronisław Komorowski zapewnił, że on także rozważy zbliżoną możliwość przez wprowadzenie dodatkowego kryterium przejścia na emeryturę, jakim byłby staż emerytalny. Andrzej Duda w trakcie kampanii przestał z kolei mówić o odwróceniu reformy. Podpisał porozumienie z Solidarnością także przewidujące wprowadzenie stażu jako dodatkowego kryterium przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Solidarność chciałaby, by było to 25 lat dla kobiet i 40 dla mężczyzn. Ale takie rozwiązanie podważałoby nawet wiek emerytalny, jaki był przed zmianami wprowadzonymi przez Donalda Tuska w 2012 r. Bo kobiety, które zaczęły pracę w wieku 18 lat, mogłyby przechodzić na emeryturę w wieku 53, podczas gdy do 2013 r. wiek emerytalny dla kobiet wynosił 60 lat. W przypadku mężczyzn byłoby to 58 lat, podczas gdy wcześniej wiek emerytalny wynosił 65 lat. Ubocznym skutkiem takich zmian byłby spadek wysokości wypłacanych świadczeń, bo zgodnie z zasadą zdefiniowanej składki suma odłożona na koncie emerytalnym rozkładałaby się na dłuższą liczbę lat. Jak wynika z naszych wyliczeń, przy identycznej odłożonej sumie świadczenie kobiety, która poszłaby na emeryturę w wieku 53 lat, byłoby o co najmniej jedną czwartą niższe, niż gdyby zrobiła to w wieku 60,5 roku, bo tyle wynosi obecnie wiek emerytalny.
Eksperci z Kancelarii Prezydenta zastanawiają się obecnie, ile ma wynosić staż. Wzorem mogą być Niemcy, gdzie wprowadzono 45-letni. Na razie konsultowany w tej sprawie OPZZ godzi się na 40 lat dla kobiet i mężczyzn. To nie byłoby jednak dużo lepsze rozwiązanie od proponowanego przez Solidarność. W przypadku wprowadzenia 45-letniego stażu obie płcie mogły przechodzić na emeryturę w wieku 63 lat, o ile zaczęły pracę w wieku 18 lat, co minimalizowałoby straty z odwrócenia reformy.
Sprawy społeczne
W kwestiach społecznych, a zwłaszcza prorodzinnych, widać największe różnice w podejściu obu kandydatów do wyborczego programu. Andrzej Duda składa kosztowne obietnice i gdyby chciał je wdrożyć, może być duży kłopot z ich finansowaniem.
Najbardziej kosztotwórcza deklaracja to zasiłki na dzieci. Mają wynieść 500 zł na każde dziecko w biedniejszych rodzinach i tyle samo od drugiego dziecka w pozostałych. Jak wynika z naszych szacunków, to roczny koszt ok. 20 mld zł, czyli ponad 1 proc. PKB rocznie. To bardzo duże obciążenie dla budżetu. Andrzej Duda ma jednak nadzieję, że pieniądze na pokrycie tego i innych wydatków będą pochodziły z wprowadzenia wspomnianych wcześniej podatków oraz ze zwiększenia efektywności działania służb skarbowych. Ale wydaje się, że szanse na to są słabe. Wystarczy tylko wspomnieć, że podwyżka VAT o 1 pkt proc., którą rząd wdrożył w trakcie kryzysu, miała dać budżetowi ok. 5 mld zł. Drugi argument, jaki dotyczy wydania tych pieniędzy, to sposób ich skierowania. Podobnie dotują rodziny Niemcy – tam Kindergeld wynosi co najmniej 184 euro na dziecko miesięcznie. Ale ten sposób wsparcia rodzin nie ma wysokich notowań wśród demografów. Niemcy mimo przeznaczania dużych sum nie osiągają sukcesów w dzietności, ten współczynnik jest u nich niewiele większy niż w Polsce.
Bronisław Komorowski proponuje z kolei ustawę prorodzinną, która jest uzupełnieniem i korektą rozwiązań wdrożonych do tej pory przez rząd. Jej celem jest ułatwienie łączenia roli rodzica z pracą. Zakłada możliwość skorzystania z części urlopu rodzicielskiego i wychowawczego do ukończenia przez dziecko 6. roku życia, a z urlopu ojcowskiego do 2. roku życia dziecka. Wzmacnia także pozycję rodzica chcącego korzystać z różnych kodeksowych form łączenia roli rodzica i pracownika wobec pracodawcy. Jeśli chodzi o koszty, to ustawa jest praktycznie neutralna dla budżetu.
ROZMOWA

Dziwna specjalność: kreowanie podziałów

Jak kampania prezydencka w Polsce wypada w porównaniu z kampaniami politycznymi w Niemczech?
Dr Kai Olaf Lang ekspert fundacji Nauka i Polityka w Berlinie: Nad Wisłą mamy do czynienia z dziwną sytuacją. Prezydent ma być kimś, kto jednoczy i integruje społeczeństwo, a nagle pojawia się np. debata o Polsce racjonalnej i radykalnej. Tak wykreowanych podziałów w trakcie kampanii wyborczej w Niemczech nie ma. Tu się to odbywa merytorycznie. Kampanie w Polsce są bardziej emocjonalne.
Główne różnice?
W Polsce są pewne specyficzne tylko dla was tematy – np. kwestia sprzedaży ziemi cudzoziemcom czy podwyższenia wieku emerytalnego. Ale to nie jest część większej koncepcji. To są oderwane od siebie wątki, które nie składają się w spójny program kandydatów. Kolejny aspekt, który mnie się wydaje ważny, to argument strachu przed dojściem do władzy drugiej strony i jej ostrej krytyki. To jest pojedynek między dwoma kandydatami, ale każdy z nich krytykuje partie stojące za swoim kontrkandydatem. W przekazach wyborczych Duda to emanacja woli politycznej Jarosława Kaczyńskiego, a Komorowski to osiem lat rządów PO.
W Niemczech nie ma takiej krytyki?
Oczywiście, że jest, to istota demokracji, pewne uproszczenia się w to wpisują. Ale w Niemczech ta przepaść między politykami nie jest tak duża. W czasie ostatniej kampanii obie główne partie się krytykowały, ale po wyborach bez problemów stworzyły koalicję.
Zdarzają się też takie zaskoczenia jak świetny wynik Pawła Kukiza?
Trzeba rozróżnić wybory prezydenckie i parlamentarne, nie wiemy, czy kandydaci Kukiza przebiją się do Sejmu. Proszę pamiętać, że Stan Tymiński miał duże poparcie polityczne w wyborach prezydenckich, ale jego Partia X do Sejmu nie weszła. Tak więc trudno to oceniać.
W Polsce wiele osób ma postawę antypartyjną, jest wielu wyborców protestu. To nie jest nowe. To, co jest nowe, że dzielą się oni na dwa obozy, elektorat żółtej kartki i czerwonej kartki. Elektorat Kukiza to jest elektorat rozczarowanych, np. niezadowolonych byłych wyborców PO, którzy nie są z peryferii społeczeństwa. Oni chcieli pokazać, że im się nie podoba, ale to nie jest tak, że wszystko. I jest też elektorat czerwonej kartki, któremu nic się nie podoba.
Europejski trend jest taki, że ugrupowania populistyczne zyskują. Mamy trzy tendencje: w dużych i średnich północnych krajach starej Unii wygrywają ugrupowania prawicowe, np. we Francji i w Finlandii. Drugi wariant to wygrana skrajnej lewicy na południu – Syriza w Grecji i być może Podemos w Hiszpanii. Mamy jeszcze Europę Środkową, czyli populistów środka, którzy wymykają się podziałowi na lewicę i prawicę. Na przykład Babis w Czechach czy Kukiz w Polsce. Oni są nie do końca zdefiniowani. Niektórzy z nich się przyłączą do establishmentu, inni się bardziej zradykalizują, jeszcze inni znikną z życia politycznego.