Polski sektor finansowy jest, jakby to powiedzieć, idealny. Przynajmniej jeśli chodzi o jego wpływ na wzrost gospodarczy. Do takiego wniosku doszli właśnie analitycy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Z jednej strony mamy kraje takie jak afrykańska Gambia czy Uganda. Sektor finansowy jest tam słabo rozwinięty, dostęp do kredytu ograniczony i wielce niepewny, instytucje słabe, a rynek bardzo niepewny. Na czytelnej skali od 0 do 1 tym krajom dać można notę na poziomie co najwyżej 0,1. Z drugiej strony mamy takie kraje jak Szwajcaria, Japonia czy USA, w których rozwój sektora finansowego wynosi ok. 0,8–0,9.
To finansowe centra naszego świata. Według firmowanego przez MFW dokumentu „Rethinking financial deepening” (opublikowany w maju) Polska jest dokładnie pośrodku z indeksem rozwoju finansowego (FDI) na poziomie 0,5. Ten wskaźnik wyznaczony został przez autorów na podstawie wielu cząstkowych wskaźników. Na przykład rozmiaru i płynności sektora finansowego, dostępności usług finansowych dla indywidualnej jednostki oraz efektywności tego rynku mierzonego choćby kosztem usług finansowych.
Co to oznacza w praktyce? Ano tyle, że – zdaniem MFW – nasz system finansowy jest „w sam raz”. Nie jest tak mały i płytki, by blokować przedsiębiorczym jednostkom dostęp do kredytu, ale jednoczesnie nie tak duży, by zagrażać stabilności całego systemu, gdy nastąpi niespodziewany wstrząs albo krach. Ot taki, jak ten z lat 2007–2008, po którym bogaty Zachód ciągle nie potrafi się otrząsnąć. Waszyngtońscy analitycy pokazują nawet wykres, na którym widać zależność między indeksem rozwoju finansowego (FDI) a wzrostem gospodarczym. Ten wykres układa się w dobrze znany kształt symetrycznego pagórka. Z Gambią i Ugandą na jednym ze stoków, USA i Japonią po jego drugiej stronie. A Polska dumnie siedzi na czubku tej góry. Z wykresu można wyczytać, że nasz ani za duży, ani za mały FDI pompuje polskie PKB o jakieś 5 proc. Podczas gdy dla maruderów (Gambia), jak i awangardy (Japonia) ten wpływ to zaledwie 1–2 proc. Wygląda więc na to, że Polska – przynajmniej jeśli chodzi o rozwój sektora finansowego – doświadcza właśnie czegoś, co po angielsku nazywa się czasem „sweet spot”. A na polski przetłumaczyć to można jedynie opisowo, jako moment, w którym bilans kosztów i korzyści z jakiegoś rozwiązania znajduje się w momencie optymalnym.
To obserwacja, którą poczynił kiedyś uwielbiający zaskakujące (sic!) metafory prezes NBP Marek Belka. Który tłumacząc, dlaczego w Polsce nie było po 2008 r. głębokiego kryzysu finansowego, powiedział: działające w Polsce banki były z jednej strony takie mądre, żeby nie angażować się w zbyt ryzykowne operacje finansowe, a z drugiej tak głupie, że nie potrafiły się w nie zaangażować.
Gdyby z raportu MFW wyprowadzać jakieś wnioski polityczne, to najważniejszy z nich brzmiałby pewnie: nic nie zmieniać. Nie dodawać ani nowych regulacji, ani nie pozwalać polskiemu sektorowi finansowemu na dalszy rozwój. Takie rozwiązanie jest jednak w praktyce niemożliwe. Również z powodu struktury naszego sektora finansowego, który nadal (choć w nieco mniejszym stopniu niż jeszcze 10 lat temu) jest opanowany przez międzynarodowe grupy finansowe. Ale głównie dlatego, że kapitalizm nie znosi stagnacji i nie zna zasady „lepsze jest wrogiem dobrego”. Presja na rozwój i ekspansję będzie więc prowadziła do przebudowy bankowości. Co oznacza, że nieuchronnie stracimy „sweet spot”. Parafrazując Twardowskiego: „Spieszmy się kochać sektor finansowy, bo ani się obejrzymy, a zamieni się w stworzenie dużo mniej sympatyczne”.