Kursy lokalnych walut lecą w dół, a wraz z nimi rosną koszty obsługi zadłużenia. Czy to już zmierzch rynków wschodzących?
Kursy lokalnych walut lecą w dół, a wraz z nimi rosną koszty obsługi zadłużenia. Czy to już zmierzch rynków wschodzących?
/>
Jak kosztowny może być drogi dolar, pokazuje sytuacja firm z sektora energetycznego, zwłaszcza tych, które dokonały w ostatnich latach dużych inwestycji, zadłużając się w tym celu na międzynarodowych rynkach finansowych. Pod koniec ub.r. na ratunek rosyjskiemu Rosnieftowi musiał ruszyć bank centralny w Moskwie – firma nie była w stanie regulować bieżących zobowiązań w dolarach (w przeliczeniu na ruble płatności mocno spuchły). Sięgnięcie do rezerw firmy oznaczałoby wstrzymanie prac nad inwestycjami, na zyski z których Moskwa liczy w przyszłości. W tej sytuacji rosyjski bank centralny zasilił Rosnieft kwotą przekraczającą 10 mld dol.
Podobne przykłady znajdziemy i po drugiej stronie globu. Agencja ratingowa Moody’s uznała niedawno, że papiery dłużne brazylijskiego koncernu Petrobras mają śmieciowy status. To może stanowić poważny problem dla firmy, która przez kilka ostatnich lat poniosła znaczące nakłady na rozwój pełnomorskich pól naftowych. Od 2011 r. koncern zwiększył zadłużenie o 63 proc. do 135 mld dol. 60 proc. tego długu denominowane jest w dolarach (w połączeniu z taniejącym realem sprawia to, że od września firmie przybyło do spłaty 70 mld reali). Firma nie publikuje wyników finansowych od III kw. ub.r., a na pomoc z pożyczką o wartości 3,5 mld dol. pospieszył jej przed paroma dniami Bank Rozwoju Chin.
Kapitał wraca do Ameryki
Zarówno Rosnieft, jak i Petrobras to firmy strategiczne, którym rządy z pewnością nie pozwolą upaść. Niemniej jednak mogą one służyć za przestrogę dla innych, gorzej umocowanych politycznie przedsiębiorstw z krajów rozwijających się. Rynki wschodzące, które do niedawna były ziemią obiecaną dla inwestorów szukających nieco wyższej stopy zwrotu, mają coraz większe kłopoty. Ich główną przyczyną jest drożejący amerykański dolar, który sprawia, że inwestowanie w mniej stabilnych krajach przestaje być atrakcyjną alternatywą. Ale nie da się ukryć, że większość krajów wschodzących sama również się przyczyniła do swoich kłopotów.
Jeszcze trzy, cztery lata temu sytuacja wyglądała następująco: Stany Zjednoczone nie mogły rozruszać gospodarki, wobec czego Fed co miesiąc wrzucał na rynek kilkadziesiąt miliardów dolarów w ramach ilościowego luzowania polityki pieniężnej, co osłabiało dolara, zaś strefa euro zmagała się z kryzysem zadłużeniowym w kolejnych krajach i, próbując wyjść z recesji, obniżała stopy procentowe. Tymczasem takie kraje, jak Brazylia, Turcja, Indie, Nigeria czy RPA, miały kilkuprocentowy wzrost gospodarczy, a ceny surowców naturalnych czy towarów rolnych, które są dla nich głównym towarem eksportowym, biły rekordy. Nic dziwnego, że inwestorzy chętnie kupowali akcje tamtejszych przedsiębiorstw, a wcześniej – umacniające się waluty tych krajów.
Ale sytuacja się odwróciła. Strefa euro wprawdzie nadal nie może nabrać tempa, jednak Stany Zjednoczone już na dobre wyszły z kryzysu – PKB wzrósł w zeszłym roku o 2,4 proc., zaś stopa bezrobocia wynosi 5,5 proc. i jest najniższa od siedmiu lat. A w krajach wschodzących tempo wzrostu gospodarczego spada, do czego w dużej mierze przyczyniają się niskie ceny surowców. Kiepskie perspektywy gospodarcze powodują, że inwestorzy wycofują się z rynków wschodzących. Szczególnie że w części z nich problemy ekonomiczne splatają się z politycznymi.
Bezpiecznym miejscem do inwestowania na powrót stały się Stany Zjednoczone, zwłaszcza po tym, jak z końcem października 2014 r. Fed wygasił ostatnią rundę ilościowego luzowania, co wzmocniło dolara. Zielony dalej zyskuje na wartości, bo powszechnie się oczekuje, że wkrótce po raz pierwszy od rozpoczęcia kryzysu amerykański bank centralny podniesie stopy procentowe. Efekt: jak szacuje bank ING, w ostatnim kwartale zeszłego roku 15 największych rynków wschodzących zanotowało odpływ netto kapitału o wartości 250,2 mld dol., co było najgorszym wynikiem od ostatniego kwartału 2008 r., czyli szczytowej fali kryzysu. Zaś według Institute of International Finance w marcu tego roku inwestorzy włożyli w akcje i obligacje z krajów wschodzących 16 mld dol., podczas gdy średnia miesięczna od 2010 r. wynosi 22 mld.
Dług w dolarach boli
Dobre dane gospodarcze, zakończenie ilościowego luzowania i oczekiwana podwyżka stóp procentowych spowodowały, że od połowy zeszłego roku kurs dolara zaczął rosnąć w sposób bezprecedensowy. Według Citibanku tempo umacniania się dolara jest najszybsze od 40 lat. Widać to np. w stosunku do euro – jeszcze w połowie 2014 r. za jedno euro trzeba było zapłacić 1,36 dol., na koniec marca kurs wynosił niespełna 1,09 i perspektywa parytetu jest zupełnie realna, a bank Goldman Sachs przewiduje, że na koniec 2017 r. jednostka unijnej waluty będzie warta już tylko 0,8 dol.
Umacnianie się dolara jeszcze bardziej jest widoczne wobec walut z rynków wschodzących. Od połowy zeszłego roku dolar zyskał w stosunku do rosyjskiego rubla 69 proc., do brazylijskiego reala 44 proc., do tureckiej liry 21 proc., do nigeryjskiej nairy 23 proc., i każda z tych walut w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni osiągnęła historyczne minima. Ale ten trend nie dotyczy tylko krajów, które są uzależnione od surowców i mają problemy polityczne. Wyraźnie osłabiały się nawet waluty tych, które są dość stabilne gospodarczo, jak Polska (dolar zyskał wobec złotego prawie 24 proc.) czy Meksyk (wobec peso prawie 16 proc.). Spośród najważniejszych rynków wschodzących wyjątki są tylko trzy – Chiny, bo kurs juana nie jest regulowany przez rynek, oraz Indie i Filipiny, których władze prowadzą bardzo rozsądną politykę gospodarczą (wobec rupii i peso dolar zyskał odpowiednio 4,4 oraz 3 proc.).
Tak duży i szybki spadek wartości walut z krajów wschodzących ma dla nich bardzo poważne konsekwencje – zarówno w skali makro i mikro. W skali makro, bo znacząca część zadłużenia tych krajów jest denominowana w walutach obcych, zatem jego spłacanie jest coraz większym obciążeniem, szczególnie że dla części z nich głównym źródłem dochodów są taniejące surowce. Według firmy konsultingowej McKinsey na koniec 2013 r. całkowite zadłużenie rządów, firm niefinansowych i gospodarstw domowych krajów wschodzących wynosiło 49 bln dol. Na 2 bln szacowany jest np. rynek obligacji korporacyjnych – w poprzednich latach dzięki słabemu dolarowi jeden z najszybciej rosnących segmentów światowych finansów.
Inną konsekwencją makro jest spadek poziomu rezerw walutowych w tych krajach, w których banki centralne próbowały interweniować, aby powstrzymać deprecjację własnego pieniądza. To widać zwłaszcza w przypadku Rosji, której rezerwy zmniejszyły się w 2014 r. o prawie jedną czwartą – z 440 do 314 mld dol. – ale interwencje na rynku walutowym podejmowały także banki centralne Meksyku, Brazylii czy Turcji.
Z kolei w skali mikro spadek wartości waluty oznacza, że coraz większym obciążeniem dla budżetów domowych są towary pochodzące z importu, droższe są wyjazdy zagraniczne.
To zaś budzi niezadowolenie wśród mieszkańców rynków wschodzących. Przez kilka ostatnich lat ulegali oni mirażowi, że ich kraje będą już tylko doganiać gospodarki rozwinięte. Słaby wzrost gospodarczy, a teraz jeszcze dodatkowo mocny dolar stanowią więc ból głowy dla rządzących tymi krajami, którzy obawiają się, że niepokoje społeczne pozbawią ich władzy. Taką logiką kierował się prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan, kiedy w marcu zaczął obrzucać publicznie błotem prezesa banku centralnego kraju Erdema Basciego za tchórzliwie niskie cięcia stóp procentowych (chociaż stopy i tak zostały obniżone pomimo inflacji powyżej 5-proc. celu). W czerwcu rządzącą od trzech kadencji Partię Sprawiedliwości i Rozwoju czeka sprawdzian wyborczy. Źródeł dotychczasowych sukcesów wyborczych upatrywała ona w rozwoju gospodarczym. Słabe wskaźniki wywołują więc nerwowość w Ankarze.
Z kolei w Brazylii w połowie marca 1,5 mln ludzi wyszło na ulice, aby protestować przeciw pogarszającej się sytuacji gospodarczej kraju. Nie brakło głosów domagających się odejścia wybranej niedawno na drugą kadencję prezydent Dilmy Rousseff, której współpracownicy są wplątani w skandal korupcyjny wokół eksploatacji wspomnianych już złóż ropy przez Petrobras.
Wybory czekają także polityków rządzących w innych krajach Ameryki Łacińskiej. W Wenezueli dotkniętej przez tanią ropę odbędą się w tym roku wybory parlamentarne, a Argentyna, która wciąż de facto jest bankrutem, w październiku będzie wybierać prezydenta.
Tym, co może dawać nadzieję wschodzącym rynkom, jest fakt, że mocny dolar zaczyna dawać się we znaki amerykańskim firmom. Zaczynają one narzekać, że ich produkty stają się za drogie dla zagranicznych klientów. 88 proc. sprzedaży koncernu Avon pochodzi z zagranicy; w przypadku Procter & Gamble jest to 65 proc.; a w przypadku Apple’a – 64 proc. Pierwsza bardziej dokładna ocena wpływu umacniającego się dolara na amerykańskie koncerny będzie możliwa za kilka tygodni, kiedy będą publikowały one wyniki finansowe za I kw.
Potencjał na wyczerpaniu
Tymczasem splot niekorzystnych czynników makroekonomicznych każe już niektórym ekonomistom zastanowić się, czy rynki wschodzące na pewno są takimi gwiazdami światowej gospodarki, jak się dotychczas wydawało na podstawie ich wysokich wskaźników wzrostu.
W 1956 r. noblista Robert Solow przewidywał, że z biegiem czasu kraje biedniejsze dorównają poziomem bogactwa krajom bogatszym. Ekonomista przewidywał, że przyczyni się do tego m.in. przepływ kapitału. Inwestorzy z krajów bogatych będą lokować pieniądze w biedniejszych, gdzie jest problem z dostępem do kapitału i stopa zwrotu jest wyższa. Dodatkowo kraje uboższe będą w stanie szybko adaptować wynalezione w krajach bogatszych technologie, a jednocześnie unikając ich błędów, dojdą do bogactwa szybką ścieżką. Tak się jednak nie stało; między 1940 a 1990 r. mniej niż jednej trzeciej krajów rozwijających się udawało się chociaż przez jeden rok notować szybszy wzrost gospodarczy niż w krajach bogatych. Ten fenomen sprawił, że w 1997 r. ekonomista Banku Światowego Lant Pritchett uznał pogłębiającą się przepaść między bogatymi a biednymi krajami za „dominującą cechę współczesnej historii gospodarczej”.
Wtedy jednak nastąpiła dekada szybkiego rozwoju gospodarczego, której szczytem był wzrost chińskiego PKB o 14 proc. w 2007 r. Pomogło kilka czynników: przede wszystkim miniona dekada była okresem niskich stóp procentowych, a więc łatwo dostępnego kapitału. Gwałtowny rozwój Chin wywindował ceny surowców do niespotykanych wcześniej poziomów, a to wszystko zostało ułatwione przez kulminację w liberalizacji światowego handlu, czyli utworzenie Światowej Organizacji Handlu w 1995 r. Do tego zaszły zmiany w sposobach produkcji i transportu: w latach 90. transport kontenerowy znacząco ułatwił i przyśpieszył przemieszczanie towarów, a zaawansowana elektronika i technologie sprawiły, że projektowało i wytwarzało się tak łatwo jak nigdy wcześniej.
Problem w tym, że niektóre z powyższych czynników wyczerpały swój potencjał wzrostowy, a inne zniknęły. – Zaczynamy na nowo dostrzegać wszystkie czynniki, które sprawiały, że rynki wschodzące nie były atrakcyjne dla inwestorów. Nawet więcej: podważana jest teza, że rynki wschodzące faktycznie są wschodzące – tłumaczył „New York Timesowi” Daniel Tenengauzer z Royal Bank of Canada. A mocny dolar przyśpiesza zmiany w postrzeganiu perspektyw poszczególnych gospodarek.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama