Część korzyści z przystąpienia Polski do strefy euro mogłaby zostać osiągnięta już w wyniku samego wiarygodnego ogłoszenia deklaracji o zamiarze ubiegania się o członkostwo
Od wyborów parlamentarnych w 2015 r. przez obóz rządzący realizowane są zmiany w prawie, które sumarycznie można określić jako fazę instytucjonalizacji populizmu ekonomicznego i politycznego. Jeśli opozycja nie wygra wyborów w 2023 r., to polski model kapitalizmu, już mocno osłabiony przez upolitycznienie, etatyzację i monopolizację, ulegnie trwałemu i prawdopodobnie nieodwracalnemu przeobrażeniu, czego efektem będzie niższa dynamika rozwojowa i większa podatność na kryzysy.
Co istotne, proces dekompozycji modelu kapitalizmu przebiegałby wówczas pod dalszym wpływem przesuniętych w czasie skutków pandemii, wojny w Ukrainie oraz wysokiej inflacji. W tej sytuacji ponowne silniejsze ukierunkowanie kraju na proces integracji europejskiej jest najlepszym sposobem ograniczenia tych zagrożeń. Dlatego tak bardzo na znaczeniu zyskuje opowiadanie się za działaniami zmierzającymi do przystąpienia Polski do strefy euro.
Silniejsze związki z Unią Europejską
Niezależnie od tradycyjnie wymienianych korzyści cztery argumenty za członkostwem odgrywają obecnie kluczową rolę: 1) silniejsze zakotwiczenie dorobku polskiej transformacji ustrojowej i polskiego wariantu unijnego modelu kapitalizmu; 2) ograniczenie ryzyka polexitu i wyprowadzania z Polski instytucji i norm unijnych; 3) obniżenie kosztów obsługi zadłużenia i prawdopodobieństwa wybuchu kryzysu finansowego (walutowego lub bankowego) i 4) zmniejszenie wielkości wydatków, jakie trzeba przeznaczyć na określony wzrost poziomu obronności kraju. Ważna część tych korzyści mogłaby zostać osiągnięta już w wyniku samego wiarygodnego ogłoszenia deklaracji o zamiarze ubiegania się o członkostwo.
Powyższe argumenty zyskują dodatkowo na znaczeniu w roku wyborczym. Zmuszenie obecnej władzy do rzetelnej dyskusji na temat euro pozwoliłoby przetestować szczerość i wiarygodność jej oficjalnych intencji pozostania w Unii Europejskiej, a także uzyskania środków w ramach KPO. Zmusiłoby ją ponadto do tego, aby głoszone puste frazesy o obronie suwerenności gospodarczej i politycznej na tyle wypełnić treścią, żeby możliwa stała się sensowna dyskusja przedwyborcza nad strategią Polski w obliczu obecnych potężnych wyzwań geopolitycznych. Dobrze byłoby skłonić rządzącą koalicję do wypowiedzenia się, czy i jaka jest w tej sytuacji alternatywa wobec silniejszych związków Unii Europejskiej i przede wszystkim, jaki jest koszt tej alternatywy.
Historyczne zagrożenie dla Polski
Dobre, ogólne ramy dla tego typu dyskusji nadal stwarza polityczny trylemat globalizacji stanowiący część znanej koncepcji prof. Daniego Rodrika z Uniwersytetu Harvarda. Istota trylematu polega na tym, że w danym czasie możliwe jest współwystępowanie tylko dwu spośród trzech elementów: gospodarczej globalizacji, politycznej demokracji oraz państwa narodowego. Do koncepcji tej nawiązali ostatnio w swojej książce Klaus Schwab (prezes World Economic Forum) i Thierry Malleret, przyjmując, że jest ona równie przydatna w odniesieniu do międzynarodowej integracji gospodarczej. Ich zdaniem „połączenie integracji gospodarczej z demokracją oznacza, że ważne decyzje muszą być podejmowane na poziomie ponadnarodowym, co w jakimś stopniu stanowi osłabienie suwerenności państwa narodowego”.
Inaczej ujmując, jeśli nie jest się skłonnym zrezygnować z zakresu demokracji i prerogatyw państwa narodowego, to niezbędne staje się ograniczenie integracji gospodarczej. Trylemat Rodrika stawia kraje przed rzeczywiście bardzo trudnym wyborem. Można z pewną ironią zauważyć, że mimo tak dużej złożoności obecnej sytuacji międzynarodowej, oryginalność wkładu polskiego obozu rządzącego w próbę rozwiązania trylematu zawiera się jedynie w jego nieadekwatności i szkodliwości. Ta wyjątkowa „oryginalność” polega na tym, że obecna władza jest skłonna zrezygnować nie tylko z jednego celu (integracja), ale dodatkowo również z drugiego (demokracja), zadowalając się, a właściwie świadomie wybierając jedynie trzeci cel (państwo narodowe).
Historyczne zagrożenie dla Polski można też przedstawić za pomocą koncepcji „wąskiego korytarza” zawartej w znanej książce profesorów Darona Acemoglu i Jamesa A. Robinsona („Wąski korytarz. Państwa, społeczeństwa i losy wolności”, Poznań 2019). Jeśli mianowicie obecny proces odwracania dorobku transformacji nie zostanie przerwany, to Polska zostanie wypchnięta z „wąskiego korytarza” korzystnej, bardzo trudnej do osiągnięcia równowagi między „potęgą państwa” a „potęgą społeczeństwa”, w jakiej udało się jej znaleźć po 1989 r. Wówczas wypchnięta spośród krajów „Lewiatana Ujarzmionego” Polska może stać się przypadkiem „Lewiatana Despotycznego” lub „Lewiatana Nieobecnego”, ale także może znaleźć się wśród krajów łączących negatywne elementy obydwu tych przypadków. Wypchnięta z „wąskiego korytarza” Polska nie zbuduje też cech „odpornego społeczeństwa”, zgodnych z analizą autorstwa prof. Markusa Brunnermeiera. Co więcej, bardzo trudno byłoby jej znaleźć się w „kolegium narodów”, czyli wśród krajów respektujących demokrację, prawa obywatelskie i wolny handel, którego stworzenie proponuje James Rickards w książce „Sold Out” w opozycji do krajów autorytarnych.
Uniknąć izolacji
Potrzeba akcentowania tych nowych ważnych korzyści z członkostwa w strefie euro nie byłaby może tak nagląca, gdyby nie świadomy kurs obecnej władzy na izolację i autarkiczny autorytaryzm. Ta perspektywa byłaby z kolei choć trochę mniej niebezpieczna, gdyby można uznać, że przynajmniej polityka makroekonomiczna jest prowadzona w sposób kompetentny i niepodporządkowany cyklowi wyborczemu. Ujmując to najkrócej: „rubikon upolitycznienia” NBP został niestety przez prezesa Adama Glapińskiego przekroczony. Co istotne, ograniczenie niezależności banku centralnego nie nastąpiło w wyniku presji wywieranej na prezesa przez obóz władzy, tak jak to się dzieje np. w Turcji. Chodzi tu raczej o jego dobrowolne wychodzenie naprzeciw oczekiwaniom władzy politycznej. Można powiedzieć, że mało kompetentny sposób prowadzenia polityki pieniężnej i w efekcie jej niska skuteczność w walce z inflacją, a także niezgodny ze standardami sposób zarządzania bankiem centralnym każą uznać prezesa NBP za dodatkowy, silny argument za przystąpieniem do strefy euro. Warto w tym kontekście wspomnieć o mało komfortowej dla NBP sytuacji, że w rozpoczynającym się akurat Roku Kopernika gorszy złoty wypiera z obiegu lepsze euro i dolary, które są tezauryzowane, nawet jeśli też tracą część siły nabywczej.
Co ciekawe, pojawiają się też sygnały mogące wskazywać, że mimo skrajnie antyunijnej retoryki prezesa NBP, nie przywiązuje on aż tak dużej wagi do autonomicznie prowadzonej, dbającej o interes narodowy polityki pieniężnej. Otóż komunikaty z posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej 7 grudnia 2022 r. oraz 4 stycznia 2023 r. dosyć wyraźnie sugerują, że właściwie oddaje ona prowadzenie polityki pieniężnej w ręce głównych zagranicznych banków centralnych. RPP przyjmuje bowiem, że przeprowadzane za granicą podwyżki stóp procentowych będą głównym mechanizmem, poprzez który będzie się dokonywać proces dezinflacji w Polsce. Jeśli polski bank centralny stawia przede wszystkim na taką swoistą „jazdę na gapę” (ang. free-riding), to jednocześnie przyznaje, że krajowe cykle koniunkturalne są w UE zsynchronizowane, co oznacza spełnienie ważnego kryterium teorii optymalnych obszarów walutowych. Jeśli tak, to RPP opowiada się właściwie za rezygnacją z autonomicznej polityki pieniężnej i za przekazaniem jej prowadzenia EBC. Jeśli nie, to należało tej kwestii poświęcić dużo więcej miejsca. Trzeba też dodać, że przy obecnej wysokiej inflacji bardzo silnie stracił na znaczeniu i tak mocno wątpliwy argument o proinflacyjnych skutkach przyjęcia wspólnej waluty.
Niezależnie od upolitycznienia banku centralnego i mało wiarygodnej polityki NBP, wielkie ryzyko dla średniookresowych perspektyw polskiej gospodarki stwarza brak przejrzystości w finansach publicznych. Trudno się spodziewać, że obecna władza będzie tę przejrzystość próbować przywrócić. Najwyższa Izba Kontroli jest osłabiona i trudno się spodziewać, że będzie działała wystarczająco skutecznie. Z kolei Unia Europejska poluzowała w związku z pandemią swoje wymagania, jeśli chodzi o stan finansów publicznych. To niestety powoduje, że coraz więcej środków jest wydatkowanych poza budżetem i to w sposób uznaniowy, podporządkowany kryteriom politycznym. Będzie to coraz większym problemem głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, zbliżające się wybory będą jeszcze silniej skłaniać władzę do prowadzenia polityki budżetowej ukierunkowanej na korzyści własnego elektoratu.
Po drugie, jeśli doszłoby do tego jeszcze próby zrealizowania pomysłu Jarosława Kaczyńskiego dotyczącego skokowego wzrostu udziału wydatków na zbrojenia (do 5 proc. PKB), to musiałoby się to dokonać kosztem silnych cięć w innych wydatkach publicznych lub kosztem znacznego wydłużenia procesu dezinflacji. Sytuacja w finansach publicznych byłaby jeszcze bardziej niejasna, gdyby obecna koalicja rządząca nie wycofała się w porę z wprowadzania bardzo źle przygotowanych radykalnych zmian w systemie podatkowym (Polski Ład). Tak więc, podobnie jak w przypadku polityki pieniężnej, również sposób prowadzenia polityki fiskalnej wyraźnie przemawia za podjęciem starań o członkostwo w strefie euro. Osobnym problemem jest brak koordynacji polityki monetarnej, fiskalnej i makroostrożnościowej, czemu służyć ma Komitet Stabilności Finansowej utworzony po globalnym kryzysie 2007–2009.
Dominacja mniej aktualnych poglądów?
Polska dyskusja nad wejściem do strefy euro zatrzymała się na argumentach, jakie zaczęły dominować w reakcji na kryzys w Grecji czy też szerzej na kryzys strefy euro z początku ubiegłej dekady. Późniejsze próby ponownego ożywienia dyskusji publicznej nie przyniosły większego skutku w dużej mierze dlatego, że sprawą przestały się interesować główne ugrupowania polityczne. Istotną rolę odegrała tu bariera prawna w postaci konieczności zmiany odpowiedniego zapisu konstytucyjnego, co przy istniejącym układzie sił politycznych wydawało się niemożliwe do przeprowadzenia. W efekcie – siłą inercji – w dyskursie publicznym zadomowiło się przekonanie o jednoznacznej, wyraźnej przewadze argumentów przeciwko przystąpieniu do strefy euro.
Przyczyny utrwalenie się tej obiegowej mądrości (ang. conventional wisdom) nie zostały jak dotąd przekonująco wyjaśnione na gruncie politologii, socjologii czy psychologii społecznej. Niekorzystny wkład wnieśli tu niestety również ekonomiści, którzy mimo istotnych zmian zachodzących w otoczeniu globalnym, jak i europejskim nie kwapili się z podjęciem pogłębionych badań nad nowym bilansem kosztów i korzyści członkostwa w UE i w strefie euro. Tak więc na gruncie teoretycznym i empirycznym nie zostały poddane wystarczającej krytyce poglądy przeciwników przystąpienia Polski do strefy euro.
Warta podkreślenia jest tu rola, jaką w upowszechnieniu tego typu poglądów odegrały i nadal odgrywają prace i wypowiedzi medialne dwóch znanych ekonomistów z sektora finansowego – Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka. Nie chodzi w tym miejscu o to, w jakim stopniu poglądy sformułowane w ich książce z 2017 r. pt. „Paradoks euro” były zgodne ze stanem ówczesnej wiedzy ekonomicznej. Dużo bardziej istotne i niepokojące jest to, że mimo daleko idących zmian sytuacji w Polsce i za granicą oraz wynikających stąd zagrożeń, w opublikowanym niedawno obszernym wywiadzie (Horyzonty DGP, 16–18 grudnia 2022 r.) autorzy ci twierdzą, że zawarte w ich książce opinie są nadal w pełni aktualne. Co więcej, im bardziej skomplikowana okazuje się rzeczywistość, tym bardziej brną w przesadne akcentowanie roli płynnego kursu w wyjaśnianiu procesów gospodarczych w Polsce. Nie tylko upatrują w nim jedyny w zasadzie powód korzystnej sytuacji gospodarczej po kryzysie 2007–2009, ale przypisują mu wręcz „centralne miejsce w polskim modelu gospodarczym”. Jeśli szukać głównej cechy czy głównego elementu polskiego modelu, to jest nim nie floating, lecz prężny sektor prywatnych przedsiębiorstw o dużej adaptacyjności i dbałości o utrzymanie konkurencyjności. Te jego cechy oznaczają też, że mało sensowny jest argument, że z przystąpieniem do euro należy czekać aż do czasu, gdy poziom PKB per capita zbliży się w Polsce do poziomu najbardziej rozwiniętych krajów UE.
Co istotne, Kawalec i Pytlarczyk nie rozwiewają podstawowych wątpliwości, jakie nasuwały się przy lekturze ich książki. W świetle prowadzonych w świecie badań nieprzekonujący pozostaje przede wszystkim ich pogląd, że poprzez deprecjację można trwale wpływać na konkurencyjność oraz że zmiany kursu są samoczynnie działającym amortyzatorem wahań cyklicznych. Niespójne logicznie wydaje się też przyjmowanie, że płynny kurs pełni w gospodarce rolę systemu ostrzegawczego, a jednocześnie traktuje się go jako narzędzie polityki ekonomicznej. Warto w tym kontekście przytoczyć całkiem niedawną opinię Mario I. Blejera, byłego prezesa Banku Centralnego Argentyny („Project Syndicate” z 30 grudnia 2022 r.). Próbuje on mianowicie znaleźć odpowiedź na pytanie o to, dlaczego w tym kraju występują od dawna nawracające kryzysy makroekonomiczne. Jego zdaniem najlepszym wyjaśnieniem jest „niezdolność Argentyny do uzyskania i utrzymania konkurencyjności bez przeprowadzania co pewien czas silnej nominalnej dewaluacji kursu walutowego”.
Szkoda, że w omawianym wywiadzie Kawalec i Pytlarczyk pominęli istotne, ale niewygodne dla ich własnej argumentacji wyniki badań Milana Škrbicia i Davora Kunovaca z Banku Narodowego Chorwacji z 2020 r. Jest to bowiem jedno z nielicznych badań, które próbuje bezpośrednio odnieść się do kwestii, dlaczego cztery kraje UE zobowiązane do wstąpienia do strefy euro (Szwecja, Czechy, Węgry i Polska) nadal odwlekają tę decyzję. W analizie nacisk położony został na kwestię kosztu członkostwa w postaci utraty autonomicznej polityki pieniężnej. Z przeprowadzonej analizy wynika, że między tymi krajami a obszarem euro występuje wysoka korelacja między stopami procentowymi oraz synchroniczność cykli koniunkturalnych. Co istotne, zmiany koniunktury pozostają pod dominującym wpływem wspólnych szoków. Autorzy wyprowadzają stąd wniosek, że w badanych czterech krajach wspólna polityka monetarna byłaby odpowiednim substytutem polityki krajowej, tak więc polityki odwlekania decyzji (ang. wait and see) nie da się, ich zdaniem, uzasadnić przyczynami czysto ekonomicznymi.
Stefan Kawalec i Ernes Pytlarczyk powinni się także odnieść do zaawansowanych już poszukiwań przez UE nowych rozwiązań instytucjonalnych mających wzmocnić fiskalny filar unii walutowej. W ostatnich miesiącach przedyskutowane zostały propozycje przygotowane wspólnie przez rządy Holandii i Hiszpanii oraz przez rząd niemiecki i udało się osiągnąć porozumienie co do czterech celów reformy. Dodatkowe propozycje przygotowały też MFW i Europejska Rada Budżetowa, a niebawem ma się pojawić propozycja Komisji Europejskiej.
Zdecydowanie najważniejsze jest jednak to, że z powodu silnego zawężenia perspektywy i nadmiernego eksponowania bliskich im argumentów, Kawalec i Pytlarczyk właściwie całkowicie pomijają dużo bardziej fundamentalne korzyści, jakie w nowej sytuacji geopolitycznej mogłyby dla polskiej gospodarki wynikać z ukierunkowania strategii rozwoju kraju na przyszłe członkostwo w strefie euro. Nie odnosząc się do tych korzyści, autorzy przyczyniają się do dalszego utrwalania się pewnych mitów i półprawd, które będą podtrzymywać i umacniać negatywną narrację o strefie euro.
O niektórych uwarunkowaniach politycznych
Można by optymistycznie zakładać, że w obliczu wojny w Ukrainie, po doświadczeniach z pandemią i przy wysokiej inflacji dążenie do zacieśnienia współpracy z UE i ogłoszenie zamiaru przystąpienia do strefy euro będzie jednym z nielicznych celów podzielanych przez obecną władzę i opozycję. Przemawiałby też za tym wzrost poparcia dla członkostwa Polski w strefie euro o 8 pkt proc. (z 48 proc. do 56 proc.), jaki nastąpił między rokiem 2021 i 2022, co oznaczało też przekroczenie psychologicznej granicy 50 proc.
Niestety zamiast podążania za wynikami badań poparcia, rząd nasila retorykę antyunijną i antyniemiecką, a prezes banku centralnego zapowiada, że do końca jego niedawno rozpoczętej drugiej kadencji o euro w Polsce można zapomnieć. Stanowisko obozu rządzącego, chociaż dla interesów Polski bardzo szkodliwe, jest przynajmniej dosyć klarowne: niezależnie od długookresowych kosztów dla gospodarki i społeczeństwa liczy się tylko utrzymanie władzy. Dużą zagadką pozostaje natomiast to, dlaczego opozycja w zasadzie nie podnosi kwestii przystąpienia do strefy euro. Jest to zagadkowe, ponieważ opowiedzenie się za euro wydaje się dobrą inwestycją dla partii politycznych. Jak wynika z badań Eurobarometru, poparcie dla tej decyzji wyraźnie wzrasta w trzyletnim okresie po przystąpieniu w porównaniu z trzyletnim okresem poprzedzającym to wydarzenie. Stało się tak we wszystkich pięciu krajach Europy Środkowej i Wschodniej, które już wcześniej weszły do strefy euro. Stanowisko opozycji jest zagadkowe również dlatego, że oprócz wskazanych już na początku tekstu czterech kluczowych argumentów, jest też wiele dodatkowych przesłanek za włączeniem tematyki euro do kampanii wyborczej. Dlaczego opozycja nie miałaby być na przykład zainteresowana wprowadzeniem do debaty publicznej następujących kwestii:
a) dlaczego Chorwacja nie obawiała się przystąpić do strefy euro i dlaczego stosunkowo szybko zamierza do niej przystąpić Bułgaria, a w dalszej kolejności także Rumunia;
b) dlaczego Słowacji po przystąpieniu do strefy euro (i to w trakcie globalnego kryzysu finansowego, gdy rzekomo straciła bufor kursowy i bufor własnych stóp procentowych) nie wiodło się gospodarczo gorzej niż np. Polsce, Czechom lub Węgrom;
c) dlaczego mimo poważnego kryzysu Grecja nie rozważała na poważnie możliwości wystąpienia ze strefy euro;
d) czy jesienią 2022 r. w Wielkiej Brytanii wystąpiłby „mini kryzys” i zmiana rządu, gdyby pozostała ona w UE.
Opozycja powinna też się domagać wyjaśnienia następującego paradoksu: otóż obóz rządzący próbuje kreować się na orędownika szybkiego przystąpienia Ukrainy do UE, natomiast sam prowadzi politykę sugerującą, że UE jest mu nie tylko obca kulturowo, ile obca ustrojowo, obca militarnie i obca gospodarczo i to w warunkach procesu deglobalizacji, w wyniku którego na znaczeniu zyskują regionalne ugrupowania integracyjne oraz korzyści płynące z nearshoringu i friendshoringu. Należy pytać, dlaczego zamiast skoncentrowania się na możliwościach wykorzystania tych nowych tendencji w gospodarce światowej, rząd wolał postawić na kampanię antyniemiecką. Dodatkowo więc trzeba też pytać, czy przed jej uruchomieniem ktoś z obozu władzy próbował policzyć skumulowane koszty utraconych możliwości (ang. opportunity costs) w postaci obniżenia się w przyszłości napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych, wzrostu ryzyka załamania się kursu walutowego czy zwiększenia się kosztów obsługi zadłużenia, które wynikają z domagania się od Niemiec reparacji wojennych.
Wśród przedstawicieli opozycji coraz częściej pojawiają się głosy nawołujące do kompromisu z PiS w sprawie nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym, dzięki czemu możliwe stałoby się odblokowanie środków unijnych w ramach KPO (Recovery and Resilience Facility). W takim duchu wypowiedział się ostatnio wybitny prawnik i znany komentator spraw publicznych prof. Marcin Matczak, stwierdzając, że otrzymanie tych środków jest polską racją stanu, a więc uzasadnia przyjęcie niektórych zapisów proponowanych przez PiS. Niezależnie od aspektów czysto prawnych, jest to stanowisko mało przekonujące, a nawet ryzykowne. Polską racją stanu jest bowiem pozostanie w UE oraz odbudowanie i umocnienie w niej własnej pozycji. Środki z KPO są racją stanu o tyle, o ile będą służyć temu nadrzędnemu celowi.
Opozycja wydaje się traktować środki z KPO jako substytut korzyści gospodarczych płynących z samego ubiegania się o członkostwo w strefie euro, w każdym razie w wymiarze kampanii wyborczej. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby przyjęcie, że udział w tym ważnym projekcie unijnym jest właściwym krokiem w zacieśnianiu powiązań integracyjnych, ale podporządkowanym bardziej strategicznemu celowi w postaci członkostwa w strefie euro. Traktowanie środków z KPO jako celu autonomicznego jest ryzykowne z politycznego punktu widzenia, ponieważ ich uzyskanie znacząco zwiększa szanse PiS na utrzymanie władzy, a jednocześnie wcale nie gwarantuje zmiany stanowiska tej partii na mniej antyunijne. Opozycja nie powinna też przedstawiać środków z KPO jako remedium na bardzo szerokie spektrum problemów gospodarczych. Za poważny błąd należy uznać tu nadmierne eksponowanie potencjalnej korzyści w postaci obniżenia się inflacji na skutek wzmocnienia się kursu złotego. Efektu takiego można się spodziewać, ale jego skala będzie prawdopodobnie ograniczona. Eksponowanie tego efektu rodzi natomiast ryzyko, że zarówno bank centralny, jak i rząd będą się jeszcze słabiej wywiązywać z obowiązku zapewnienia gospodarce stabilności makroekonomicznej.
Nowy jakościowo splot niekorzystnych krajowych oraz geopolitycznych uwarunkowań gospodarczych i politycznych każe ponownie rozważyć bilans kosztów i korzyści wejścia Polski do Unii Gospodarczej i Walutowej. Dominujące wśród tych uwarunkowań zagrożenia, ale także wynikające z nich szanse wyraźnie przemawiają za ogłoszeniem zamiaru ubiegania się Polski o członkostwo w strefie euro. Już sam ten zamiar może przynieść wymierne korzyści gospodarcze. Zbliżające się wybory parlamentarne stwarzają bardzo dobrą okazję, aby w trakcie toczących się dyskusji zapoznać jak najszerszą część społeczeństwa w sposób możliwie najbardziej rzetelny z argumentami opartymi na najnowszych badaniach. Przed ekspertami, szczególnie w dziedzinie nauk społecznych, a także przed dziennikarzami i innymi grupami zawodowymi staje niezwykle ważne zadanie.