No i mamy posprzątane – wzdycha pan Michał, do niedawna właściciel niewielkiego sklepu spożywczego. Zamknął swój biznes, który prowadził od niemal dwóch dekad, bo nie wytrzymał konkurencji dyskontów, które mu od kilku lat wyrastały – jeden po drugim – tuż pod bokiem.
Ale to „posprzątane” nie odnosiło się, jak by można przypuszczać, do jego ciężkiej doli. On już przeżałował, przeniósł się z interesem w inne miejsce. Natomiast obecnie odczuwa coś na kształt Schadenfreude, kiedy patrzy, jak teraz to dyskonty zaczynają zamykać swoje podwoje. – Dobrze tak, suczym synom – zaciska pięści. No cóż, ja też się cieszę, że w ogóle coś było w stanie poprawić mu nastrój. Niemniej to nie jest dobra wiadomość, przynajmniej dla paru grup osób. Pierwsza to właśnie drobni sklepikarze. Ci, co zamknęli swoje kramy, już ich raczej nie odbudują. A w każdym razie nie teraz. Już prędzej ich dzieci. Druga grupa to franczyzobiorcy, bo to oni stoją za częścią z hukiem otwieranych (a teraz cicho zamykanych) dyskontów. Oni za to zapłacą, przez lata całe nie będą mogli wygrzebać się z długów, kredytów kupieckich i tych budowlanych. Grupa trzecia wreszcie to konsumenci. Już dziś można zaobserwować, że ceny w niektórych sieciach poszły w górę. Tego można się było spodziewać – dumpingowo wykończywszy konkurencję, teraz wreszcie mogą więcej zarabiać. Bo to sieci posprzątały teren, zostawiając za sobą spaloną ziemię.
Nie, to nie jest lamet nad drobnym polskim handlem. To prośba – do polityków, do władz lokalnych – o rozwagę. Przy stanowieniu prawa, wydawaniu zezwoleń na budowę etc. Przy następnej fali bankructw nie będziecie się mogli tłumaczyć, jak dziś, że nic żeście nie wiedzieli. I wtedy to was posprzątają. Będzie bolało.