Wpisuję w wyszukiwarkę hasło „co mnie boli”, a „doktor” Google wyświetla podpowiedzi, czyli skorelowane objawy z chorobą. Prawdopodobne, bo nie da się stawiać dobrej diagnozy, nie przykładając nawet stetoskopu. Nie tylko amerykańska wyszukiwarka wie, że na e-medycynie da się dobrze zarobić i przymierza się do zagospodarowania tego rynku. Nie zabraknie chętnych do pośredniczenia między lekarzami a pacjentem z użyciem aplikacji; rynek będzie rósł kilkanaście procent rocznie.

Trzeba będzie zmierzyć się z sytuacją, że zdjęcie wątroby czy trzustki, gdy nam coś dolega, znajdzie się kiedyś w bazie wielu aplikacji. Mam nadzieję, że za naszą zgodą. Dane mają być anonimizowane, ale łatwo połączyć dane geolokalizacyjne zostawiane przez nas w różnych miejscach z konkretną osobą. Mało istotne, bo – tak nas przekonują autorzy aplikacji – to przecież dla rozwoju umiejętności lekarskich i skutecznego leczenia. Na cały świat transmitowane są trudne operacje, to czemu lekarze mieliby nie skorzystać z takiej cyfryzacji chorób?
Afer będzie sporo, zanim jako pacjenci zaczniemy być traktowani godnie i skutecznie chronieni. Bo świadomość tego, że każdy może zobaczyć „zmęczoną” imprezowym stylem życia naszą wątrobę, nie jest atrakcyjna. Całość wygląda tak, jakby w przychodni recepcjonistka wychylając głowę z recepcji, krzyczała na całą poczekalnię: Pan z rzeżączką proszę do gabinetu dr. Kowalskiego.