Dożyliśmy czasów, w których stereotypy związane z samochodami niemal całkowicie się zdezaktualizowały. Weźmy takiego opla – gdy pod koniec lat 90. prowadziłem astrę, to autentycznie słyszałem, jak zjada ją rdza. A gdy wieczorem zaparkowałem ją pod gołym niebem, to rano pozostało mi jedynie pozamiatać z asfaltu resztki brązowych okruchów, które po niej zostały.
Dzisiejsze ople to zupełnie inna bajka – przyzwoicie wykonane, ze świetnie zabezpieczonymi karoseriami. A peugeoty? W przeszłości jechałem pachnącym jeszcze fabryką modelem 307, który nagle, ni z tego, ni z owego, stanął w szczerym polu, a jego deska rozdzielcza rozbłysła większą feerią barw niż niebo w Szanghaju w noc sylwestrową. Zadzwoniłem po pomoc drogową, ale usłyszałem, że najbliższy termin, kiedy mogą mnie ściągnąć, to początek września. A mieliśmy czerwiec. Po prostu przede mną w kolejce do zwiezienia stało mniej więcej pół miliona innych „trzystasiódemek”. Tymczasem najnowsze peugeoty to samochody wręcz doskonałe. Ostatnio przejechałem tysiąc kilometrów modelem 308 i miałem wrażenie, że to ja jestem jego najsłabszym elementem i prędzej mnie odpadnie noga, niż cokolwiek nawali w tym kompaktowym francuzie.
Oprócz stereotypów „jakościowych” są też stereotypy „psychologiczne”. BMW są dla przestępców, mercedesy dla ludzi, którzy jedną nogą są już na tamtym świecie, a porsche jeżdżą impotenci. Skodą ci, których nie stać na seata. Seatem ci, których nie stać na volkswagena, a volkswagenem tacy, których nie stać na audi. Volvo zawsze było dla ludzi, którzy na głowie mają przedziałek, a toyota i nissan dla tych, którzy kompletnie nie znają się na samochodach, więc podjęli decyzję, że popełnią towarzyskie samobójstwo i zostaną najnudniejszymi ludźmi na świecie.
Jest jeszcze smart – bękart z nieślubnego związku Mercedesa ze Swatchem, któremu tuż po urodzinach przyklejono kilka łatek. Nazywano go „babskim” i „pedalskim”, ale ja najbardziej lubię przezwisko, które oddawało cały charakter tego auta: smark. Bo rzeczywiście był irytujący jak glut w nosie, którego nie można wydmuchać. Nic dziwnego, że jedno z rodziców (Swatch) dość szybko się go wyrzekło. Zaś drugie kochało go miłością trudną i kosztowną, licząc, że kiedyś dojrzeje. I wygląda na to, że ten moment właśnie nadszedł.
Przez ostatnie pięć dni jeździłem nowym, zbudowanym od podstaw smartem forTwo i – jeśli mam być szczery – poczułem się, jakby ów męczący glut właśnie znalazł się w chusteczce. Innymi słowy, poczułem ulgę. Żeby była jasność – nowy forTwo nie wydoroślał w sensie fizycznym. Nadal jest uroczym, kolorowym, maleńkim gówniarzem. Do tego stopnia, że gdy koleżanka z redakcyjnej korekty przyłapała mnie przedwczoraj wieczorem za jego kierownicą, ze śmiechu prawie połknęła papierosa, a jej wzrok spytał: „Kupiłeś go w Smyku?”. Szczerze mówiąc, swoim dzieciom sprawiłem ostatnio samochód na baterie, który wygląda poważniej niż forTwo. Ale właśnie na tym polega cała magia tego auta. W gąszczu szarych, smutnych limuzyn wygląda jak mały, ubrany w pomarańczowy stój trzylatek na dorocznym kongresie radców prawnych. Patrząc na niego, nie sposób się nie uśmiechnąć. Lista dostępnych opcji powinna obejmować jeszcze np. procę montowaną do lewego lusterka i kolorowy wiatraczek – do prawego. W mikroskopijnym bagażniku chętnie widziałbym maszynkę do robienia waty cukrowej, a na wstecznym lusterku zamiast choinki zapachowej powinno się wieszać obwarzanki.
Pod tym wesołym i zabawnym wizerunkiem kryje się jednak całkiem przyzwoity wóz, z dość komfortowym wnętrzem. Zapytacie: „Co z tego, skoro jest tylko dwuosobowy”? Ale powiedzcie szczerze: kiedy wieźliście do pracy więcej niż tylko własne cztery litery? Jeżeli nie pracujecie w korporacji taksówkowej, a przez 90 proc. czasu poruszacie się po mieście, to smart jest dla was idealny. W dodatku dwóm osobom gwarantuje naprawdę mnóstwo przestrzeni. A jego 270 cm długości sprawia, że od biedy wjedziecie nim do firmowej windy i zaparkujecie w schowku na miotły albo pod biurkiem. Do tego dochodzi genialna zwrotność – przysięgam wam, że udało mi się wykręcić nim we własnym garażu. Co prawda na dwa razy, ale tak robię to nawet rowerem!
To wszystko pozwala oszczędzać mnóstwo czasu, który normalnie tracimy na jeżdżenie w kółko i szukanie miejsc parkingowych. Kolejne wolne dni zostaną wam w kalendarzu, gdy doliczycie czas potrzebny na mycie czy odśnieżanie. W pierwszym wypadku po prostu wstawiłem go do zmywarki między talerze, w drugim – tylko włączyłem silnik. Jak to możliwe? No więc w wersji z trzycylindrowym, 71-konnym silniczkiem cała buda smarta trzęsie się na postoju jak alkoholik na odwyku. W efekcie sekundę po przekręceniu kluczyka śnieżny puch po prostu sam się z niego osuwa.
71 koni to wystarczająca dawka do jazdy po mieście, ale mnie zdarzyło się zabrać je na przejażdżkę autostradą. A to dla forTwo stanowiło taki wysiłek, że autentycznie poczułem, jak się spocił. A ja razem z nim. Przyspieszenie do setki w 15 sekund nie brzmi źle, ale wyobraźcie sobie, że dokładnie tyle samo zabrało mu przejście ze 135 do 140 km/h. I to z nogą wbitą w podłogę. W tym czasie zdążyłem zmówić całe „Ojcze nasz” i połowę „Zdrowaś Maryjo”. Co jednak ciekawe, nawet podczas takich prędkości forTwo zachowywał się bardzo stabilnie, a we wnętrzu nie było tak głośno, jak można by się spodziewać. Innymi słowy – ma potencjał, żeby udźwignąć więcej mocy. Dlatego z dużym zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że w ofercie jest również wersja 90-konna przyspieszająca do setki w 11 sekund. Nie mogę się doczekać chwili, gdy usiądę za jej kierownicą. A jeszcze niecierpliwiej czekam na moment, w którym swoje łapska na niej położy Brabus, czyli firma słynąca z podkręcania mercedesów i smartów. W poprzedniku zwiększyła moc o 30 proc. Jeżeli tak będzie i tutaj, to do dyspozycji będziemy mieli 120 koni przy ledwie 800 kg wagi. Wtedy smart nie będzie potrzebował procy przy lusterku. Sam będzie procą. A ja go sobie wówczas kupię. Wiem, że brzmi to jak drwina, ale forTwo jest pierwszym autem, które wpisuję na tegoroczną listę „Chcę go mieć”. Za to, że za jego kierownicą wyglądałem i czułem się, jakbym znowu miał 5 lat. I za to, że tylko 50 tys. zł i zaledwie 71 koni potrafi dać tyle uśmiechu.