Katar wicemistrzem świata? Nie takie cuda jeszcze zobaczymy. Maleńkie petropaństwo nie po to wydaje 312 mld dol. na przygotowania do wielkich imprez sportowych, żeby odpadać w przedbiegach. Rywalizacja na boisku to jedynie rozgrzewka, ambicje Katarczyków sięgają znacznie dalej.
Zwycięstwo? W 28. minucie meczu z Katarczykami polska ławka podskoczyła jak rażona prądem – ewidentny faul na Karolu Bieleckim, którego sędziowie wydawali się nie zauważać, był w oczach zawodników dowodem na ich stronniczość. I nie była to jedyna sytuacja, co do której można byłoby mieć obiekcje. Ale to właśnie ten moment można by uznać za symbol spełnienia ambicji szejków z niewielkiego emiratu: sklasyfikowana początkowo na 36. pozycji drużyna jako pierwsza w historii reprezentacja spoza Europy sięgnęła po mistrzowski medal w piłce ręcznej.
Spoza Europy? Rzut oka na skład tej reprezentacji może bawić: Czarnogórcy Žarko Marković, Jovo Damjanović i Goran Stojanović, bośniacki Serb Danijel Szarić i Bośniak Eldar Memišević, Francuz Bertrand Roine, Hiszpan Borja Vidal – i jeszcze Kubańczyk Rafael Capote – z trudem mogą uchodzić za Katarczyków. Ba, do tego moglibyśmy dorzucić też tych, których nazwiska mogą umknąć uwadze: Hassan Mabrouk jest Egipcjaninem, Hadi Hamdoon i Kamalaldin Mallash urodzili się w Syrii, Hamad Madadi trafił do Kataru z Iranu, a Youssef Benali – z Tunezji. Ale to chyba żaden problem, że spośród 17 zawodników jedynie czterech urodziło się w emiracie.
A może jednak? – Skoro można naturalizować zawodników, dlaczego oni nie mieliby tego robić? – wzruszał ramionami jeden z hiszpańskich zawodników, Joan Canellas. Austriacki bramkarz był jednak innego zdania. – To było jak gra przeciwko wyselekcjonowanej reprezentacji z całego świata – sarkał po przegranym z Katarczykami meczu. – Nie sądzę, żeby taki był sens mistrzostw – skwitował. Obie wypowiedzi doskonale oddają ducha tego, co dzieje się w niewielkim państewku nad Zatoką Perską. Katar chce zebrać ze świata to, co najlepsze, i umieścić u siebie. Pragnie mieć prestiż i splendor Liechtensteinu, gospodarczą siłę Singapuru, polityczne przebicie Watykanu i Luksemburga. I żeby to osiągnąć, wyda każdą sumę.
Finansowy muskuł emiratu
Słynący z okrucieństwa młodszy syn Saddama Husajna, Udaj, wymierzał brutalne kary zawodnikom – dlatego bywały mecze, podczas których wszyscy odmawiali wykonania karnego. Ten, który w końcu się podjął – i chybił – po powrocie wylądował na rozciągniętym do miesiąca seansie tortur. Z kolei mający ambicje sportowe syn Muammara Kaddafiego, Saadi, ściągnął do Libii Diego Maradonę i mianował się kapitanem narodowej reprezentacji. Specjalne rozporządzenie zabraniało wymieniania nazwisk innych – poza Saadim – zawodników, więc anonsowano ich pojawienie się na murawie, podając wyłącznie numery na koszulkach. Każda piłka była podawana pod nogi Saadiego.
Katarczycy są bardziej subtelni. Do tej pory nie mieli zresztą w sporcie wiele do powiedzenia. W 1998 r. byli bliscy zakwalifikowania się do Mistrzostw Świata w Piłce nożnej we Francji – odpadli w ostatniej chwili. W eliminacjach do ubiegłorocznego mundialu w Brazylii zostali rozjechani przez wszystkich rywali z grupy – Koreę Południową, Iran, nawet Uzbekistan. Uzbecy wsadzili im w ostatnim meczu pięć bramek.
Ale to już przeszłość – dziś w Zatoce Perskiej Katar nie ma sobie równych. W ostatnich spotkaniach na murawie reprezentacja emiratu ogrywała – z mniejszym lub większym trudem, ale jednak – wszystkich. Trudno się dziwić: trzecia część składu pochodzi spoza 300-tysięcznego państewka – z Konga, Ghany, Francji, Bahrajnu, Senegalu, Sudanu, Kuwejtu i Algierii. Nie są to może proporcje tak uderzające jak w przypadku reprezentacji piłki ręcznej, ale plany są równie ambitne. Podwładni emira Tamima bin Hamada al-Saniego są zdeterminowani, żeby zakwalifikować się do mundialu, który w 2018 r. ma się odbyć w Rosji, a następnie pójść za ciosem, gdy w 2022 r. mistrzostwa będą rozgrywane na rodzimym gruncie. – Mamy wielkie ambicje, a ta rywalizacja to dla nas nowy krok w długoterminowym projekcie – zapewniał kilka tygodni temu trener drużyny Dżamel Belmadi po pierwszych rozgrywkach o Puchar Azji.
Ten długoterminowy projekt wystartował w rzeczywistości już dobrą dekadę temu, gdy Katarczycy zaczęli importować pierwszych obiecujących sportowców. Nad Zatokę Perską trafiła wówczas spora grupa afrykańskich lekkoatletów, a zachęcający do naturalizacji wysłannicy emiratu krążyli po Europie, próbując wyłuskać co bardziej sfrustrowanych brazylijskich gwiazdorów – choćby Ailtona Goncalvesa da Silvę (piłkarza Werder Bremen) czy braci Leandro i Leonardo (Dede) de Deus Santos (obaj wówczas grali w Borussii Dortmund). Zawodnicy wcale nie byli dalecy od tego, żeby poczuć się Katarczykami, zwłaszcza że na wstępie wiązało się to z wpłatą miliona dolarów na konto. – Jeśli Brazylia zignoruje mnie w 2006 r., będę musiał znaleźć inny sposób, żeby trafić na mundial – zapowiadał wówczas Ailton. – Wreszcie miałbym okazję zagrać w reprezentacji. Ani w Brazylii, ani w Niemczech nie mam na to szans – dorzucał z kolei Dede.
Ostatecznie do transferów nie doszło – wysłannicy emira spróbowali więc innej strategii. Katarski kapitał pojawił się w czołowych klubach Europy: FC Barcelona, Manchester United czy Paris Saint-Germain. Opiewająca na rozłożone na pięć lat 230 mln dol. umowa za pojawienie się na koszulkach graczy z katalońskiego klubu logo Qatar Foundation była największym tego typu kontraktem, jaki widziała branża sponsoringu sportowego.
Wraz z tymi inwestycjami rozpoczęła się znacznie bardziej wyrafinowana akcja – do Kataru ruszyli szkoleniowcy, tacy jak Josep Colomer – odkrywca talentu Lionela Messiego, gdy ten był jeszcze małym argentyńskim chłopcem. – Na świecie jest wielu graczy. Nie mają szansy, by ktoś ich zobaczył, by ktoś ich odkrył – odkrywał swoją filozofię Colomer. I na tej filozofii Katar zbudował imponujący program wyszukiwania i szkolenia młodych talentów. Tylko w pierwszym roku działania wysłannicy z emiratu obejrzeli w akcji 430 tys. juniorów w siedmiu krajach – od wiosek w Senegalu po miasteczka w Belgii. Po siedmiu latach w projekcie uczestniczy 3,5 mln obiecujących sportowców z całego globu. Rezultaty można oglądać na bieżąco: Qatar Masters Golf, MotoGP, mistrzostwa rowerzystów, wyścigi hydroplanów, regaty zatoki – to tylko wycinek z masowych imprez sportowych, jakie Katarczycy zafundowali światu w ostatnich kilku latach.
Ukoronowaniem akcji – i momentem, w którym przyjdzie olśnić świat efektami – ma być wyznaczony na 2022 r. mundial. Przy wszystkich innych wysiłkach wydaje się, że ten udało się kupić relatywnie tanio. Zgodnie z zeznaniami sygnalistów (whistleblowerów) z FIFA Katarczycy wręczyli po półtora miliona dolarów działaczom z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kamerunu, Jacques’owi Anoumie i Issie Hayatou, a Paragwajczykowi Nicolasowi Leozowi obiecali szlachectwo. Jack Warner z Trynidadu i Tobago wycenił swój głos wyżej – zażądał 4 mln dol. na centrum edukacyjne w swojej ojczyźnie. Niesprecyzowane oskarżenia nie ominęły najwyższych oficjeli FIFA – Seppa Blattera i Michela Platiniego (który, skądinąd, jako jedyny otwarcie przyznał się do głosowania na kandydaturę emiratu). Warner, broniąc się przed zarzutami, powiedział z kolei, że sekretarz generalny Federacji – Jerome Valcke – otwarcie powiedział mu, iż Katarczycy „kupili ten mundial”. – Skądże znowu, oni tylko użyli swojego finansowego mięśnia, by lobbować o wsparcie – uciął przewrotnie ten ostatni w oficjalnym oświadczeniu.
Cóż, specjalna komisja powołana przez FIFA, żeby wyjaśnić sprawę, nabrała wody w usta. Jej werdykt wydaje się przesądzony. – Musiałoby dojść do trzęsienia ziemi, żeby zrewidowano decyzję o przyznaniu mistrzostw Katarowi – skwitował Blatter przed świętami. Trzęsieniem ziemi nie będzie pewnie apel Rady Europy z ubiegłego tygodnia, by powtórzyć głosowanie. „Finansowy mięsień” emiratu z pewnością nie cierpi na zakwasy. W końcu „Katar zasługuje na to, co najlepsze” – jak głoszą transparenty rozwieszone po całej Ad-Dausze.
Gracze w miliardy
– Emirat doszedł do wniosku, że chce wyjść do świata w spektakularny sposób, i używa do tego sportu – komentował swego czasu James Moore, były podsekretarz USA ds. handlu, a obecnie ekspert firmy konsultingowej APCO Worldwide. Strategia niebywale skuteczna: 2 grudnia 2010 r., w ciągu raptem kilku godzin po ogłoszeniu decyzji FIFA, hasło „Qatar” wrzuciło do Google’a 5 mln osób. Od tamtej pory szał trwa, a na prawie dekadę przed mundialem pustynne państewko przeżywa najazd biznesmenów z całego świata.
Nic dziwnego, do wzięcia jest 312 mld dol., jakie monarcha przeznaczył na przygotowania do mistrzostw. Tylko kontrakty na najbliższe dziewięć miesięcy – rozdane pod koniec ubiegłego roku – są warte łącznie 22,5 mld dol. (w sumie w 2015 r. emirat wyda ponad 30 mld). Ale szuflady z rialami są już otwarte niemal od momentu, kiedy Katarowi przyznano prawo do mundialu. – Przy projektach takich jak 3-miliardowe rezerwuary wody, 5-miliardowy węzeł Sharq Crossing czy wielomiliardowe Expressway, Idris i inne lokalne drogi oraz programy drenażu, które to kontrakty zostaną przyznane w ciągu nadchodzących 24 miesięcy, można być pewnym, że to będzie jeden z najatrakcyjniejszych i najstabilniejszych rynków w regionie – kwituje Ed James, szef analiz firmy konsultingowej Meed Projects.
Co więcej, zyskują zarówno firmy lokalne – jak największy kontrahent rządu, katarska Al-Jaber Engineering czy QDVC (Qatari Diar Vinci Construction) – ale też międzynarodowe. Wśród największych wykonawców będą choćby indyjska firma Larsen & Toubro czy brytyjski gigant branży budowlanej Carillion. Wśród dostawców bryluje włoski producent chemii budowlanej i klejów – Mapei. Przykłady można by mnożyć bez końca. I wszyscy oni mogą spać spokojnie, bo mundial jest tylko pretekstem do uruchomienia tych projektów. – Boom budowlany napędza potrzeba poprawy infrastruktury wynikająca z silnego wzrostu gospodarczego – twierdzi Andrew Brudenell z londyńskiego funduszu HSBC Global Asset Management.
Weźmy budowlę, w której zagrali polscy piłkarze – Lusail Multipurpose Hall. Dziś zwieńczona kopułą hala wznosi się niemal pośrodku pustyni, dobre kilkanaście kilometrów poza granicami Ad-Dauhy. Do 2019 r. wokół niej ma wyrosnąć pierwsze w Katarze „zielone miasto” gotowe na osiedlenie się 200 tys. mieszkańców, niebagatelna 45-miliardowa część wspomnianego budżetu na rozbudowę emiratu. Zgodnie z planami pomieści 22 hotele, 36 szkół, luksusowe rezydencje nad brzegiem zatoki, lagunę dla jachtów, galerie handlowe, tunele zapewniające dopływ filtrowanej wody... Tylko prowadząca do niego linia kolejki, której budowa ruszyła w ubiegłym roku, wyceniana jest na miliard dolarów.
Jeśli w sporcie przyjdzie jeszcze Katarczykom powalczyć o prymat, a pod względem przyciągania możnych tego świata muszą rywalizować z Abu Zabi czy Dubajem, to w dziedzinie sztuki zostawili konkurentów daleko w tyle. Qatar Museums Authority to chyba dziś najpotężniejsza instytucja tego typu na świecie, a jej szefowa – szejkini Mayassa bint Hamad bin Khalifa al-Sani, siostra obecnego władcy – została w ubiegłym roku okrzyknięta „najpotężniejszym graczem na rynku sztuki”. Trudno się dziwić – Mayassa rocznie wydaje na dzieła sztuki miliard dolarów, a tylko na zakup „Graczy w karty” pędzla Paula Cezanne’a wysupłała 250 mln dol., bijąc przy tym rekord ceny za dzieło malarskie. Zbiory Muzeum Sztuki Islamskiej zwala z nóg kolekcjonerów z Bliskiego Wschodu, a Arabskie Muzeum Sztuki Współczesnej ma w założeniu zgiąć kolana gości z Zachodu. Na dodatek kierowana ręką szefowej instytucja hojnie sponsoruje wystawy modnych twórców takich jak Takahashi Murakami czy Damien Hirst.
Katarska Wizja 2030
Wbrew pozorom w tym wszystkim gra toczy się o stawkę dalece wyższą niż zwykłe „bling-bling”. Przez dekady Katar – podobnie jak inne mikropaństewka rozsiane po Półwyspie Arabskim i Zatoce Perskiej – nawet przez krajanów-Arabów nazywany był „państwem szybem naftowym” (choć Katar bardziej gazem niż ropą stoi). Szydzono nawet z oficjalnej nazwy „Państwo Katar”, wytykając, że Katarczycy muszą przypominać światu i sąsiadom, że są „państwem”. Najmniejszy kraj w regionie (inne emiraty połączyły siły w ramach Zjednoczonych Emiratów Arabskich) ma zaledwie nieco ponad 11,5 tys. km kw. powierzchni, a w 300-tysięcznej populacji kilkanaście tysięcy osób to bliżsi lub dalsi krewni rządzącej rodziny Al-Sani.
Klanowi nie chodzi też wyłącznie o podleczenie tych kompleksów. Al-Sani chcą rządzić umysłami świata arabskiego, a szerzej – muzułmańskiego. Dlatego Al-Dżazira, przez lata sztandarowy projekt poprzedniego monarchy, bez większych oporów podgryzała władze innych krajów arabskich, piętnując niesprawiedliwości, korupcję, wojny i biedę w państwach arabskich. Wszystko dzięki głębokim kieszeniom emira. „Jeśli pooglądacie Al-Dżazirę nieco dłużej niż kilka minut, zauważycie jedną z zasadniczych różnic między tą stacją a innymi sieciami – brak reklam” – notował Hugh Miles, autor jednej z pierwszych książek o fenomenie najsłynniejszego arabskiego kanału.
Amerykanie mogli sarkać, że to kanał terrorystów – zwłaszcza odkąd upodobał sobie stację Osama bin Laden. Saudyjczycy skarżyli się, że Al-Dżazira „sączy truciznę na srebrnej tacy”. Połowa krajów arabskich mogła zamknąć granice przed ekipami stacji lub utrudniać im pracę. Ba, w konsekwencji wyemitowania kilku materiałów na temat sąsiadów Bahrajn, Arabia Saudyjska i ZEA odwołały w ubiegłym roku swoich ambasadorów z Kataru. Można też dorzucić, że Al-Dżazira lubuje się w epatujących krwawymi scenami relacjach z frontów wojen czy miejsc zamachów terrorystycznych. Oraz wytknąć, że i dla Al-Dżaziry istnieją tabu – choćby rodzina Al-Sani. Liczy się jednak kilkadziesiąt milionów, a może i więcej, widzów w całym regionie – np. ponad 53 proc. Palestyńczyków wybiera Al-Dżazirę, a nie którąś z rodzimych stacji. I wszyscy bardziej ufają audycjom nadawanym z Kataru niż oficjałkom z rodzimych studiów.
Jednocześnie katarscy emirowie zbudowali sobie polityczny potencjał, jakiego nie ma żaden z bliskowschodnich przywódców. W 2008 r. wynegocjowali rozejm w targanym wewnętrznym konfliktem Libanie, uspokajając Hezbollah. W 2011 r. byli brokerami pokoju w Sudanie i doprowadzili de facto do względnie pokojowego podziału na Sudan Północny i Południowy. W tym samym czasie zaangażowali swoje pieniądze i dyplomację we wsparcie rebeliantów, próbujących obalić reżim Muammara Kaddafiego w Libii. Do mediów przeciekły też e-maile, które wspomniana księżna Mayassa wymieniała z żoną syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada, Asmą. Wynika z nich m.in. to, że Ad-Dauha próbowała stworzyć syryjskiemu przywódcy możliwość ucieczki z kraju i względnie płynnego oddania władzy. Nie sposób pójść tropem którejkolwiek z bliskowschodnich intryg, by nie natknąć się na ślady Katarczyków, choć skutki ich działań bywają różne. „Wsparcie i wpływy Kataru są chętnie przyjmowane przez potęgi, te wielkie i te małe, te bliskie i te dalekie” – pisze Mehran Kamrava, autor pracy „Katar: małe państwo, wielka polityka”. „Jak dowodzą wydarzenia i trendy ostatnich lat, Katar wyrasta na wpływowego gracza. Nie można zignorować tej nowej formy władzy i wpływu, mniej oczywistej i bardziej dyskretnej, zakorzenionej w pojawiających się okazjach i wykalkulowanej polityce. Taką miękką siłę posiada dziś właśnie Katar i najprawdopodobniej będzie się nią cieszył jeszcze przynajmniej przez jakiś czas” – dorzuca.
Można sarkać, że katarskie mieszanie się w sprawy Sudanu, Libii czy Syrii nie przyniosło efektów: Sudan Południowy pogrążony jest dziś w wewnętrznym konflikcie, Libia jest krainą anarchii, a rozdarta wojną Syria stała się łatwym łupem dla Państwa Islamskiego. Ale monarchia Al-Sanich wydaje się mierzyć jeszcze wyżej: chce się stać modelowym krajem arabskim. Dlatego poprzedni szejk – Hamad bin Chalifa al-Sani – abdykował w 2013 r., w wieku 61 lat, na rzecz swojego ledwie 32-letniego wówczas syna Tamima. Rzecz niesłychana w tym świecie, ale dla dyplomatów otrzaskanych z katarskimi realiami żadna niespodzianka. – Emir zawsze uważał, że nie powinien rządzić do śmierci – komentował zmianę na tronie były brytyjski ambasador w Katarze Graham Boyce.
Hamad scedował na syna nie tylko tron, lecz także wizję: Katarską Narodową Wizję 2030. I choć jej „cztery filary” brzmią jak standardowe rojenia rządowych propagandystów – rozwój gospodarczy i społeczny, wartości humanistyczne, dbałość o środowisko – to już w detalach można tam znaleźć wszystko to, czego jesteśmy teraz świadkami: od międzynarodowych imprez sportowych po gromadzenie dóbr kultury. A do tego program analogiczny do poszukiwania utalentowanych sportowców, tyle że skrojony pod poszukiwanie naukowców – i wzbogacony o „kulturę krytycznego myślenia”. Oraz przestrogę przed przyszłym kryzysem energetycznym, środowiskowym i gospodarczym – gdy skończą się zasoby naturalne, które dziś oliwią i napędzają gospodarczo-polityczną maszynerię tego niewielkiego państwa.
– Skoro mamy szansę zaistnieć na świecie, dlaczego mielibyśmy z niej nie skorzystać? – odparł emir Hamad kilka lat temu zapytany przez dziennikarzy „Financial Times” o globalne ambicje swojego królestwa. – Każdy powinien mieć szansę. A jeśli sobie poradzimy, to będzie dobre dla reputacji naszego kraju i dowiedzie, że również w sprawach wewnętrznych radzimy sobie dobrze – skwitował. Dziś Katar radzi sobie, jak może: nawet jeśli pół reprezentacji narodowej trzeba będzie naturalizować, jeśli na placach budowy ginie jeden gastarbeiter dziennie, a niektórzy podejrzewają władze w Ad-Dausze o potajemne dofinansowywanie Państwa Islamskiego, byleby tylko jego bojownicy trzymali się z daleka od katarskich interesów w regionie. Kto by tam o tym pamiętał w chwalebnym roku 2030.
Ukoronowaniem akcji – i momentem, w którym przyjdzie olśnić świat efektami – ma być wyznaczony na 2022 r. mundial. Przy wszystkich innych wysiłkach wydaje się, że ten udało się kupić relatywnie tanio.