Wojna w Ukrainie sprawiła, że polska zbrojeniówka ma swoje pięć minut. Wcale nie jest oczywiste, że je wykorzysta
Wojna w Ukrainie sprawiła, że polska zbrojeniówka ma swoje pięć minut. Wcale nie jest oczywiste, że je wykorzysta
Swoje cele potrafi razić szybko i z dużej odległości. Jest dobrze przygotowany na ataki innych drapieżników. Najlepiej działa w stadzie, a jego naturalnym habitatem są kraje Europy Środkowej. Chodzi o kraba, polską armatohaubicę produkowaną przez Hutę Stalowa Wola.
To bardzo nowoczesne, nieźle opancerzone pojazdy na gąsienicach, które na odległość dziesiątek kilometrów rażą cele lądowe z precyzją do 2 m. Kilka tygodni temu na dziennik.pl jako pierwsi informowaliśmy o tym, że trzy dywizjony (54 sztuki) tych gąsienicowych potworów sprzedamy Ukrainie. Wartość tego kontraktu to ok. 2,7 mld zł, jest to więc największa transakcja eksportowa polskiego przemysłu obronnego od co najmniej 30 lat. Oczywiście, gdyby nie wojna, to szanse na realizację takiego kontraktu byłyby minimalne. Po przekazaniu najpierw kilkunastu sztuk z zasobów Wojska Polskiego udało się jednak taki sprzęt Ukraińcom także sprzedać. Fakt, że kraby to gatunek ekspansywny, to niejedyna dobra wiadomość z polskiej zbrojeniówki w ostatnich tygodniach.
Wcześniej doskonałe recenzje zebrały w Ukrainie zestawy przeciwlotnicze Piorun produkowane przez inny zakład Polskiej Grupy Zbrojeniowej - Mesko ze Skarżyska-Kamiennej. Jak działają? W dużym uproszczeniu: żołnierz kładzie sobie rurę (czyli zestaw startowy) na ramię, celuje w statek powietrzny przelatujący w odległości nie większej niż 6 km i odpala pocisk.
Ukraińscy obrońcy chwalą sobie pioruny. Podobnie jak amunicję krążącą Warmate, czyli niewielkie drony kamikadze wytwarzane przez Grupę WB czy obserwacyjne bezzałogowce FlyEye tego samego producenta. To takie sztuczne ptaki widzące z niesamowitą precyzją. Choć nie powstała o nich piosenka jak o tureckich Bayraktarach, są tacy, którzy twierdzą, że polskie urządzenia o wiele trudniej zestrzelić.
Dobrych wiadomości dla polskiego przemysłu zbrojeniowego nie zabrakło także w ostatnim tygodniu. We wtorek wicepremier i minister obrony Mariusz Błaszczak ogłosił zakup zestawów zdalnie sterowanych wież dla kołowych transporterów Rosomak. Znów upraszczając, są to wieżyczki wyposażone w potężną armatę o kalibrze 30 mm i pociski przeciwpancerne (PPK), którymi można niszczyć m.in. czołgi. „Kontrakt opiewa na 1,7 mld zł. Przedmiotem umowy jest 70 wież, które zostaną zintegrowane z KTO Rosomak. Początkowo sądziliśmy, że pierwsze dostawy nastąpią za dwa lata, ale dziś, po intensywnych konsultacjach, okazało się, że Huta Stalowa Wola pierwsze egzemplarze jest w stanie dostarczyć już w przyszłym roku” - wyjaśniał minister podczas wizyty w tym przedsiębiorstwie. Co ważne, jest to produkt w zdecydowanej większości polski (mimo że armatę dostarczają Amerykanie, a PPK jest produkowany na izraelskiej licencji). By pokazać, jak duży i trudny był to projekt, wystarczy przypomnieć, że od podjęcia pierwszych prac do zawarcia kontraktu minęło 11 lat. Przeszkód - naturalnych (problemy techniczne) i sztucznych (problemy polityczno-biurokratyczne) - było sporo.
- Tego typu prace na świecie zajmują podobną ilość czasu. To bardzo złożony projekt, a na dodatek bardzo wnikliwie sprawdzany. Same badania zajęły trzy lata. Na pewno dołożyła się do tego jego innowacyjność, wiele rzeczy w obszarze wojskowo-przemysłowym robiliśmy w Polsce po raz pierwszy - wyjaśnia Piotr Wojciechowski, prezes konsorcjum Grupa WB, które produkuje wieże.
Kooperacja HSW i Grupy WB na pewno nie była też w smak zagranicznym potentatom zbrojeniowym, którzy oferowali swoje projekty. Dziś polski przemysł ma możliwości produkcji jednej z najnowocześniejszych wież tego typu na świecie. A że niebawem gotowy do produkcji będzie także pływający wóz piechoty Borsuk, także w dużej mierze polski i wyposażany w tę samą wieżę, śmiało można powiedzieć, że państwowy przemysł zbrojeniowy po latach afer, opóźnień, wręcz zapaści, wreszcie ma swoje pięć minut. To niesamowita szansa na rozwój ważnej gałęzi gospodarki. W prywatnej Grupie WB sytuacja była zdecydowanie lepsza, ale i ona stoi przed szansą na olbrzymi skok rozwojowy.
Miarą sukcesu tej gałęzi przemysłu byłby z jednej strony wzrost wartości zamówień od polskiego Ministerstwa Obrony (i ich terminowa realizacja), a z drugiej - wzrost produkcji eksportowej. Niestety wcale nie jest oczywiste, że ta szansa zostanie wykorzystana.
Potencjalnych zagrożeń jest co najmniej kilka. Paradoksalnie szansa, jaką dla zbrojeniówki jest wojna, jest także ryzykiem, ponieważ część zakupów jest realizowana „na wczoraj” za granicą. Chodzi o to, by sprzęt trafił do żołnierzy szybko i mniej istotne staje się, kto go wyprodukuje. Ofiarą takiego podejścia może się stać właśnie borsuk. Jest bardzo prawdopodobne, że wozy dla piechoty kupimy także w Korei, mimo że rodzima produkcja ma ruszyć najpóźniej w 2024 r., a za kilka lat będzie można wytwarzać nawet 100 takich maszyn rocznie. Zależność wydaje się prosta: im więcej kupimy w Korei, tym mniej w Polsce. To samo dotyczy armatohaubic Krab. Bardziej roztropne wydaje się zainwestowanie w zwiększenie polskich mocy produkcyjnych niż kupowanie za granicą produktów, które sami potrafimy wytwarzać. Nawet jeśli do żołnierzy miałyby trafić kilkanaście miesięcy później.
Podobnie jest z czołgami. O budowie nowych (w ramach programu „Wilk”) w Polsce mówi się od lat. Gdybyśmy nie kupili amerykańskich abramsów, moglibyśmy wyprodukować pojazdy sami, a raczej w kooperacji z Seulem. Jednak w przeciwieństwie do borsuka czy kraba, tutaj faktycznie najważniejszy był znacznie szybszy czas dostaw. Amerykanie mają zakończyć produkcję maszyn dla nas w latach 2025-2026. Szansa na to, że do tego czasu powstanie choćby jeden czołg przy dużym udziale przemysłowym Polski, jest minimalna. Za tym zakupem przemawia też fakt, że to właśnie takich czołgów używa armia USA. Stworzenie dla nich nawet podstawowego zaplecza technicznego nad Wisłą może być bardzo przydatne w czasie potencjalnego konfliktu.
Poważnym zagrożeniem dla rozwoju polskiej zbrojeniówki jest więc wymagany szybki czas dostawy, któremu ona może nie sprostać. Warto też pamiętać, że nie da się w ciągu roku wcielić do służby np. 200 nowych wozów bojowych. To wymaga szkolenia żołnierzy, odpowiednich baz logistycznych itd.
Kolejnym problemem, z którym będzie się borykać nasza zbrojeniówka, są ograniczone moce produkcyjne. Na przykład Huta Stalowa Wola jest w stanie wyprodukować 24 armatohaubice Krab rocznie. Ograniczają ją sprzęt (m.in. obrabiarki), ludzie (wykwalifikowanych pracowników jest za mało) i poddostawcy. Te wszystkie przeciwności można by rozwiązać, ale to wymaga czasu i niestandardowego podejścia - np. zatrudnienia doświadczonych pracowników przemysłu zbrojeniowego z Ukrainy czy przenoszenia produkcji do innych zakładów, o czym na łamach DGP opowiadał prezes HSW.
- Robimy wspólnie z PGZ analizy, jak zdywersyfikować produkcję, która odbywa się w Hucie Stalowa Wola. W kraju tak dużym i uprzemysłowionym jak Polska powinniśmy mieć co najmniej dwa silne ośrodki do produkcji borsuków. Jednym jest oczywiście HSW. Drugi powinien powstać na zachodzie kraju, dalej od zagrożenia. Może w Poznaniu, może na Śląsku - wyjaśniał Bartłomiej Zając.
Niewielkie moce produkcyjne wynikają także ze stosunkowo niewielkiej liczby nowoczesnych zakładów. HSW udało się w ostatnich latach zbudować nową halę produkcyjną, supernowoczesnym zapleczem dysponują także WZE w Zielonce, ale już Mesko ma problemy z wydaniem przyznanych firmie na inwestycje 400 mln zł. W stosunku do pierwotnych planów program jest opóźniony co najmniej o rok, ale według ostatnich deklaracji członków zarządu wreszcie ruszył z kopyta. Na pewno imponujący jest wzrost możliwości produkcyjnych piorunów. W ubiegłym roku było to 300, w tym ma być 600, a już w przyszłym ponad 1 tys. sztuk rocznie. Choć Mesko miewało już problem z trzymaniem jakości swoich wyrobów i wcale nie jest oczywiste, że to się nie powtórzy.
Podstawowym warunkiem sensowności rozbudowy polskich zakładów są duże, wieloletnie zamówienia z MON, i to się właśnie dzieje. Teraz piłka jest po stronie przemysłu.
Problemem dla rozwoju państwowej zbrojeniówki mogą być także… nadchodzące wybory parlamentarne. W spółkach Skarbu Państwa nad Wisłą tradycyjnie tuż po „święcie demokracji” przechodzi miotła. Często nawet wtedy, gdy kolejną kadencję wygrywa partia, która jest u władzy. I nie ma znaczenia, czy zarząd jest kompetentny, tylko czy jest w kręgu wpływów akurat odpowiadającego za zbrojeniówkę ministra. Do niedawna PGZ była symbolem niestabilności kadrowej, ale od ponad roku, kiedy prezesem został Sebastian Chwałek, bliski współpracownik ministra obrony, sytuacja jest względnie stabilna. Każda spółka lubi ciągłość instytucjonalną, a podczas procesów inwestycyjnych szczególnie.
Oczywiście do ww. trudności można dołożyć zwyczajną niekompetencję, obecne w wielu państwowych zakładach kumoterstwo czy związki zawodowe, które w zbrojeniówce wciąż są silne, a ich sprzeciw przez lata potrafił wstrzymać także sensowne zmiany. Warto przypomnieć, że to właśnie one w dużej mierze wylobbowały niezawarcie umowy na zakup 50 śmigłowców Caracal, czego skutki odczuwamy do dziś, bo potrzebnych maszyn wciąż nie ma w służbie. Efekt jest taki, że to, co mogliśmy kupić siedem lat temu w konkurencyjnym postępowaniu, kupujemy bez konkursu ofert, w mniejszej liczbie i nieujawnionej przez resort obrony konfiguracji - za podobne pieniądze. Taki sposób przyznawania kontraktów przez MON także może się na zbrojeniówce odbić.
Przez moment bądźmy jednak optymistami. Załóżmy, że zakłady mają dobre, wręcz cieplarniane warunki wzrostu. Że udaje się przezwyciężyć problemy z kadrami, ze zbyt małą liczbą potrzebnych maszyn, a otoczenie polityczno-decyzyjne nie wprowadza dodatkowych zawirowań. Fabryki wyrabiają się na czas, ba, niekiedy nawet szybciej, sprzęt jest kupowany i chwalony także za granicą, a branża się rozwija. Gdyby ten stan miał potrwać dłużej, to już powinniśmy inwestować w kolejne programy - takie jak zdalnie sterowana wieża. Ewolucja trwa w zbrojeniówce co najmniej 10 lat, potem trzeba kolejnych kilku na wdrożenie produkcji i doskonalenie wyrobu. Tak więc, jeśli polska branża zbrojeniowa ma za 20 lat produkować nowoczesny sprzęt, to właśnie teraz powinna rozpoczynać nad nim prace.
Nie jest tak, że nic się w tej sprawie nie dzieje. Po latach podpisywania nic nieznaczących listów intencyjnych z zagranicznymi firmami (w rekordowym roku PGZ podpisała ich kilkanaście) w ostatnich miesiącach wreszcie rozpoczęliśmy kooperację z poważnymi graczami z zagranicy: rakietowym MBDA przy programie przeciwlotniczym „Narew” oraz produkującym okręty Babcockiem przy budowie fregat Miecznik. Oba koncerny są brytyjskie. Teraz są zaawansowane rozmowy z Koreańczykami, z którymi mamy dobre doświadczenia przy współpracy z krabami, do których na początku dostarczyli podwozia. Ustanowienie produkcji czołgu w Polsce, de facto odtworzenie takich zdolności, byłoby na pewno dużym krokiem naprzód. Tak samo jak utworzenie zdolności do produkcji pocisków. Ale to nie wystarczy, by nasz przemysł zbrojeniowy stał się choćby europejskim średniakiem. Potrzeba więcej programów rozwojowych, bo wiadomo, że nie wszystkie się udają (nawet Amerykanom) i część z nich nie przetrwa trudnej walki w zbrojeniowej dżungli.
Przy zapewnieniu stałego finansowania i stabilnego otoczenia instytucjonalno-politycznego (czytaj: ponadpartyjnej zgody w zbrojeniówce) jest to jak najbardziej osiągalne. - My potrzebujemy spokoju i czasu. Ten czas często dajemy zagranicznym dostawcom, a polskim już nie - podsumowuje Piotr Wojciechowski, prezes Grupy WB.
A powodów, by mocno pomóc zbrojeniówce, zarówno tej państwowej, jak i prywatnej, jest co najmniej kilka. Po pierwsze, to ok. 30 tys. miejsc pracy, a na każde z nich przypada kolejne co najmniej dwa razy tyle u kooperantów. Po drugie, wiadomo, że w najbliższych latach polskie wydatki na zbrojenia będą olbrzymie, co jest jak najbardziej uzasadnione. Ale uzasadnione jest też to, by jak najwięcej skorzystała na tym polska gospodarka. Oczywiście jest uzbrojenie, którego na miejscu nie kupimy, jak choćby nowoczesne samoloty - te pieniądze wydamy za granicą. Ale im lepszy będzie polski przemysł, tym więcej Wojsko Polskie kupi nad Wisłą i tym bardziej skorzystają na tym rodzimi pracownicy i podatnicy. O tej elementarnej kwestii powinni pamiętać wszyscy decydenci rozpoczynający w przyszłości kolejne rewolucje w tej branży.
Najważniejsze jest to, że w przypadku wojny własne zdolności przemysłowe są kluczowe. Doskonale widać to w Ukrainie - sprzęt w czasie działań wojennych zużywa się błyskawicznie, a dużo łatwiej jest naprawić uszkodzony pojazd, niż wyprodukować/kupić nowy. Jest to ważne również ze względów politycznych - wcale nie jest powiedziane, że w razie konfliktu producent sprzętu, który już mamy, będzie chętny do udzielenia nam wsparcia. Izrael swojej broni Ukrainie nie przekazuje, a naszym podstawowym pociskiem przeciwpancernym jest produkowany na izraelskiej licencji Spike. Także postawa Niemiec nie pozwala na stawianie na współpracę zbrojeniową z ich przemysłem zbrojeniowym, choć należy on do najbardziej rozwiniętych na świecie.
By nasze kraby, borsuki czy następcy rosomaków mogły przetrwać w tym trudnym zbrojeniowym ekosystemie i skutecznie bronić ludzi, potrzebują solidnego partnera w postaci państwa. Stabilnego i myślącego długoterminowo. Tylko tyle i aż tyle. ©℗
Paradoksalnie szansa, jaką dla zbrojeniówki jest wojna, jest także ryzykiem, ponieważ część zakupów jest realizowana „na wczoraj” za granicą. Chodzi o to, by sprzęt trafił do żołnierzy szybko i mniej istotne staje się, kto go wyprodukuje
Reklama
Reklama