Czy zjedzą nas roboty? Nawet nie będą musiały tego robić dosłownie. Po prostu pożrą nasze miejsca pracy. Teraz zastępują robotników niewykwalifikowanych, a jak już z nimi skończą, przystąpią do konsumpcji prac zarezerwowanych dotąd dla białych kołnierzyków: lekarzy, prawników, ekonomistów. Kto nie wierzy, niech zajrzy do wydanej kilka lat temu książki amerykańskiego przedsiębiorcy Andy’ego Kesslera pod wymownym tytułem „Zjadanie ludzi”. Przy czym zaznaczam, że nie jest to książka z gatunku science fiction.
Czy zjedzą nas roboty? Nawet nie będą musiały tego robić dosłownie. Po prostu pożrą nasze miejsca pracy. Teraz zastępują robotników niewykwalifikowanych, a jak już z nimi skończą, przystąpią do konsumpcji prac zarezerwowanych dotąd dla białych kołnierzyków: lekarzy, prawników, ekonomistów. Kto nie wierzy, niech zajrzy do wydanej kilka lat temu książki amerykańskiego przedsiębiorcy Andy’ego Kesslera pod wymownym tytułem „Zjadanie ludzi”. Przy czym zaznaczam, że nie jest to książka z gatunku science fiction.
Nie ma co ukrywać, że to wizja przerażająca. Ale ilekroć ktoś zabiera się do narzekań na ten temat, spotyka go nagana. I zarzut o zawracanie Wisły kijem. Ewentualnie uprawianie neoluddyzmu. Pamiętają państwo? Luddyści to byli protozwiązkowcy, którym nie podobała się mechanizacja rzemiosła na początku rewolucji przemysłowej. I słusznie im się nie podobała, bo dla nich oznaczała prawdziwy armagedon. Ich praca zniknęła. A zyski ze wzrostu produktywności pojawiły się – a i owszem – ale dopiero pokolenie lub dwa później. Marna pociecha dla Neda Ludda i jego towarzyszy w 1779 r.
Na szczęście coraz więcej ostatnio sygnałów, że do problemu można podejść inaczej. Nie popadając ani w skrajny determinizm (postępu technologicznego przecież nie powstrzymamy), ani w zupełne narzekactwo. Świeże spojrzenie na temat robotów przynosi najnowszy tekst Daniego Rodrika napisany dla „Project Sindicate”. Rodrik to dość przewrotny i niezależny ekonomista z Uniwersytetu Harvarda. Ani z niego neoliberalny konformista, ani szczególny lewak. Rodrik uważa po prostu, że gospodarka jest mechanizmem, który da się odpowiednio zaprojektować poprzez decyzje polityczne i instytucjonalne. I trzeba to zrobić, bo dobre społeczeństwie samo się z siebie nie urodzi.
Rodrik twierdzi, że postęp technologiczny trzeba okiełznać. I zaprząc do celów społecznych. W tym celu proponuje zbudowanie państwa innowacji. To powinien być taki duży i budowany świadomie projekt jak „państwo dobrobytu” w krajach zachodnich po II wojnie światowej. Rodrik buduje wizję trochę na spostrzeżeniach Mariany Mazzucato, głośnej ostatnio ekonomistki z Uniwersytetu w Sussex, która w swojej książce „The Entrepreneurial State” (Przedsiębiorcze państwo) dowodzi, że wszystkie ostatnie przełomowe innowacje – od internetu po smartfony – zawdzięczamy państwu. Które było zaangażowane na bardzo wczesnym etapie rozwoju tych pomysłów, gdy sektor prywatny (nawet ten spod znaku kapitału wysokiego ryzyka) nie wiedział w ogóle o tym, że taki pomysł istnieje.
Zdaniem Rodrika nie ma więc żadnego powodu, by państwo – faktyczny inicjator wszelkich innowacji technologicznych – nie czerpał bezpośrednich korzyści z ich komercyjnego zastosowania. No bo dlaczego dobrowolnie oddawać najlepsze konfitury jakiemuś Apple’owi albo Google’owi? Przecież może zarządzać całym procesem tworzenia i wdrażania postępu technologicznego. Przy pomocy instytucji podobnej na przykład (pomysł Rodrika) do banku centralnego – organu państwowego, ale jednocześnie dość autonomicznego od bieżących politycznych nacisków. Może dzięki temu postęp zyskałby ludzką twarz. A główną racją postępującej robotyzacji nie byłaby presja na obniżanie kosztów produkcji. Najczęściej za cenę wypłukiwania z rynku pracy (a co za tym idzie z sensu egzystencji) prawdziwych ludzi z krwi i kości.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama