- Przerażająca różnica między obecnym krachem żywnościowym a wcześniejszymi polega na tym, że mamy dzisiaj wiele państw autorytarnych, które realizację swojej nacjonalistycznej agendy kulturowej przedkładają nad potrzeby materialne obywateli - mówi William A. Masters, profesor ekonomii na Uniwersytecie Tuftsa. Specjalizuje się w ekonomii rolnictwa i politykach żywnościowych

Z Williamem A. Mastersem rozmawia Emilia Świętochowska
Liczba ludzi na świecie, którzy borykają się z niedoborem jedzenia, wzrosła ze 135 mln przed pandemią do 276 mln obecnie. Podwoiła się też liczba osób na skraju głodu - z 27 mln do 49 mln. Tymczasem ilość produkowanej na świecie żywności ciągle rośnie. Bloomberg wyliczył nawet, że wystarczy jej, by wykarmić dwie Ziemie. Skąd się bierze ten rozdźwięk?
Z kombinacji dwóch czynników. Pierwszy sprowadza się do tego, że wielu ludzi w czasie pandemii straciło źródło utrzymania, co pociągnęło za sobą spadek ich dochodów. Druga rzecz to rekordowo wysokie ceny żywności, których główną przyczyną jest ożywienie gospodarek po długim spowolnieniu związanym z lockdownami i innymi restrykcjami. Odbicie było niezwykle gwałtowne - na wykresie przybiera ono kształt litery V, co oznacza, że ludzie nagle rzucili się na towary i usługi, których zakup odkładali w czasie pandemii. W efekcie mamy wielką falę inflacji na świecie, którą wzmocniła rosyjska inwazja na Ukrainę. Symptomy tego globalnego fenomenu pojawiły się już w miesiącach poprzedzających wojnę, ale do pewnego stopnia wzrosty cen żywności zaczęły się już przed pandemią i były wpisane w wahania cykliczne.
William A. Mastersprofesor ekonomii na Uniwersytecie Tuftsa. Specjalizuje się w ekonomii rolnictwa i politykach żywnościowych / Materiały prasowe
Co to znaczy?
Ceny żywności - podobnie jak innych towarów będących przedmiotem handlu międzynarodowego, które można magazynować: szczególnie metali i surowców energetycznych - mają tendencję do utrzymywania się przez dłuższy czas na relatywnie niskim poziomie. Po nim następuje gwałtowny wzrost. Na wykresie zmiany te układają się w literę U. W okresie niskich cen dostawy żywności płyną bez zakłóceń i często rosną dzięki zwiększaniu areału ziem uprawnych i plonów.
Co w takim razie sprawia, że ceny rosną tak bardzo, iż zaczynamy mówić o kryzysie żywnościowym?
Pierwsza rzecz to spowolnienie inwestycji w poprawę wydajności rolnictwa. Gdy ceny żywności są niskie i stabilne, decydenci stwierdzają, że ważniejsze są dla nich inne rzeczy. Na przykład Europa przyjęła strategię „Farm to Fork” (jej polska nazwa to „Od pola do stołu” - red.), w której założyła, że nie interesują jej wyższe plony, lecz zmniejszenie emisji spalin oraz gazów cieplarnianych czy ochrona bioróżnorodności. Takie i inne inicjatywy publiczne przyczyniły się więc do tego, że tempo wzrostu nakładów na rolnictwo osłabło.
Chce pan powiedzieć, że protekcjonistyczne polityki, takie jak „Farm to Fork” i cała wspólna polityka rolna napędzają ten kryzys?
Nie są jego głównym paliwem, ale na pewno jednym z czynników, które się do niego przyczyniają. Z globalnego punktu widzenia Europejczycy rezygnują z wykorzystania zasobów swojego rolnictwa, by zaspokoić potrzeby żywnościowe świata. Mogliby to zrobić, lecz wybrali inaczej. Ważniejsza jest dla nich ochrona środowiska i budowa gospodarki o obiegu zamkniętym - i to małym obiegu. Podobnie jest z decyzją Niemców o wygaszeniu elektrowni atomowych, gdy ceny energii były bardzo niskie. Mogli - jak Francuzi - zaakceptować pewien poziom ryzyka związany z atomem w zamian za niskoemisyjny i potencjalnie niskokosztowy sposób wytwarzania prądu. Uznali jednak, że ryzyko związane z energią jądrową jest wyższe niż to wynikające ze zmian klimatu. Ale to oznacza, że inni ludzie na świecie też muszą się liczyć z konsekwencjami takiego posunięcia Berlina.
Mieliśmy więc osłabienie wzrostu wydajności produkcji rolnej - to jedno. Co jeszcze się wydarzyło?
Druga rzecz - osiągnęliśmy już szczyt, jeśli chodzi o wykorzystanie ziem pod rolnictwo, i teraz, po stuleciach ekspansji, całkowita powierzchnia gruntów rolnych się kurczy. Trzecia kwestia to przeznaczanie coraz większych partii zbóż na produkcję pasz i biopaliw. To trzy typowe zjawiska przyspieszające kryzys żywnościowy. Wystąpiły również przed poprzednim załamaniem, które trwało od 2008 r. do 2012 r. Ten film widzieliśmy więc już wcześniej, scenariusz jest dla nas całkiem przewidywalny - i kończy się dotkliwymi konsekwencjami dla ludzi.
Czy film, który oglądamy teraz, jest straszniejszy niż poprzednie?
Tak. Przerażająca różnica między obecnym kryzysem żywnościowym a wcześniejszymi polega na tym, że mamy dzisiaj wiele państw autorytarnych, które realizację swojej nacjonalistycznej agendy kulturowej przedkładają nad potrzeby materialne obywateli. Ich przywódcy czy rządząca elita koncentrują się na wzmacnianiu dumy etnicznej czy tożsamości religijnej, bo służy to ich partykularnym interesom. Kluczowym problemem jest brak odpowiedzialności (accountability): autorytarne władze nie są przez nikogo rozliczane za swoje działania. Dotyczy to przede wszystkim Rosji, ale także Chin, Indii, krajów Azji Południowo-Wschodniej. Wystarczy, że spojrzymy na katastrofę, która wydarzyła się na Sri Lance. To najlepsza ilustracja zjawiska, o którym mówię.
Gospodarka Sri Lanki znalazła się na skraju bankructwa, w Kolombo wybuchły zamieszki na tle niedoboru paliwa, żywności i leków, protestujący podpalali domy należące do czołowych polityków.
Ten kryzys to wynik rażąco niekompetentnych działań autorytarnej władzy jeszcze przed wybuchem pandemii. Na domiar złego rok temu rolnikom zakazano używania nawozów (prezydent Gotabaya Rajapaksa chciał, aby Sri Lanka stała się pierwszym na świecie krajem, gdzie rolnictwo jest w 100 proc. ekologiczne - red.). W państwie autorytarnym, w którym panuje nacjonalistyczna polityka ziemi i krwi - jak w Sri Lance - elita może rządzić bez oglądania się na konsekwencje dla dobrostanu obywateli. I właśnie dlatego obecny moment polityczny jest tak niebezpieczny. W czasie poprzedniego kryzysu żywnościowego, tego w latach 2008-2012, dominowało przekonanie, że rządy podlegają demokratycznej kontroli, stąd wierzono, iż będą działać odpowiedzialnie. Dzisiaj to odczucie jest znacznie słabsze. Autorytarne państwa mają do siebie nie tylko to, że poprawa sytuacji materialnej obywateli nie jest ich priorytetem, lecz również to, że ich interakcje ze światem są raptowne i destrukcyjne. Mimo to jestem optymistą.
Załadunek zboża w ukraińskim porcie w Mikołajowie, 2 lipca 2013 r. / Bloomberg
Dlaczego?
W reakcji na inwazję Rosji na Ukrainę nasiliły się głosy nawołujące do rozliczalnej polityki. Wiele rządów skonstatowało, że muszą postępować odpowiedzialnie i zatroszczyć się o potrzeby materialne ludzi - a nie wyłącznie pogrywać na lękach kulturowych. Jeśli tak będzie, to jestem spokojny. Czasy wielkiej obfitości dają fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Ludzie popadają w samozadowolenie, stają się mniej skłonni inwestować w przyszłość. Natomiast czasy niedoboru - jak teraz - sprawiają, że odwracają się od świata i kierują do wewnątrz. Ale jak pokazuje historia, społeczeństwa w końcu znajdowały sposoby, aby przezwyciężyć problemy. Z dekady na dekadę, ze stulecia na stulecie życie ludzi ulegało ciągłej poprawie - w każdym aspekcie. Patrząc globalnie, mamy coraz większą równość dochodów, lepszy dostęp do opieki zdrowotnej, edukacji i innych usług publicznych. Więcej ludzi może uczestniczyć w kulturze, jest mniej dyskryminacji. Nie wierzę, że ta historia postępu dobiega końca. Zwłaszcza że przecież mamy wszelkie narzędzia, by zażegnać obecny kryzys.
Mamy? Nawet jeśli Rosjanie nie odblokują portu w Odessie i ponad 20 mln ton ukraińskiego zboża zgnije?
Nawet jeśli czarnomorskie porty pozostaną zamknięte, a ziarna zepsują się w silosach lub zostaną zniszczone, możemy relatywnie szybko przekierować zboża z innych kierunków do krajów północnej Afryki, Bliskiego Wschodu i innych państw uzależnionych od dostaw z Ukrainy i Rosji. Od tego są rynki i handel międzynarodowy. Świat ma też duże możliwości zwiększenia produkcji zbóż, co uzupełniłoby lukę, jaka powstanie z powodu nieobsiania części ukraińskich pól. To wszystko jest w naszym zasięgu.
Biorąc pod uwagę wysokie ceny żywności, wiele krajów powinno być chyba zainteresowanych zwiększaniem eksportu?
Zdecydowanie. Obecne warunki są zachętą do powiększania areału uprawy zbóż na żywność zamiast na pasze. Problem w tym, że kryzys żywnościowy zbiegł się w czasie z kryzysem energetycznym i szybującymi cenami nawozów (koszt gazu ziemnego odpowiada za ok. 70 proc. kosztu ich wytworzenia - red.). To zaś utrudnia osiąganie większych plonów.
Kto ma największe możliwości, by zwiększyć eksport i wypełnić lukę po zbożu ukraińskim i rosyjskim?
Ameryka Północna i Południowa, Australazja, do pewnego stopnia RPA. Ale nie jest tak, że jeden kraj czy region może zmienić wszystko - nawet Chiny. Globalny system żywnościowy to skomplikowany układ obszarów geograficznych i łańcuchów dostaw, będących między sobą w nieustannej interakcji. Wpływ mają na niego tysiące powiązanych ze sobą czynników. Pewne jest jedno: handel międzynarodowy sprawia, że mamy pewniejszy dostęp do żywności, niż mielibyśmy, gdybyśmy musieli polegać na rodzimym klimacie i produkcji. Współzależności w globalnym systemie żywnościowym pozwalają łagodzić kryzysy i szybko wyjść ze wstrząsu. To nasze zbawienie. Na przykład Egipt importował dotąd prawie całą swoją pszenicę z Rosji i Ukrainy. Wobec blokady ukraińskich portów może teraz sprowadzić ją z innych kierunków. Gdyby musiał polegać wyłącznie na własnym rolnictwie, wszyscy już umarliby tam z głodu. Wyzwanie polega dziś na tym, by skorygować szlaki handlowe, na nowo rozdzielić istniejące na świecie zasoby zbóż i oleju roślinnego, przygotować się na następne fale towarów, a jednocześnie zadbać o wysokie zbiory pomimo dużych kosztów nawozów. To trudne, ale mamy innowacje, które mogą nam pomóc.
Jakie?
Są np. sposoby produkcji bardziej wydajnych nawozów - można stosować ich mniej, a jednocześnie osiągać wysokie plony. Do tego ważne jest zwiększenie upraw zbóż pokarmowych oraz kompensowanie pszenicy, oleju roślinnego i innych artykułów, na których opiera się nasza dieta, ziarnami używanymi do produkcji pasz, jak kukurydza i soja. Zarówno USA, jak i Europa powinny też zmniejszać zużycie zbóż do produkcji biopaliw. Nie jest to dobre ani dla ludzi, ani dla klimatu. To tylko mechanizm bogacenia się przemysłu rafineryjnego: zboże warte dolara jest zamieniane w paliwo kosztujące 80 centów. Globalny system żywnościowy jest dziś bardziej wydajny niż kiedykolwiek wcześniej. Może zapewniać nam zróżnicowaną i przystępną cenowo dietę, bo mamy skuteczny system transportu i chłodzenia, a także odpowiednią infrastrukturę fizyczną, aby towary płynęły z jednego końca świata na drugi. Ale mamy też nacjonalistyczne rządy, które są gotowe ograniczać eksport w sposób gwałtowny. Weźmy np. zakaz eksportu oleju palmowego, który pod koniec kwietnia wprowadziła Indonezja w reakcji na rosnące ceny oleju kuchennego w kraju.
Trwał tylko kilka tygodni.
A i tak wywołał poważne zaburzenia w łańcuchach dostaw. Co jest w tym wszystkim jednak najważniejsze? Mimo natężenia tendencji nacjonalistycznych na świecie, nakładania obostrzeń eksportowych przez jedne kraje i ograniczeń importowych przez inne handel międzynarodowy kwitnie. Globalne przepływy towarów jeszcze nigdy nie były tak intensywne. Jeśli chodzi o handel, to globalizacja ma się coraz lepiej.
I co tłumaczy ten paradoks?
Błyskawiczne udoskonalenia technologiczne w łańcuchach dostaw oraz mechanizmach komunikacji i dystrybucji. Nawet jeśli polityczny i kulturowy moment, w którym się znaleźliśmy, skłania nas do zamknięcia się na świat, technologie napędzają handel międzynarodowy i robią z nas globalistów. Dzięki nim jesteśmy w stanie szybko dokonać przesunięć w łańcuchach dostaw. I już nam się to udaje, przynajmniej do pewnego stopnia. Na razie świat radzi sobie lepiej z kryzysem żywnościowym, niż wielu przewidywało. Stany Zjednoczone zasiliły niedawno Światowy Program Żywnościowy (WFP, World Food Programme, agencja ONZ udzielająca pomocy humanitarnej na obszarach dotkniętych głodem - red.) dodatkowym zastrzykiem pieniędzy na zwalczanie niedoborów będących konsekwencją rosyjskiej inwazji. Do tej pory agencja kupowała połowę swoich zasobów pszenicy w Ukrainie, teraz musi kupować więcej w Ameryce Południowej. Dopóki ma wystarczająco funduszy, nie jest to trudne - dzięki technologii. To jest jednak opowieść, która się ciągle toczy. I może skręcić w gorszym kierunku: nie uda się wywieźć zboża z portów czarnomorskich, Ukraińcy nie będą w stanie obsiać pól, kraje eksportujące będą wprowadzać kolejne bariery handlowe, by utrzymać u siebie niskie ceny, a rządy sponsorujące WFP uznają, że już nie wpłacą więcej na jego konta.
Na ile prawdopodobny jest ten scenariusz?
Całkiem prawdopodobny. Przecież Chiny Xi Jinpinga mogłyby jutro zaatakować Tajwan. Konsekwencje takiego konfliktu dla transportu i łańcuchów dostaw w regionie Morza Południowochińskiego byłyby druzgocące. Kilka tygodni temu Indie zakazały wywozu pszenicy, a jutro mogłyby zakazać eksportu wszystkich zbóż. Podobnie jak Malezja i inne państwa regionu. Jeśli południowa Azja pogrąży się w hinduskim nacjonalizmie, łatwo sobie wyobrazić, że inwestycje w poprawę wydajności rolnictwa zostaną tam obcięte. Jej przywódcy mogliby dojść do wniosku, że karmienie świata nie leży w ich interesie, bo liczy się tylko „naród hinduski”. Uprawa roli musiałaby się opierać na metodach zerobudżetowego, naturalnego rolnictwa (zero budget natural farming). Ten oddolny ruch, który narodził się w Indiach w latach 90., wyklucza stosowanie nawozów chemicznych i innych środków ochrony roślin. Zwiększanie plonów nie jest tu celem - tak jak nie jest nim dla Europy, choć z innych powodów. Ten najczarniejszy scenariusz - z załamaniem produkcji i zakazami eksportu -najdotkliwiej odczują oczywiście ubogie rejony, w których kryzys humanitarny zwykle zaostrza konflikty wewnętrzne. Tigraj, region w północnej Etiopii, już znajduje na skraju klęski głodu, co jest konsekwencją wojny domowej wszczętej przeciwko tamtejszym władzom i ludności przez siły rządowe. Kolejnym krajem pogrążonym w konflikcie zbrojnym i zagrożonym katastrofą humanitarną jest Jemen.
A te wszystkie kataklizmy mogą jeszcze pogorszyć zmiany klimatyczne.
Tak, one niepokoją najbardziej. Zakaz eksportu pszenicy nałożony przez Indie był przecież reakcją na falę upałów. Ludzie zażądali od władz działania. A że paliwem rządu w Nowym Delhi jest ideologia religijno-kulturowa, zareagował twardą ręką: gwałtownie i nieudolnie. Na szczęście również w przypadku zmian klimatu każdy z ponurych scenariuszy równoważą ogromne postępy technologiczne, dzięki którym możemy teraz skuteczniej odpowiadać na zagrożenia niż wcześniej. Masowe wykorzystanie energii ze źródeł odnawialnych oznacza, że klimatyzacja staje się coraz łatwiej dostępna - potencjalnie na całym świecie. Koszty emisji zanieczyszczeń w przypadku transportu, systemów chłodniczych, a nawet budownictwa spadają - i to szybciej, niż się spodziewaliśmy. Nie wspominając o rolnictwie, które od czasu kryzysu energetycznego w latach 70. jest na szybkiej ścieżce dekarbonizacji.
Co to znaczy?
Jesteśmy dzisiaj w stanie orać mniej lub uprawiać ziemię bez orki, która ma destrukcyjny wpływ na glebę. Mamy coraz wydajniejsze nawozy - ilość azotu potrzebna do wyprodukowania tony ziarna idzie obecnie w dół. Rolnicy coraz bardziej opierają się na metodach precyzyjnych: obrazowaniu satelitarnym, GPS, mikroirygacji, mikrodozowaniu nawozów. Dzięki innowacjom genetycznym - i nie mam na myśli GMO - możemy zaś ciągle ulepszać wydajność rolnictwa. W Stanach Zjednoczonych od lat rośnie ona bardzo szybko i od tego w dużej mierze zależała - i zależy - możliwość nakarmienia globalnej populacji. Weźmy np. produkcję mleka, która znacząco przyczynia się do zmiany klimatu, bo krowy emitują dużo metanu. W USA udało się uzyskać więcej mleka z jednego zwierzęcia, a tym samym obniżyć ilość wytwarzanego metanu. W porównaniu z europejskim sektorem mlecznym amerykański jest bardzo przyjazny klimatowi.
A jak amerykański sektor mleczarski traktuje krowy?
Torturuje je. Nie miejmy złudzeń, że jest inaczej. Ameryka po prostu dokonała innego wyboru niż UE. Jakie jest jednak clou tej opowieści? Innowacje zachodzą szybciej, niż kurczą się nasze zasoby naturalne. Zmiany klimatyczne, degradacja gleby, wyczerpywanie się źródeł wody są częścią historii rolnictwa, od czasów starożytnego Egiptu. Odpowiedzią na niknące zasoby była zawsze nowa seria innowacji. Pod koniec XVIII w. Thomas Malthus twierdził, że nie ma szans, by nadążyły one za wzrostem ludności. Jedzenia będzie coraz mniej, świat będzie ubożał. Dlatego Malthus był zdania, że kraje zamożne nie powinny pomagać biednym, bo ci będą tylko rodzić więcej dzieci. Wydarzyło się coś odwrotnego: innowacje wyszły w tym wyścigu na czoło - i to z solidnym zapasem. A wraz z poprawą sytuacji materialnej ludzie o niskich dochodach mają mniej dzieci.
Gdzie na świecie postęp w rolnictwie zachodzi dzisiaj najszybciej?
W Chinach, które włożyły w to masę pieniędzy publicznych. Ich naukowcom udało się stworzyć np. hybrydowe odmiany ryżu tolerujące trudne warunki. Niedawno pojawił się też ryż odporny na sól, a więc nadający się do uprawy w zasolonej glebie w pobliżu mórz, co do tej pory było niemożliwe. Chiński system uprawy ryżu jest niezwykle skuteczny, jeśli chodzi o podnoszenie wydajności. Zresztą zboże to jest jasnym punktem trwającego kryzysu żywnościowego, bo jego ceny nie poszły w górę. Co wiąże się m.in. z tym, że nie jest zużywany do produkcji paszy i biopaliw.
Tygodnik „The Economist” na jednej z ostatnich okładek umieścił kłos pszenicy, w którym ziarna mają formę ludzkich czaszek. Zatytułował ją: „The Coming Food Catastrophe” (Nadchodząca katastrofa żywnościowa). Kiedy pana słuchałam, zaczęłam się zastanawiać, czy ta okładka nie była zbyt alarmistyczna…
Jestem wielkim zwolennikiem wczesnego ostrzegania. To, że w przeszłości sprawy szły ku lepszemu, nie oznacza z konieczności, że teraz też tak będzie. ©℗