Kiedy Bank Rosji podwyższył kilka dni temu stopy o 100 pkt bazowych do 10,5 proc., wszyscy uznali, że nie zamierza – mimo doraźnych interwencji na rynku walutowym – zanadto bronić rubla, bo jego osłabienie doskonale amortyzuje przecenę ropy. (Zdaniem analityków do skutecznej obrony konieczna była podwyżka o 300–400 pkt). Mówiąc inaczej: mimo że cena surowca w dolarach drastycznie spadła, sprzedająca go Rosja inkasuje, licząc w rublach, tyle samo, co wcześniej. A to ratuje budżet państwa, choć nie bilans handlowy.
Zeszłotygodniowa podwyżka była tylko zasłoną dymną lub przejawem złudnych nadziei. Teraz była kolejna – i to o 650 pkt bazowych do 17 proc. Rosjanie wyraźnie nie chcą już uszczuplać rezerw dewizowych (szybko topnieją z powodu odpływu kapitału, interwencji walutowych i konieczności wspierania rodzimych firm oraz banków zadłużonych w euro i dolarach). Chcą też zdusić rosnącą inflację (mocarstwowość mocarstwowością, ale ludzie woleliby jeść i żyć, jak dotąd). Ma to swoją cenę. To recesja. Bardzo wysokie stopy mrożą gospodarkę, a los kredytobiorców i innych dłużników jest nie do pozazdroszczenia.
Zapewne Rosjanom towarzyszy przekonanie (nadzieja), że cena ropy (już poniżej 60 dol. za baryłkę gatunku brent) osiągnęła dno. A więc że amortyzacja wpływów ze sprzedaży surowca przez taniejącego rubla nie będzie konieczna i budżet się obroni (za jakiś czas uderzy weń mocno recesja, ale do tego czasu ropa może podrożeć). Co za tym idzie – nadeszła pora, żeby się zająć wartością swojej waluty i inflacją. Stąd pokerowa zagrywka banku centralnego. Skutek: rubel się umocnił. Sęk w tym, że tylko na chwilę, a potem runął. Tąpnęła też moskiewska giełda. Panika na rynku finansowym może być zaraźliwa dla gospodarki i społeczeństwa. Jeśli w rachubach Banku Rosji i rosyjskich władz tkwi poważny błąd, a na to wygląda, to dramat dopiero się zaczyna.