W czasie globalnego sztormu istotniejszą rolę od „świętych” praw ekonomii odgrywa przywództwo gwarantujące sterowność okrętu. Niestety, obserwując obecną politykę gospodarczą rządu, odnoszę wrażenie, że mostek kapitański jest pusty, a różne grupy interesu stawiają własne żagle

Uprawianie polityki, rozumianej jako sztuka zarządzania państwem, w demokracji nigdy nie było zajęciem szczególnie łatwym. Z jednej strony trzeba było uwzględniać interesy różnych grup, a z drugiej – wpływ czynników międzynarodowych. Na dodatek, jak w słynnej dykteryjce przypisywanej premierowi Wielkiej Brytanii Haroldowi Macmillanowi, zawsze mogły pojawić się „te przeklęte, nieprzewidywalne wydarzenia” – największa zmora wszystkich przywódców.
Stare czasy się skończyły
Istniały jednak pewne prawidła polityki, które stanowiły punkt odniesienia zarówno dla rządzących, jak i rządzonych. Zresztą na Zachodzie w miarę rozwoju nauk społecznych po II wojnie światowej było ich coraz więcej. Wiedzieliśmy choćby, jak głosują określone grupy społeczne i jakie mają oczekiwania. Wiedzieliśmy, że konserwatyści i socjaldemokraci zgarną grubo powyżej połowy głosów w wyborach. Wiedzieliśmy, że wydatki rządowe rosną zwykle przed wyborami i tuż po nich, by później się ustabilizować. Zasadniczo wiedzieliśmy, że jak rządzący zrobią A, to stanie się B. Cała polityka publiczna, wraz z jej ważną częścią w postaci polityki gospodarczej, mogła być oparta na jakichś dowodach. Czasem lepszych, czasem gorszych. Wokół tego przekonania wyrósł nawet cały nurt polityki opartej na dowodach (evidence-based policy). Choć nie zawsze prognozy były trafne (ech, „te przeklęte wydarzenia”), to wszyscy uczestnicy procesu politycznego mogli mieć przekonanie, że rzeczywistość zwykle idzie w dającym się przewidzieć kierunku.
Te czasy się jednak skończyły. A przynajmniej weszliśmy w taki moment historii, kiedy stare reguły przestały obowiązywać. Wszystko za sprawą „wydarzeń” – zarówno ich liczby, jak i skali. Komentatorzy do znudzenia powtarzają, że pandemia, a teraz wojna w Ukrainie, w dwa lata wywróciły ład międzynarodowy do góry nogami. Globalizacja i napędzająca ją liberalizacja światowego handlu przechodzą właśnie najpoważniejszy kryzys w swej historii. Choć symptomy choroby były widoczne od kilku lat, tempo jej rozwoju przyśpieszyło tak nagle, że wielu nie jest w stanie się pozbierać z zaskoczenia. Na naszych oczach rosyjska armia, siejąca postrach w tej części świata, dostaje solidną lekcję od Ukraińców, którzy – wedle analiz z początku wojny – mieli się poddać po trzech dniach. Europa, która dopiero co debatowała nad uruchomieniem Nordstream 2, właśnie uniezależnia się od rosyjskich węglowodorów, a tym samym wbija ostatni gwóźdź do trumny rosyjskiego imperium. W Kijowie, który w najbardziej optymistycznych scenariuszach sprzed paru miesięcy miał być co najwyżej strefą buforową między Zachodem a Wschodem, de facto instalują się Amerykanie. Chiny, które najlepiej poradziły sobie z pandemią, dziś pogrążają się w covidowym lockdownie i doświadczają pierwszej od 40 lat recesji, ciągnąc za sobą w dół budowane od lat łańcuchy dostaw. Tzw. decoupling, czyli gospodarcza „separacja” Europy i Chin, którego perspektywa jawiła się daleko na horyzoncie, nagle staje się faktem. W świecie trwale niskiej inflacji ceny rosną o kilkanaście procent rocznie – choćby za sprawą „inflacji decouplingowej” (jak celnie ją nazwał Jakub Jakóbowski z Ośrodka Studiów Wschodnich). Na półkach sklepowych zaczyna brakować elektroniki. Powoli odczuwamy przejawy tzw. polityki postwzrostu (degrowth), podczas gdy jeszcze rok temu uważano ją za coś kompletnie nierealnego. Wreszcie w świecie, w którym marnujemy tysiące ton jedzenia, nagle zaczynamy znów na poważnie debatować o głodzie i globalnym bezpieczeństwie żywnościowym, a decyzja Indii o zakazie eksportu pszenicy spędza wielu sen z powiek.
Czy X spowoduje Y
Przejawów globalnego niepokoju jest znacznie więcej (i pewnie każdy zasługuje na oddzielną analizę). Chciałbym jednak zaproponować intelektualne ćwiczenie ułatwiające trochę zrozumienie specyfiki zjawisk, których jesteśmy świadkami. Międzynarodowy system polityczny, gospodarczy i społeczny można porównać do żywego organizmu. Tak jak historia życia na Ziemi rozpoczęła się od bardzo prostych form jednokomórkowych, tak historia cywilizacji rozpoczęła się od małych wspólnot pierwotnych. W miarę procesu ewolucji pojawiały się coraz bardziej skomplikowane organizmy. Każdy kolejny etap rozwoju charakteryzował się większą złożonością, a tym samym wyższym poziomem „zaawansowania”. Na szczycie tej piramidy znajduje się człowiek, homo sapiens sapiens – organizm złożony z milionów komórek i wielu różnych układów, których funkcjonowania w gruncie rzeczy do końca nie rozumiemy. Współczesna nauka nie jest w stanie zidentyfikować wszystkich interakcji, jakie zachodzą w ciele człowieka. Sam ludzki umysł pozostaje dla nas nieustannie ogromną tajemnicą.
Podobnie rzecz się ma z systemem międzynarodowym. Od wspólnot pierwotnych przeszliśmy do świata globalnego kapitalizmu. Znamy podmioty, które go tworzą. Rozumiemy co do zasady ich funkcjonowanie. Nie jesteśmy jednak w stanie w pełni zrozumieć istoty wszystkich interakcji. Nie ma osoby, która mogłaby dziś powiedzieć, że globalny kapitalizm jest „tym i tym”, a działanie X będzie skutkowało efektem Y. Czasem dopiero post factum dostrzegamy, że jakieś wydarzenie na jednym końcu świata przez sieć wzajemnych powiązań doprowadziło do zmiany na drugim jego końcu. Jeszcze nigdy w historii ludzkości nie mieliśmy do czynienia z taką złożonością systemu. I nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi, codziennie korzystamy z jej owoców. Cała idea produkcji just-in-time, gdzie poszczególne części trafiają z całego świata o konkretnej godzinie na taśmę w jednej fabryce, jest świetnym dowodem, jak taka złożoność może być korzystna – to dzięki niej niemal każdy z nas mógł sobie pozwolić w ostatnich latach na zakup odkurzacza czy tabletu niemal w dowolnym momencie. Tygodniowa blokada Kanału Sueskiego przez kontenerowiec „Ever Given” pokazała jednak, jak kruchy jest ten system.
To zresztą cecha każdego systemu – wraz ze wzrostem złożoności rośnie podatność na kryzysy. Dobrze to widać w przypadku kontroli ruchu lotniczego: jeśli lotnisko obsługuje dziennie 10 lotów, ryzyko katastrofy jest bliskie zeru, a margines błędu spory. Ale kiedy samolot startuje lub ląduje co minutę, wtedy nie ma żadnego miejsca na pomyłkę. Jeśli taka się pojawi, poprzez gęstą sieć interakcji z innymi elementami systemu spowoduje lawinowy wysyp innych błędów, które w końcu prowadzą do katastrofy. Mówi się zresztą, że tak właśnie wygląda agonia człowieka: tuż przed samym momentem śmierci gwałtownie wzrasta aktywność różnych układów (subsystemów), które próbując ratować się przez zbliżającym się końcem, de facto go przyśpieszają.
W szeroko rozumianej branży konsultingowej są podmioty, które przy użyciu zaawansowanych modeli matematycznych analizują miliony interakcji zachodzących w złożonych systemach (np. portfolio kredytowe dużych banków) i sprawdzają ich zdolność do reagowania na problemy (nawet pojedynczych kredytobiorców). Kluczowym wskaźnikiem dla jej oceny jest odporność systemu, coraz częściej nazywana u nas rezyliencją od angielskiego słowa „resilience”. Co prawda odporność systemu zwykle wzrasta wraz z jego złożonością (używając ewolucyjnej analogii: inaczej jako ludzie byśmy nie przetrwali), ale jeśli tempo wzrostu złożoności rośnie szybciej niż poziom odporności, wtedy w momencie pojawienia się niesprzyjającego czynnika zewnętrznego systemowi grozi co najmniej częściowa zapaść. Im ten czynnik silniejszy, tym potencjalna odporność musi być odpowiednio większa niż złożoność, by móc utrzymać stabilność funkcjonowania systemu.
Co praktycznego z tego wynika? W momencie dynamicznie rosnącej złożoności osoby odpowiedzialne za system muszą dokonać wszelkich starań, aby z jednej strony zwiększyć jego odporność, a z drugiej, tam, gdzie to tylko możliwe, ograniczać wzrost złożoności. Ta obserwacja ma bardzo istotne konsekwencje dla decydentów politycznych, zwłaszcza w Polsce, gdzie nasz wpływ na kształt wielu procesów globalnych jest nikły, żeby nie powiedzieć zerowy.
Niewątpliwie istnieje społeczne oczekiwanie, aby decydenci podjęli zdecydowane kroki mające na celu uchronienie obywateli przed skutkami globalnego zamieszania. Jednocześnie jednak stanowcze, nieraz radykalne, działania mogą skutkować wzrostem złożoności systemu, a tym samym zaburzeń jego funkcjonowania i… pogorszenia sytuacji obywateli. W tym kontekście wprowadzanie reformy podatkowej w ramach Polskiego Ładu, a zwłaszcza jej dwukrotną modyfikację w trakcie roku, należy uznać za spory błąd, choćby tylko ze względu na ogromny wzrost złożoności sytemu.
Załoga szuka szalup
Trudno jednoznacznie ocenić inne pomysły rządu, które pojawiają się w ostatnich tygodniach. Choć wielu ekspertów nawołuje do prowadzenia polityki opartej na dowodach, krytykując władze, ich prognozy mogą kompletnie rozmijać się z rzeczywistością. Jeszcze rok temu nawet najwięksi pesymiści nie podejrzewali, że inflacja wyraźnie przekroczy 10 proc. Nie ma też żadnych podstaw, by dziś wieszczyć, że za rok osiągnie jakiś konkretny, wynikający z prognoz poziom. Co będzie, jeśli nastąpi globalne załamanie gospodarcze spowodowane chińską recesją? Albo kolejna fala COVID-19? A może coś innego? Dziś pewna jest tylko niepewność.
Dlatego, w moim odczuciu, w czasie globalnego sztormu istotniejszą rolę od „świętych” praw ekonomii odgrywa polityczne przywództwo gwarantujące sterowność okrętu. A dokładniej to, na ile kapitan – rząd, jest w stanie elastycznie manewrować po wzburzonych, często nieprzewidywalnych falach i komunikować się ze społeczeństwem, nie wysyłając mu wewnętrznie sprzecznych sygnałów (jest pandemia / nie ma pandemii; jest kryzys / nie ma kryzysu; jesteśmy zieloną wyspą / musimy szykować się na recesję). Niestety, obserwując aktualną politykę gospodarczą polskich władz, można odnieść wrażenie, że mostek kapitański jest pusty, a różne grupy interesu stawiają własne żagle, torpedując sensowne propozycje (vide rezygnacja z podatku od pustostanów czy pomysłu konwersji kredytów hipotecznych ze zmiennego na stałe oprocentowanie). Poczucie wewnętrznego chaosu się potęguje, a załoga – zamiast walczyć o uratowanie statku – z przerażeniem zaczyna szukać szalup, choć tych nie ma wystarczająco dużo (i jak zwykle nie ma ich dla tych biedniejszych).
Nie oczekuję od kapitana, że powie mi, jak będą wyglądać najbliższe dwa lata – bo dziś nikt tego nie wie. Nie oczekuję od niego, że uspokoi wiatr. Nie oczekuję obietnicy, że moje ubranie na pewno będzie zawsze suche. Oczekuję za to koordynacji i nieulegania różnym lobby. Oczekuję współpracy z samorządami i społeczeństwem, które wzięło na siebie choćby ciężar utrzymania uchodźców z Ukrainy. Oczekuję wreszcie wygaszenia napięć z Brukselą, bo dzięki uruchomieniu środków z Krajowego Programu Odbudowy łatwiej będzie nam przetrwać sztorm. A przede wszystkim oczekuję, aby nasz kapitan niepotrzebnie nie zwiększał złożoności istniejących i jakoś funkcjonujących procesów. ©℗
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego