Z podpisanych ostatnio kontraktów płynie co najmniej kilka wniosków. Po pierwsze w resorcie obrony najwyraźniej skończyła się trwająca przez lata era dyskryminacji prywatnego biznesu zbrojeniowego.

Dwa miliardy złotych. Taką wartość ma umowa na zakup bezzałogowych systemów poszukiwawczo -uderzeniowych, którą minister obrony Mariusz Błaszczak podpisał w piątek z ożarowską spółką WB Electronics. W uproszczeniu: będą to roje niewielkich dronów, których część będzie obserwować, część uderzać w cele przeciwnika, a całość będzie powiązana z systemami artyleryjskimi. Dzięki temu ogień artylerzystów będzie jeszcze bardziej precyzyjny. Pierwsze dostawy już w 2022 r.
Z kolei w kwietniu z Polską Grupą Zbrojeniową i brytyjską MBDA zawarto wart ok. 1,5 mld zł kontrakt na tzw. małą Narew, czyli pierwsze elementy systemu obrony przeciwlotniczej średniego zasięgu, który ma niszczyć samoloty i śmigłowce przeciwnika w odległości do kilkudziesięciu kilometrów. Pierwsze dostawy też w 2022 r.
Także w kwietniu resort obrony sfinalizował zakup – za ponad 20 mld zł – 250 czołgów Abrams. Pierwsze dostawy egzemplarzy przewidzianych do szkolenia – 2022 r. Te właściwe mają dotrzeć nad Wisłę w latach 2025–2026.
Ale to nie wszystko. Do końca roku można się spodziewać podpisania największego w historii polskiej zbrojeniówki kontraktu na wspominaną już Narew, czyli tarczę polskiego nieba krótkiego zasięgu. Na razie nie ma szczegółów, ale możliwa kwota to nawet 60 mld zł, które popłyną do kooperujących PGZ i MBDA. Być może także do końca roku zamówimy kolejne cztery baterie systemu Patriot (za ok. 20 mld zł), a w przyszłym roku prawdopodobne jest zamówienie w Hucie Stalowa Wola bojowych wozów piechoty Borsuk (co najmniej kilkanaście miliardów złotych).
Taki wysyp zakupów zbrojeniowych mogliśmy ostatnio obserwować przez kilkanaście miesięcy od jesieni 2015 r., kiedy to nowy rząd Prawa i Sprawiedliwości podpisywał umowy, które w dużej mierze zostały przygotowane przez poprzedników z Platformy Obywatelskiej. Później też kupowaliśmy, ale były to zakupy niespójne i zbyt małe (np. jeden dywizjon artylerii rakietowej zamiast trzech), przez co nie pozwalały na tworzenie całościowego systemu obrony. Teraz pojawia się szansa na domknięcie kilku programów, choćby kluczowych kwestii obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej.
Z podpisanych ostatnio kontraktów płynie co najmniej kilka wniosków. Po pierwsze w resorcie obrony najwyraźniej skończyła się trwająca przez lata era dyskryminacji prywatnego biznesu zbrojeniowego. Można zaryzykować tezę, że teraz kluczowa stanie się jakość kupowanego sprzętu, a na dalszy plan odejdzie podtrzymywanie miejsc pracy w państwowych zakładach, o którym wprost mówił w 2019 r. premier Mateusz Morawiecki.
Po drugie można odnieść wrażenie, że minister obrony wreszcie przestał się bać podejmowania decyzji innych niż te, na których na pewno może skorzystać wizerunkowo. O ile przez ostatnie lata nie było problemu z przeznaczeniem środków MON na budowę drogi z Warszawy do Legionowa czy szpitala w tym mieście, które jest okręgiem wyborczym ministra Błaszczaka, to już decyzji o wspominanym programie Narew polityk nie był w stanie podjąć przez ponad rok. I to mimo że wszelkie dokumenty były gotowe. Wojna za progiem to zmieniła i należy temu przyklasnąć. Bo nawet jeśli wciąż część decyzji będzie podejmowana z myślą o zbliżających się wyborach parlamentarnych, to widać dziś chęć do dużych i przede wszystkim spójnych zakupów, które zaprocentują za kilka lat.
Po trzecie można zaryzykować tezę, że w powstałej na początku roku Agencji Uzbrojenia jest bardzo silne parcie na „dowiezienie wyniku”. Jeśli minister mówi, że coś ma być, to będzie. Nawet po trupach, rozumianych jako pewne naginanie czy omijanie procedur. Jako podatnicy możemy mieć w tym wypadku uczucia ambiwalentne. Z jednej strony dobrze, że ten sprzęt pozyskamy. Z drugiej – dobrze by to było robić transparentnie i w zgodzie z obowiązującymi przepisami. Tu takiej pewności nie mamy. A nasi zachodni sojusznicy pokazują, że mieć ją można.
Wreszcie ciesząc się, że coś się ruszyło, warto mieć z tyłu głowy przyszłość nieco bardziej odległą niż rok czy dwa. Niestety w ostatnich latach w Polsce nie ruszył żaden poważny program zakładający prace badawczo-rozwojowe nad uzbrojeniem. Nie ma tu sensu zastanawiać się teraz, czy to wina Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, resortu obrony czy może przemysłu. Faktem jest, że wdrożenie nowych produktów i dojście do ich produkcji seryjnej, np. BWP Borsuk czy armatohaubicy Krab, ciągną się latami. – Jeśli chcemy, by polski przemysł miał co produkować za 10 lat, to takie prace powinny być zlecane teraz – mówi mi były wojskowy, który przez lata był związany z pozyskiwaniem sprzętu. Jeśli to zrobimy, to dobra passa polskiego przemysłu obronnego może potrwać dłużej, niż tylko podczas realizacji właśnie podpisywanych umów. ©℗