Napędzany przez nastroje społeczne wzrost cen jest znacznie trudniejszy od stłumienia niż ten wynikający z procesów rynkowych.
Napędzany przez nastroje społeczne wzrost cen jest znacznie trudniejszy od stłumienia niż ten wynikający z procesów rynkowych.
Inflacja przestała być jedynie zjawiskiem ekonomicznym, lecz stała się już elementem psychologii społecznej. W tej sytuacji zaczynają wpływać na nią dodatkowe czynniki – bariery podażowe oraz wzrost kosztów energii ustępują nastrojom konsumentów. Przekonani o pędzących cenach zaczynamy kupować na zapas, by uniknąć wyższych cen, co podkręca popyt, a więc samą inflację. Zaczynamy także domagać się wyższych płac, co zwiększa koszty prowadzenia działalności gospodarczej, a po części również przekłada się na ceny. Napędzana przez nastroje społeczne inflacja jest znacznie trudniejsza do stłumienia niż ta wynikająca z procesów rynkowych. Niestety, mamy już do czynienia z tą pierwszą.
Wyczuleni na ceny
W Polsce łatwo rozbudzić oczekiwania inflacyjne. Być może wciąż pamiętamy galopujące ceny z początku transformacji, być może mamy doświadczenia z pierwszej dekady XXI w., gdy bezrobocie było wysokie, a o podwyżkę było piekielnie trudno, więc każdy wzrost cen mógł prowadzić do spadku standardu życia. Nic dziwnego, że jesteśmy na drożyznę wyczuleni. Miara oczekiwań inflacyjnych GUS przyjmuje poziom od -100 do +100. Wskaźnik dodatni informuje, że konsumenci oczekujący wzrostu cen są w przewadze nad tymi, którzy spodziewają się spadku. Od 2004 r. wskaźnik jest na nieustannym plusie. Był taki nawet w latach 2015–2016, gdy panowała deflacja. Pod koniec 2015 r. wskaźnik oczekiwań inflacyjnych był na ponad 20-punktowym plusie, choć nic nie wskazywało na to, by ceny miały rosnąć – i finalnie w 2016 r. minimalnie spadły. Obecne oczekiwania inflacyjne są wyższe. W listopadzie sięgnęły +45 punktów, choć w grudniu minimalnie spadły. Gdyby pominąć eksplozję oczekiwań inflacyjnych z pierwszych miesięcy pandemii, to listopadowy odczyt byłby najwyższy od 2013 r.
W styczniowym komunikacie Biuro Inwestycji i Cykli Ekonomicznych, prywatna firma analityczna, podało, że Wskaźnik Przyszłej Inflacji „rośnie nieprzerwanie od 18 miesięcy i osiąga kolejne szczyty”. 92 proc. przepytanych spodziewa się wzrostu cen w najbliższych 12 miesiącach. Tak rozbudzone nastroje inflacyjne ostatni raz biuro obserwowało w 2004 r., jednak wtedy trwało to cztery miesiące, tymczasem obecnie już ponad rok. Znajdziemy w tym jednak też paradoksalnie dobre informacje. Wysokie oczekiwania utrwaliły się na tyle, że konsumenci powoli rezygnują z przyspieszonych zakupów, gdyż stwierdzają, że taka strategia nie ma sensu. Co może uchronić nas przed spiralą cenową.
Polityka na paragonie
Od oczekiwań ciekawsze jest subiektywne odczuwanie wzrostu cen. W badaniu przeprowadzonym dla DGP i RMF (wyniki opublikowano w ubiegłym tygodniu) średnia inflacja podawana przez respondentów wyniosła aż 27 proc., ponad trzy razy więcej niż w rzeczywistości. Co więcej, jej odczuwanie okazało się istotnie zależne od źródła zdobywania informacji i sympatii politycznych. Wyborcy PiS wskazywali znacznie niższe wartości niż wyborcy KO i Lewicy. Wśród odbiorców głównych kanałów informacyjnych najniższe wartości, choć też znacznie wyższe niż w rzeczywistości, wskazywali widzowie rządowej TVP Info, która stara się uspokajać i przekonywać, że władza panuje nad sytuacją.
Dlaczego opinie społeczeństwa nie mają w tym przypadku związku z rzeczywistością? To pytanie zadają sobie wszystkie banki centralne, bo utrudnia prowadzenie polityki monetarnej. Ciekawym przykładem jest Nowa Zelandia. W zeszłorocznym badaniu „Households’ inflation perceptions and expectations: survey evidence from New Zealand” ankietowani przestrzelili wzrost cen nawet 13-krotnie. To w dużej mierze efekt ekstremalnie niskiego wskaźnika notowanego na wyspach w analizowanym czasie (0,3 proc.) – średnia arytmetyczna odpowiedzi wyniosła 4 proc., a mediana 2 proc., więc w liczbach nominalnych ankietowani i tak pomylili się znacznie mniej niż Polacy przepytywani dla DGP i RMF. Dlaczego tak często jesteśmy przekonani, że ceny rosną szybciej niż w rzeczywistości?
Zwodniczy efekt posiadania
Na to pytanie postarał się odpowiedzieć Lawrence L. Schembri z kanadyjskiego banku centralnego. W tekście „Perceived inflation and reality: understanding the difference” wskazuje kilka przyczyn, które pasują do Polski.
Jedną z nich jest przekonanie konsumentów, że ich koszyki wydatków są specyficzne i w ogóle nie oddają koszyka tworzonego na użytek biura statystyki. W Polsce przejawia się to hasłami typu „GUS kłamie” lub w spokojniejszej wersji „GUS się myli”. Schembri wraz z urzędem statystycznym przebadał więc dokładniej koszyki zakupowe kanadyjskich gospodarstw domowych należących do różnych grup społecznych i różniących się wieloma czynnikami – dochodem, wykształceniem, wiekiem itd. Okazało się, że we wszystkich przypadkach stopa inflacji była bardzo podobna do tej oficjalnej CPI (consumer price index). Potwierdzają to zresztą też badania z Polski. Na przykład listopadowe badanie banku Pekao wykazało, że dla wszystkich grup dochodowych wzrost cen jest niemal taki sam – różnił się o ułamki punktów procentowych. Przekonanie o wyjątkowości własnego koszyka zakupowego jest więc zwykle błędem heurystycznym.
Według Schembriego konsumenci nie zauważają też wzrostu jakości kupowanych produktów. Towary cały czas są doskonalone, a technologie rozwijane, jednak nie wiążemy wzrostu cen z tymi procesami, tylko z postępującą drożyzną. Poza tym na nastroje inflacyjne wpływ mają ceny nieruchomości. One oczywiście nie wpływają na sam wskaźnik, gdyż do koszyka zalicza się jedynie koszty użytkowania nieruchomości (np. opłaty za prąd czy gaz). Mimo to obserwowany wzrost cen lokali mieszkalnych może podkręcać oczekiwania inflacyjne społeczeństwa. W szczególności tych, którzy akurat kupują lokum, ale rykoszetem trafia we wszystkich. Tymczasem w Polsce na rynku nieruchomości panuje hossa, a ceny lokali w dużych miastach rosną znacznie szybciej niż płace. Nic więc dziwnego, że odczucia inflacyjne nad Wisłą są rozbudzone jak rzadko kiedy.
Na koniec zostają niemniej istotne czynniki behawioralne. Między innymi efekt posiadania opisany przez noblistę Daniela Kahnemana w opus magnum ekonomii behawioralnej, czyli „Pułapkach myślenia”. Człowiek dąży do unikania strat, przez co – jeśli się one nam przytrafią – zostają nam w głowie znacznie dłużej niż osiągnięte korzyści. Z efektu posiadania wynika też nasze podejście do cen. „Kształtując swoje postrzeganie inflacji, konsumenci przykładają większą wagę do tych, które rosną, a nie tych, które spadają. Stwierdzono, że utrata siły nabywczej spowodowana wzrostem cen ma ogromny wpływ psychologiczny” – pisze Schembri. W pamięci zostają nam przede wszystkim te produkty, których ceny w ostatnim czasie wzrosły najbardziej, przez co nabieramy przekonania, że wszystko drożeje w takim samym szybkim tempie. Nastroje inflacyjne są więc kształtowane przez rekordowe ceny masła, a nie przez większość pozostałych produktów, których ceny są względnie stabilnie.
Paliwa i żywność przed całą resztą
Na podobne czynniki wskazują Francesco D’Acunto, Ulrike Malmendier, Juan Ospina i Michael Weber w badaniu „Exposure to daily price changes and inflation expactations”. Czworo ekonomistów pracujących dla prywatnego National Bureau of Economic Research doszło do wniosku, że kształtując swoje oczekiwania inflacyjne, konsumenci opierają się przede wszystkim na zmianach cen, które obserwują podczas codziennych zakupów. Mowa o paliwach i żywności – ceny tych produktów mają znacznie większy wpływ na poczucie drożyzny niż ich udział w koszyku zakupowym oraz inne elementy tegoż koszyka. Tymczasem inflację w Polsce przez długi czas napędzały właśnie paliwa, a ostatnio doszły do tego ceny żywności. W grudniu ceny w kategorii „transport” wzrosły aż o 23 proc. r/r, a żywności o prawie 9 proc. Autorzy wskazują też, że banki centralne zwykle opierają się na inflacji bazowej, która pomija ceny paliw i żywności, gdyż są niestabilne. Z tego powodu może powstawać rozjazd między nastrojami społecznymi a polityką banku centralnego.
Z tego punktu widzenia obniżka stawek VAT na paliwa i żywność zawarta w Tarczy Antyinflacyjnej 2.0 może wcale nie być lekkomyślna. Owszem, może zadziałać propopytowo, co w czasie podwyższonej inflacji jest ryzykowne. Jednak równocześnie może uspokoić nastroje społeczne i to w kontekście tych dóbr, które są szczególnie istotne dla kształtowania oczekiwań inflacyjnych. Właśnie ten spokój wydaje się kluczowy dla zdławienia drożyzny – według grudniowej prognozy Polskiego Instytutu Ekonomicznego ryzyko wystąpienia spirali cenowo-płacowej w Polsce jest jednym z najwyższych w UE. Obniżenie podatków nałożonych na żywność i paliwa może powstrzymać pracowników przed stawianiem zaporowych żądań płacowych. Oczywiście problem pojawi się znowu, gdy trzeba będzie przywrócić wyższe stawki. Ale miejmy nadzieję, że wtedy sytuacja będzie już spokojniejsza.
Reklama
Reklama