- Do zdekarbonizowania całej gospodarki – nie tylko energetyki – wystarczy roczny wzrost konsumpcji przesunąć na inwestycje i utrzymać ten stan przez 30 lat: inwestować, inwestować, inwestować - mówi Maciej Bukowski, ekonomista z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, prezes think tanku WiseEuropa

W opracowaniu o zielonej inflacji wskazuje pan dwie przyczyny obecnego wysokiego wzrostu cen. Jeden to zaburzenie struktury światowego handlu. Drugi to odpowiedzi fiskalne poszczególnych państw w reakcji na ten kryzys. Jesteśmy w stanie zmierzyć, za jaką część tej inflacji odpowiada tarcza antykryzysowa polskiego rządu?

ikona lupy />
Maciej Bukowski, ekonomista z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, prezes think tanku WiseEuropa / Materiały prasowe
Sama tarcza nie jest łatwa do wyodrębnienia z obrazu, dlatego że na to się nakłada polityka pieniężna NBP i ultraniskie stopy procentowe. Samo porównanie, jak bardzo wzrosła inflacja w Polsce i w innych krajach, wskazuje na to, że ma ona także silne źródło krajowe odpowiadające za mniej więcej połowę wzrostu cen. Zatem nawet gdyby inflacja wróciła do niskiego poziomu przedkryzysowego na świecie czy w strefie euro, to w Polsce nadal byłaby ok. 4 proc., wyraźnie powyżej celu.
Jak pan ocenia działania prezesa NBP? Media są pełne cytatów na temat niepodnoszenia stóp procentowych sprzed miesięcy, a tu mamy dwa mocne strzały w ciągu dwóch miesięcy.
Powód był polityczny. Drożyzna jest zjawiskiem społecznym, odbieranym przez szeroką opinię publiczną, i to w sposób nieakceptujący. O ile bezrobocie dotyczy niektórych, drożyzna wszystkich. O tym się rozmawia, to się widzi, czuje. Ludzie źle oceniają rząd z tego powodu. Politycy nie mogą zatem tego ignorować. To wywołało zmianę kursu w NBP i RPP, której nie spodziewał się prezes banku centralnego ze swoją retoryką sprzed dwóch miesięcy.
Czy stopy procentowe będą szły w górę? Co nas czeka? Prezes NBP zapowiedział, że inflacja spadnie wkrótce i poziom stóp zostanie na tym, co jest.
Z jednej strony istnieje presja z regionu - Czesi podnieśli stopy bardzo wysoko. Z drugiej inflacja ze względu na stabilizację rynków surowcowych, rynków produktów rzeczywiście powinna złagodnieć, choć ten proces potrwa kilka miesięcy. Natomiast dla inflacji w Polsce istotny jest też kanał kursowy - osłabienie złotego może zmniejszyć wpływ spadku cen surowców na sytuację w Polsce. Dlatego trudno powiedzieć, co zrobi Rada Polityki Pieniężnej, nawet jeśli wiemy, że większość jej członków niechętnie patrzyła na wzrost stóp procentowych jeszcze w niedalekiej przeszłości.
Wróćmy zatem do tarczy antykryzysowej: z jednej strony mamy skutki w postaci inflacji, z drugiej - ochronione miejsca pracy. Warto było rzucić na rynek tyle pieniędzy?
Państwo musiało dać rekompensatę biznesom, które zostały administracyjnie zamknięte. Odrębną kwestią jest skala i typ tej rekompensaty. Państwo dało trochę za dużo, niepotrzebnie skupiając się na pomocy bezzwrotnej. Ludzie obudzili się z niesamowitymi pieniędzmi, których nie spodziewali się dostać. Polski Fundusz Rozwoju prowadzi teraz częściową weryfikację, ale ona nie może być doskonała, a poza tym same kryteria udzielania pomocy nie pozwalają, by była ona zwrotna dla większości beneficjentów. PFR sprawdza jedynie, czy była ona należna czy nienależna. Gdyby pomoc zaprojektowano inaczej, jako co do zasady zwrotną, rodzaj krótkoterminowego kredytu płynnościowego, umarzalnego w pewnych sytuacjach, mielibyśmy dziś mniejszą presję inflacyjną, bo wlanie 8-10 proc. PKB w gospodarkę to było za dużo.
Co w polityce pieniężnej nie zadziałało, skoro dojechaliśmy do tych 7 proc. inflacji?
Może nawet wkrótce 8 proc., NBP nie docenił, że będzie takie silne odbicie cen surowców i produktów na całym świecie oraz że stymulacja fiskalna rządu tak szybko zadziała. Widać było nadmierny optymizm już przed pandemią. RPP ustaliła wtedy stopy na niskim poziomie, nie reagując na wzrost inflacji wyraźnie powyżej poziomu w strefie euro. Już wtedy w NBP powinny dzwonić dzwonki alarmowe, ale nie dzwoniły. Do tego doszła pandemia, kiedy obniżyliśmy stopy w zasadzie do zera - mimo że nie było to takie oczywiste, np. w Rumunii tak się nie stało. To był niepotrzebny ruch. Za bardzo te dobre kilka lat uderzyło nam do głowy. Wszyscy się trochę zachłysnęli - politycy, analitycy, komentatorzy - że wzrost gospodarczy, że złoty wiek, że najlepiej się żyje w historii, że robimy tak wielkie programy społeczne i że wszystko się udaje. I że nie będzie żadnych kosztów takiej polityki.
Od października 2020 r. do października 2021 r. ropa zdrożała dwukrotnie, a węgiel nawet trzykrotnie. Dlaczego?
Po każdym kryzysie światowym mamy silne odbicia. W kryzysie ograniczamy mocno działalność gospodarczą. Tak się wydarzyło podczas pandemii, tak było w wielkiej recesji 2008 r. To oznacza, zwłaszcza na rynkach surowcowych, znaczny spadek zakupów, popytu na energię, na ropę naftową, węgiel i gaz. Bo przemysł znacznie zwalnia, zwalnia transport. Są ograniczenia o charakterze technicznym i niepewność co do długości trwania kryzysu. W rezultacie surowców się nie magazynuje, bo albo nie można, albo nie wiemy, czy warto. Gdy potem przychodzi odbicie, okazuje się, że trzeba jednocześnie zaspokajać wysoki popyt bieżący i odtwarzać rezerwy. I w tym momencie gospodarka światowa wpada w korek. Nagle wszyscy robią to samo, zaczynają bardzo dużo kupować. Ponadprogramowo, nawet więcej niż przed kryzysem.
Czyli jak wszyscy się już obkupią i korek się rozładuje, to sytuacja wróci do normy?
Tak, prawdopodobnie już wraca.
A na czym polega ten fenomen, że rok temu mieliśmy najwyższe ceny energii w Europie, a w tej chwili mamy prawie najniższe?
Mamy energetykę w dużej mierze opartą na węglu krajowym. Mieliśmy nadprodukcję węgla, zwłaszcza w okresie pandemii, bo kopalnie dalej kopały. Rząd musiał skupować interwencyjnie węgiel, bardzo dużo zgromadził go w magazynach. Tak samo gromadziły się rezerwy przed kopalniami i elektrowniami. I tak weszliśmy w kryzys paliwowy z nadmiarem surowca. Oczywiście pojawił się też popyt na polski węgiel na rynku europejskim, bo gdzie indziej go nie magazynowano. Ale są ograniczenia transportowe. PKP Cargo ma tyle wagonów węglowych, ile ma, są ograniczenia kontraktowe, które trzeba w pierwszej kolejności realizować. To pomaga trochę górnictwu, ale to nie jest jakaś wielka bonanza. Polskie górnictwo - w przeciwieństwie do australijskiego - nie zauważyło tych wysokich cen światowych. Rynek krajowy tanio węgiel wycenia. Jednocześnie wzrosły ceny emisji dwutlenku węgla, które trochę wpłynęły na cenę energii elektrycznej. W całej UE odpowiadają za ok. jedną piątą-jedną czwartą obserwowanego wzrostu cen energii elektrycznej na rynku hurtowym w 2021 r.
Mamy unijny pakiet Fit for 55, dokręcanie śruby, jeśli chodzi o cele transformacji energetycznej przy negocjowaniu Krajowego Planu Odbudowy, wreszcie system handlu emisjami ETS. Czy to będzie generowało zieloną inflację?
Skutki mogą być różne dla różnych krajów. Polska należy do tych narażonych na przerzucenie podatków na cenę energii elektrycznej w największym stopniu, a przez to na ogólny wzrost cen. To efekt tego, że mamy silnie niezdekarbonizowane system energetyczny i ciepłownictwo, zwłaszcza w miastach średniej wielkości, więc musimy kupować uprawnienia ETS - pozwolenia na emisję - dla spalanego węgla. Na rynku szwedzkim, który praktycznie nie ma źródeł emisyjnych, prawie nie widać efektu cenowego ETS. U nich musi dojść do bardzo dużego wzrostu zapotrzebowania na energię czy spadku podaży np. w wyniku wyłączenia bloku atomowego, by ta cena CO2 pojawiła się na rynku hurtowym. Cena energii wyznaczana jest przez równowagę popytu i podaży, a więc ostatniego producenta, który domyka rynek - ponosząc najwyższe koszty operacyjne wytworzenia energii na krańcu systemu. Jeżeli on jest bezemisyjny, bo to elektrownia jądrowa albo wodna, to kosztu ETS w cenie nie ma. A jeśli jest gazowy, to trzeba - w przybliżeniu - doliczyć 30-40 proc. ceny uprawnienia ETS. A jak węglowy - to 70-100 proc.
Jak możemy sobie wyobrazić skutki zielonej inflacji w całej gospodarce?
Energia elektryczna i ciepłownictwo nie jest wielkim sektorem, to jest ok. 2-3 proc. PKB. Ale włącznie z paliwami i indywidualnym ogrzewaniem w domach oraz transportem, gdzie mamy ropę naftową, to już jest większy udział. Te sektory razem stanowią 7-10 proc. koszyka inflacyjnego. Ludzie odczuwają najsilniej ceny ogrzewania, bo z powodu niedostatecznego docieplenia wielu domów to ogrzewanie, a nie energia elektryczna, ma dominujący udział w budżecie gospodarstw domowych.
Co powinniśmy zrobić, by uniknąć zielonej inflacji?
Jesteśmy już spóźnieni. Nie odrabialiśmy pracy domowej przez ostatnie 15 lat. Nie budowaliśmy wystarczająco dużo mocy zeroemisyjnej. Obecnie 70 proc. naszej energii jest z węgla, a 20 proc. z OZE. Gdyby to było nie 20, ale 40 proc., to moglibyśmy liczyć, że przez wiele godzin w roku w ogóle tego ETS nie będziemy widzieli w cenach energii. Dziś to nierealistyczne i koszt ETS będziemy widzieć przez najbliższą dekadę, bo nadgonienie tego będzie bardzo trudne. Jest też dobra wiadomość. Jeśli okażemy determinację w dekarbonizacji, może to być silnym argumentem dla rządu, by negocjować wsparcie w postaci dodatkowej puli pozwoleń w systemie ETS czy zmian w logice działania rynku energii. Myślę, że to dobra pozycja przetargowa w negocjacjach dotyczących akceptacji pakietu Fit for 55. Choć środki z ETS trzeba wydawać z głową (uprawnienia do emisji CO2 firmy kupują m.in. od rządów państw UE, dla których wpływy te są dochodem budżetowym - red.). Do tej pory tego nie robiliśmy. W tym roku bud żet uzyska z tego źródła ponad 20 mld zł - to ok. 1 proc. PKB. Przy wyższych cenach to może być nawet 2 proc. PKB. To kupa pieniędzy.
Ale czy ta kupa pieniędzy nie została zmarnowana?
Mieliśmy co najmniej połowę z tego przeznaczać na dekarbonizację, ale działania, które państwo wykonuje w sferze środowiskowej, np. przy pomocy NFOŚiGW, agencji rządowych czy samorządów, były raportowane na zasadzie „pi razy drzwi”. Brakuje nam nastawienia na realne rezultaty. Niech rząd przychody z ETS zacznie wydawać jako lewar - bo nie musi finansować 100 proc. inwestycji - na dekarbonizujące projekty.
Na co wydawać pieniądze?
Przede wszystkim na oszczędzanie energii, a więc termomodernizację. Można też wesprzeć Polskie Sieci Elektroenergetyczne (PSE) w rozbudowie i modernizacji sieci przesyłowych. Wsparcia wymagają samorządy, by ciepłownie szybko się przestawiały na czyste źródła, np. dofinansujmy geotermię tam, gdzie się da, albo biomasę, albo - jako technologię pomostową - ciepłownie i elektrociepłownie gazowe. Z drugiej strony np. wiatraki mogłyby się budować na lądzie bez wsparcia. To kwestia wpuszczenia ich do systemu, regulacyjnie i infrastrukturalnie, by zachęcić do inwestycji sektor prywatny.
Premier dopomina się reformy ETS. Ceny, jakie są teraz, były prognozowane na lata 2030-2040. Nie powinno być jakichś ograniczeń?
Myśli się o wprowadzeniu tzw. korytarzy cenowych, czyli minimalnego i maksymalnego poziomu cen. Z drugiej strony pamiętajmy, że obecny system cap and trade, który polega na tym, że pula uprawnień do emisji maleje z roku na rok, ma tę zaletę, że kontroluje się wprost poziom emisji, więc jest lepszy z punktu widzenia polityki środowiskowej.
A pomysł, by rozszerzyć ETS na inne sektory - transport, budownictwo?
To jest kwestia kalibracji - ile pozwoleń musiałoby dojść do systemu, żeby nie spowodować jakiegoś silnego zaburzenia. Nie jest a priori powiedziane, że musi to być ten sam system z tą samą ceną, choć takie jest w tej chwili założenie w Europie. Na pewno wyższa cena benzyny czy koszt zakupu węgla do domowego pieca będą nas zachęcały do poszukania alternatyw: samochodu elektrycznego czy pompy ciepła.
Jaki miks energetyczny będzie dla nas najzdrowszy?
Europa przeszła z epoki nadmiaru mocy do epoki niedoboru mocy. Za mało inwestowano, a jeśli inwestowano dużo, jak w Niemczech, to jednocześnie wyłączano to, czego nie powinno się wyłączać - np. bloki jądrowe. I wyhodowano sobie niedobór mocy. Niemcy mimo budowy ogromnych mocy w wietrze oraz dysponowania blokami gazowymi będą na granicy wydajności systemu, kiedy wycofają z użycia ostatnie elektrownie nuklearne. Podobnie jest w Szwecji - tam też niedawno wyłączyli blok jądrowy, a politycy szukający poparcia w elektoracie zapowiadają, że będą ten proces kontynuować. W ten sposób prosta logika poszukiwania poparcia politycznego przekłada się na realny deficyt mocy w systemie elektroenergetycznym. A jak jest czegoś za mało na rynku, to rośnie cena.
U nas wyszliśmy z socjalizmu z nadmiarem mocy. Gierek z Jaruzelskim nabudowali jej pod kątem potrzeb energochłonnego przemysłu, a wraz z transformacją zapotrzebowanie na energię gwałtownie spadło i nagle przez 15 lat nie było potrzeby budowy nowych bloków. I można powiedzieć, że straciliśmy kompetencje. Nie umiemy budować dużych ilości nowych mocy w krótkim czasie, a politykom wydaje się, że to nie jest konieczne, i to moim zdaniem podstawowa bolączka. Receptą dla Polski i Europy jest spowodowanie, żeby zerwać z tym przyzwyczajeniem i zacząć na nowo budowę na wielu frontach: w spółkach Skarbu Państwa i sektorze prywatnym, i to w każdej dostępnej zeroemisyjnej technologii. Jeżeli polskie państwo chce budować bloki jądrowe, to niech buduje, choć niech jednocześnie wie, że nie rozwiąże to problemów tej dekady. Blokowanie inwestorów prywatnych w innych technologiach powinno się skończyć.
KE mocno naciska na termomodernizację, czyli oszczędność energii, a nie produkcję. Jakie tu mamy rezerwy?
Bardzo duże. Termomodernizacja jest warunkiem koniecznym powodzenia transformacji, a zarazem prostym i atrakcyjnym politycznie, bo sektor budowlany generuje sporo miejsc pracy dla ludzi, którzy tracą zatrudnienie np. w przemyśle węglowym czy energochłonnym. Są pewne niebezpieczeństwa z tym związane, bo nieruchomości wymagające termomodernizacji niekoniecznie są w miejscach, gdzie ludzie chcą mieszkać. Mamy zjawisko starzenia się miast średniej wielkości czy terenów wiejskich, co powoduje nierówny wzrost wartości nieruchomości w różnych częściach kraju, a więc i zróżnicowaną atrakcyjność głębokiej termomodernizacji. Są dylematy dla tej polityki, ale wiemy dziś na pewno, że termomodernizujemy zdecydowanie za mało budynków w ogóle, a już zwłaszcza budynków jednorodzinnych.
Urząd Regulacji Energetyki rozpoczął postępowanie taryfowe dla gospodarstw domowych i opłat dystrybucyjnych na przyszły rok. Podwyżek cen prądu pewnie nie unikniemy. W jakiej skali? Niektórzy wnioskują o 40 proc.
Jeśli żądają 40 proc., to pewnie skończy się na 20-30 proc. Koszty rosną, nie tylko surowców, ale i płac. Drugim elementem są niedobory mocy, a trzecim to, że polscy producenci na tym nie zarabiają. Bo jeśli rośnie podatek węglowy, to dla 70 proc. elektrowni w Polsce. Tu się znowu mści niedoinwestowanie w czystą energię. Jest jej za mało, żeby producenci mogli zarabiać na wzroście cen CO2. Jeśli grupa energetyczna ma mało aktywów czystych - w całej Polsce wiatru jest niecałe 7 GW, a powinno być 27 - to nie jest w stanie zarobić dużo na zwyżce cen ETS. Korzysta na tym tylko państwo.
Czyli możemy płacić drogo teraz i w przyszłości albo płacić drogo teraz w nadziei, że oni się zmodernizują i będziemy płacić mniej.
Tak. Regulacyjnie trzeba uwolnić wiatraki, przemyśleć, w jaki sposób przedłużyć boom w fotowoltaice, oraz jak stymulować rozwój magazynów energii i jej oszczędzanie u odbiorców. Gdyby w krótkim czasie nabudować dużo mocy - tu wiatraki mają największy potencjał w horyzoncie tej dekady - to ceny by w końcu spadły. Niestety możemy znaleźć się w sytuacji, w której nie będziemy mieli niczego. Nie będzie inwestycji (bo spółki państwowe nie będą miały pieniędzy, a prywatni możliwości inwestowania), zaczną się wyłączenia z przyczyn technicznych, ceny CO2 wzrosną i za energię będziemy płacić dużo drożej niż w Europie, w tym samym czasie, gdy energetyka wpadnie w kłopoty finansowe.
Mamy niską stopę inwestycji w Polsce i za dużą konsumpcję. Tymczasem te inwestycje, jakie trzeba robić w energetyce każdego roku, by ją zdekarbonizować, a zarazem zaspokoić rosnący popyt na energię, to ułamek - mniej niż połowa - rocznego wzrostu naszej konsumpcji. To nie jest więc problem makroekonomiczny. Do zdekarbonizowania naszej gospodarki - całej, nie tylko energetyki - wystarczy roczny wzrost konsumpcji przesunąć na inwestycje i utrzymać ten stan przez 30 lat: inwestować, inwestować, inwestować.
Chodzi tylko o roczny wzrost, a więc po takiej rocznej wstrzemięźliwości konsumpcja nadal by rosła z trendem 2-3 proc. rocznie, podczas gdy stopa inwestycji byłaby wyższa o 2-3 proc. Ale to się nie dzieje. Przemysł zresztą na razie też nie widzi tej konieczności. Tylko część bardzo energochłonnych czy emisjogennych branż rozumie, że już niedługo prądu i ciepła może zabraknąć, a jeśli będą, to dużo droższe. Stąd się wzięła aktywność dwóch największych miliarderów w Polsce i niektórych spółek Skarbu Państwa - zaczęli mówić o SMR, małym atomie na własne potrzeby. Wiedzą, że potrzebują własnej energetyki. Na zeroemisyjny prąd i energię cieplną z sieci już chyba nie liczą. ©℗
Rozmawiali Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki
Współpr. Anna Ochremiak