- Dążenie do progresywnego systemu podatkowego jest właściwe. Polska stawała się kuriozum, ale zmiany nie mogą dotyczyć tylko PIT.

fot. Wojtek Górski
Jak ocenia pan podatkowe pomysły Polskiego Ładu w kontekście jednolitej daniny, którą proponował pan jako szef MF w rządzie PO-PSL?
Jednolita danina zakładała dwie rzeczy. Po pierwsze zmieniała degresywność systemu podatkowego w Polsce, która jest szczególnie wyraźna w przypadku osób bezdzietnych.
Po drugie miała być receptą na postępującą komplikację systemu podatkowego, który m.in. bardzo różnicuje obciążenia osób pracujących na etacie, samozatrudnionych etc. W efekcie czego państwo samo zniechęca dobrze zarabiających do pracy na etacie.
Proponowaliśmy zatem ujednolicenie podstawy opodatkowania, a także uproszczenie systemu dla użytkowników – podatki i składki miały być płacone w jednym strumieniu. Jeżeli chce się działać na rzecz progresywności, nie można operować tylko na podatku PIT, który stanowi niewielką część obciążeń, szczególnie dla osób z dziećmi, tylko uwzględniać też składki na ZUS i NFZ.
Jeżeli zaś chodzi o Polski Ład, to jego problemy wynikają z tego samego, z czego wynikały problemy ze zmianą janosikowego. Wyjściowe założenie jest takie: nikt nie może stracić. W związku z tym do początkowego projektu dokłada się kolejne komplikacje. W efekcie jednak cała propozycja staje się pełna luk, niejasności i nielogiczności.
Zgadza się pan z narracją rządu, że Polski Ład oznacza wprowadzenie do naszego systemu podatkowego elementarnej sprawiedliwości?
Idea wprowadzenia większej progresywności naszego systemu podatkowego czy wyrównywania obciążeń przedsiębiorców i osób zatrudnionych na umowę o pracę jest właściwa. Polska pod tym względem stawała się kuriozum. Jednak sposób dochodzenia do tego raczej nie zasługuje na poparcie – przyniesie sporo złego w całym systemie podatkowym, w finansach samorządów i przede wszystkim jeszcze bardziej go skomplikuje.
A jak odbiera pan ogromny opór polskiej opinii publicznej wobec prób uporania się z tą degresywnością systemu?
Wiadomo, że grupy, które tracą, bardziej zauważają zmiany. Zaś ci, którzy zyskują – nawet jeżeli jest ich więcej – pozostają bierni. Głośniejszy będzie ten, kto ma stracić miesięcznie kilkaset złotych, niż jeden z dwudziestu milionów, którzy mają zyskać 5 zł.
Wśród przeciwników podniesienia składki zdrowotnej byli nawet lekarze i pielęgniarki. Nie dostrzegają potrzeby dofinansowania naszego systemu ochrony zdrowia? Pod względem udziału tych wydatków w PKB jesteśmy w absolutnym unijnym ogonie.
Opór ten aż tak bardzo nie dziwi w sytuacji, gdy mamy dużą liczbę lekarzy i pielęgniarek na kontraktach, więc wskutek proponowanych zmian to oni dopłacą do systemu ochrony zdrowia.
Przejdźmy więc do tematu kondycji naszych finansów publicznych. Media pełne są katastroficznych wizji w tej sprawie.
Nie jest straszny wzrost wydatków publicznych czy wzrost deficytu w 2020 r. To naturalne i właściwe w sytuacji pandemicznej. O wiele straszniejsza jest śmiertelność, jaką mieliśmy w Polsce w tym czasie.
Wzrost wydatków w kryzysie jest naturalny. Problem polega na tym, że następującego po nim ożywienia nigdy nie traktuje się jako wystarczającego i pozostawia się wydatki na podwyższonym poziomie. Efektem jest rosnący dług. Tymczasem „dobre czasy” to odpowiedni okres na zadbanie o dyscyplinę.
Czy w Polsce mamy już takie „dobre czasy”?
Mamy obecnie nadzwyczajne tempo ożywienia gospodarczego i powrotu do normalności. Dowodzi to tego, że polityka publiczna – obniżenie stóp procentowych, dostarczenie płynności firmom, wyższy deficyt – zadziałała w powiązaniu z dobrą strukturą naszej gospodarki. A to oznacza, że dobrze odrobiliśmy lekcję kryzysu 2009 r. czy doświadczeń lat 2010 i 2013. Tym razem mogliśmy jednak podjąć te działania, bo rynki finansowe i banki centralne bez zmrużenia oka finansowały nasze wyższe wydatki.
Jednak ta sytuacja nie jest dana na zawsze. Już mamy do czynienia z rozjazdem priorytetów polityki pieniężnej i fiskalnej, bo inflacja w Polsce jest znacznie wyższa od celu. Jeżeli więc wierzymy w politykę publiczną w takich kryzysach, a ja wierzę, pilnujmy, abyśmy mieli zawsze możliwość jej zastosowania. W Europie mamy cały szereg krajów, które zmagają się z problemem dostępu do finansowania i nie mogły tak skutecznie odpowiedzieć na kryzys jak Polska.
A powinniśmy obawiać się przywrócenia procedury nadmiernego deficytu od 2023 r.?
Gdyby tak się stało, to bardzo, ale to bardzo źle musiałoby się dziać z polityką fiskalną. Przekroczenie 60-proc. progu zadłużenia czy poziomu 3 proc. PKB nominalnego deficytu finansów publicznych w 2023 r., w sytuacji tak wysokiego wzrostu gospodarczego i inflacji, byłoby skandaliczne. Gdybyśmy jednak te progi przekroczyli, należałoby tę procedurę wprowadzić. Jak to często bywa, jako zewnętrzna kotwica polityki fiskalnej, byłaby w takim przypadku wręcz w naszym interesie.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że reguły fiskalne w UE mają szereg wad. Pojawia się wokół tego coraz szerszy konsensus. W tej chwili są one de facto zawieszone. Europejska Rada Fiskalna zwracała uwagę na to, że czas pandemii jest dobrą okazją do przeformułowania tych zasad, przede wszystkim dlatego, że przestały one pełnić swoją funkcję.
Czy to przeformułowanie mogłoby np. dotyczyć kryteriów 60 proc. i 3 proc.?
Takie propozycje też się pojawiają. Problem z progiem 60 proc. jest taki, że dla coraz większej liczby krajów, w tym Włoch, Grecji czy nawet Francji, jest on absolutnie abstrakcyjny i nierealny do osiągnięcia – i z powodów politycznych, i ekonomicznych. 60 proc. popierają więc zarówno kraje konserwatywne pod względem reguł fiskalnych, jak i te, dla których urealnienie reguł byłoby niewygodne.
Co do zasady 3 proc., na plus należy zaliczyć to, że każdy ją zna. Jest to jakaś miara poważnego błędu polityki fiskalnej, która jest rozpoznawalna przez polityków i wyborców. Jednak ma też minusy, a wśród nich to, że jest zbytnim uproszczeniem. Potencjalnie jest ona zbyt luźna na dobre czasy w gospodarce i zbyt restrykcyjna w takich sytuacjach jak pandemia. Jednak pozbycie się tej zasady rodzi ryzyko, że w zmian nie pojawi się nic, co jest rozpoznawalne i dlatego nikt lekką ręką tej zmiany nie wprowadzi.
Widzi pan zatem jakąś realną pespektywę, kiedy moglibyśmy się doczekać takiej reformy na poziomie europejskim?
Jest kilka powodów, dla których nie ma apetytu na tę reformę. Po pierwsze brakuje nam egzystencjalnego kryzysu w UE, takiego, z jakim mieliśmy do czynienia poprzednio, gdy wypłacalność szeregu krajów stanęła pod znakiem zapytania. Dziś takiego poczucia, że „stoimy po ścianą”, nie ma. Poza tym europejskie reguły już nie są jedynym punktem zaczepienia, jeżeli chodzi o politykę fiskalną poszczególnych państw, czego przykładem jest nasza reguła wydatkowa.
Przede wszystkim jednak dla decydentów w tej chwili pilniejsze są np. sprawy związane z zieloną transformacją, które też są kosztowne politycznie i pewnie ważniejsze. To właśnie zielone fundusze europejskie i wydatki są obszarem, gdzie spotkać mogłyby się rozbieżne dotychczas przekonania i recepty fiskalne krajów członkowskich.
Rozumiem, choć dla nas ma to jednak istotne znaczenie w kontekście głośno formułowanych przestróg. Powinniśmy się obawiać, że czekają nas cięcia, choćby 500 plus?
To, czego należy się obawiać, to długotrwały proces związany ze starzeniem się społeczeństwa i wydatkami emerytalnymi. To konieczność inwestycji i opłat energetycznych i klimatycznych, które również wymagają zabezpieczenia socjalnego. To jest obciążenie dla finansów publicznych, które nie zniknie i będzie się raczej powiększało, i to istotnie. A to oznacza konieczność przeformułowania priorytetów w wydatkach. To raczej w tych obszarach widziałbym konieczność zmian i powód do obaw, jeżeli chodzi o finanse publiczne. W krótszej perspektywie powodem do obaw jest natomiast wspomniana już inflacja.
Porozmawiajmy zatem o inflacji. Czego by pan oczekiwał po Radzie Polityki Pieniężnej w tej sprawie?
Wzrost cen w Polsce nie jest epizodyczny. Prędzej czy później RPP przyjdzie się z nim zmierzyć. Im później to nastąpi, tym boleśniejsze i wyższe będą musiały być podwyżki stóp procentowych.
Rozumiem, że te przewidywania opiera pan m.in. na rosnących cenach energii, co z kolei przekłada się na inne ceny?
Gdyby wzrost cen energii był jednorazowy, nie byłby to argument za podwyżką stóp procentowych, ale raczej mamy tu do czynienia z dłuższym trendem. Poza tym za podwyżką stóp przemawia stan koniunktury – poziom aktywności gospodarczej, zatrudnienia, wzrosty płac powiązane z inflacją i jej oczekiwaniami, co samo w sobie stanowi już spiralę inflacyjną.
Przejdźmy do innych wyzwań – jak przed chwilą pan powiedział, jednym z nich jest starzenie się naszego społeczeństwa. Czy oznacza to, że powinniśmy podnosić nakłady na ochronę zdrowia?
Nakłady te już istotnie wzrosły podczas pandemii i bardzo dobrze. Ich wzrost jest konieczny w sytuacji starzenia się społeczeństwa. Jednocześnie trzeba jednak działać na rzecz wzrostu efektywności tego systemu.
A czy dobrą receptą na kryzys demograficzny jest zwiększanie przyjmowania imigrantów, szczególnie młodych, wykształconych osób?
Kluczem jest rozsądna polityka imigracyjna. Imigracja nie jest warunkiem naszego rozwoju. Można rozwijać się z ograniczoną imigracją. To kwestia decyzji politycznej.
Jest ona jednak przydatna w okresach dużych wzrostów płac, wysokiej koniunktury i nagłej utraty opłacalności działalności wielu firm i sektorów. Wtedy może pomagać w łagodzeniu wstrząsowych zmian w strukturze gospodarki. Polska na tle świata jest krajem zamożnym i to daje nam sporo swobody, jeżeli chodzi o zdolność do kształtowania polityki imigracyjnej.
Zresztą, jeżeli chodzi o wzrost imigracji, to już ten postulat realizujemy. Trudno znaleźć inny kraj, nawet na świecie, który przyjmuje tylu obcokrajowców, co Polska.
To prawda, ale czy nie jest tak, że głównie przyjmujemy „tanie ręce do pracy” i to nie na stałe?
W tym kontekście ważne jest to, by nie marnować kapitału ludzkiego w tym sensie, aby nie zatrudniać np. lekarzy z Białorusi czy Ukrainy na budowie. Wymuszane jest to często przepisami branżowymi czy imigracyjnymi. Powinniśmy jak najlepiej wykorzystywać umiejętności i zdolności tych, którzy do nas przyjeżdżają. To ważne dla korzyści gospodarczych i społecznych dla Polski, w tym z punktu widzenia zmniejszania nierówności w naszym kraju, a także dla samych imigrantów.
Jest pan zatem optymistą czy pesymistą, jeżeli chodzi o przyszłość naszego kraju?
Polska jest w czołówce, jeżeli chodzi o tempo wzrostu gospodarczego, a to zawsze wiąże się z szansami. To nie jest złe miejsce na świecie. Jednak pamiętajmy, że dotychczasowy sukces opiera się na wykorzystaniu szans, które Polska dostała w ostatnim trzydziestoleciu. Upolitycznienie instytucji państwa, w tym sądów, potencjalna utrata dostępu do wspólnego rynku, ryzyko geopolityczne zwiększone przez upadek reputacji międzynarodowej, wreszcie zbyt beztroska polityka fiskalna w dobrych czasach – wszystko to może się obrócić w nieodwracalną katastrofę społeczną i gospodarczą. Sukces usypia czujność, a długi czas działania niektórych z powyższych procesów wzmacnia ich konsekwencje przez niemożność łatwego ich odwrócenia.
Dr Mateusz Szczurek, członek Europejskiej Rady Fiskalnej, główny ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju na kraje UE, adiunkt na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW. Minister finansów w latach 2013–2015