Imigracja to rzecz ryzykowna. Nikt nie znalazł na nią idealnej recepty. Ale bez podjęcia próby ściągnięcia nad Wisłę pracowników z zagranicy rąk do pracy po prostu u nas zabraknie
Niemcy mieli swój plan Marshalla. Ale dla sukcesu gospodarczego kluczowe znaczenie miało kilka milionów imigrantów zarobkowych. W postaci unijnych funduszy Polska otrzymała nawet większy zastrzyk finansowy. Jednak nasza polityka imigracyjna ma poważne niedociągnięcia. A może to być jeden z leków na fatalną sytuację demograficzną.
Choć – jak wiemy – „historia powtarza się tylko jako farsa” i „nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”, warto się pokusić o analogie historyczne pomiędzy Niemcami w latach powojennych XX wieku a Polską wieku XXI. Bo wbrew pozorom podobieństw jest bardzo wiele. Jak pisze w swojej pracy „Wielkie złudzenie? Esej o Europie” historyk Tony Judt, już w „ostatnim kwartale 1949 r. zachodnia część Niemiec osiągnęła poziom produkcji z 1936 r., a rok później przekroczyła go o 30 proc.”. Później nad Renem doświadczono bezprecedensowego boomu gospodarczego. O ile stopa bezrobocia w 1948 r. wynosiła 5,5 proc., a później wzrosła do prawie 10 proc., to już w 1962 r. było to zaledwie 0,2 proc. Historyk Norman Davies podaje, że w latach 1948–1963 przeciętny roczny wzrost PKB wynosił w Niemczech Zachodnich 7,6 proc. „Wielki europejski boom gospodarczy (...) był produktem szczególnych okoliczności. Trzeba do nich zaliczyć również plan Marshalla, wynik przypadkowej zbieżności ogromnego amerykańskiego bogactwa i gotowości administracji Trumana do wydania tych pieniędzy na program kredytów, subwencji i darów dla Europy”. Tak pisze Judt i dodaje, że są jeszcze dwa czynniki, dzięki którym Niemcy i niektóre inne kraje Europy Zachodniej osiągnęły bezprecedensowy sukces ekonomiczny. Pierwszym jest stopniowe odchodzenie od węgla jako głównego źródła energii (przed wojną dostarczał on 90 proc. energii, w 1960 r. już tylko 48 proc.). Drugim była masowa imigracja. „Łatwo uporano się z ostrym niedoborem pracowników, który dawał się we znaki co najmniej do połowy lat sześćdziesiątych, kiedy szeregi zasiliło pierwsze pokolenie z brytyjskich, francuskich i holenderskich kolonii, europejskich krajów śródziemnomorskich oraz – we Włoszech – z własnych słabo rozwiniętych południowych peryferii. Niemcy Zachodnie miały dodatkowo ponad 10 milionów uchodźców z Prus Wschodnich, Polski, Czechosłowacji, Jugosławii”.

Imigracja, głupcze

Co to ma wspólnego ze współczesną Polską? Sytuację naszej gospodarki w 1989 r. można porównać z tą w powojennych Niemczech i określić jednym słowem: zapaść. My też mieliśmy do czynienia z wysoką inflacją i silnym uzależnieniem od węgla. Także u nas rola czarnego złota w gospodarce zmalała. Przez ostatnie ćwierćwiecze wydobycie węgla kamiennego zmniejszyło się z prawie 200 mln ton do ok. 80 mln ton rocznie.
I my mamy swój plan Marshalla w postaci funduszy unijnych, które po urealnieniu wartością przekraczają to, co po wojnie otrzymały kraje Europy Zachodniej. Według agencji Bloomberg przy uwzględnieniu zmian w sile nabywczej pieniądza obecna wartość powojennej pomocy dla wszystkich państw biorących udział w programie wyniosłaby 123 mld dol. Polska więcej z UE uzyska tylko w latach 2014–2020. Mowa tu o ok. 130–140 mld dol. Mimo że według raportu naukowców z Centrum Europejskich Stosunków Regionalnych i Lokalnych Uniwersytetu Warszawskiego unijne pieniądze przyczyniają się głównie do poprawy jakości życia (lepsze drogi, baseny itd.), a nie do tworzenia miejsc pracy, to pozwalają zasypywać dziurę cywilizacyjną, która powstała na Starym Kontynencie w czasach żelaznej kurtyny.
Trzeci czynnik niezbędny do odniesienia sukcesu gospodarczego to duża imigracja, czyli zdobycie dodatkowych rąk do pracy. Choć wydawać by się mogło, że Polska jest wolna od niebezpieczeństwa niedoboru siły roboczej – według Ministerstwa Pracy na koniec sierpnia 2014 r. stopa bezrobocia wynosiła w Polsce 11,7 proc. – to jednak prognozy GUS i demografów mówią, że w 2020 r. bezrobocie będzie oscylować wokół 3 proc., a w następnych latach w Polsce będziemy obserwować zbyt małą podaż pracy. Jest to związane z zapaścią demograficzną i ze starzeniem się społeczeństwa. I o ile nie ma co demonizować zmniejszającej się liczby Polaków, o tyle bardzo ważna jest struktura wiekowa i pisząc nieco brutalnie, jakość ludności. A fakty są takie, że stajemy się coraz starsi. Mądra polityka imigracyjna, będąca częścią szerszej polityki demograficznej, może tę zmianę przynajmniej częściowo zniwelować. Niestety, choć w ciągu ostatnich lat na pewno się poprawiło, to wciąż mamy w tej dziedzinie wiele do zrobienia.

W pół drogi

Dokumentem, na którym opierają się działania naszego państwa dotyczące imigracji, jest „Polityka imigracyjna Polski”, która została przyjęta przez rząd dwa lata temu. Możemy tam m.in. przeczytać, że „wraz ze zmianami na polskim rynku pracy, których zewnętrznym przejawem było zmniejszenie poziomu bezrobocia i pojawienie się wolnych miejsc pracy, wyraźnie wzrosła presja pracodawców na pozyskiwanie siły roboczej z zagranicy. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że cudzoziemscy pracownicy spełniają przede wszystkim komplementarną rolę na polskim rynku pracy – podejmują się zawodów nieatrakcyjnych dla pracowników rodzimych bądź takich, gdzie ich unikalne kompetencje stanowią istotną wartość dodaną. Nie oznacza to jednak, że w przyszłości nie pojawi się zagrożenie konkurencji o te same miejsca pracy i ta kwestia musi być uwzględniona w założeniach polityki migracyjnej”. Z lektury tego dokumentu możemy się także dowiedzieć, że „zmiany demograficzne (starzenie się społeczeństwa), a także społeczne (np. związane z aspiracjami rodzimych pracowników, którzy nie są zainteresowani wykonywaniem pewnych rodzajów pracy) sprzyjają wykształcaniu się drugorzędnego segmentu rynku pracy. W krajach Zachodniej Europy jest on dziś w dużej mierze zdominowany przez pracowników cudzoziemskich. Wydaje się, że podobna sytuacja będzie miała miejsce również w Polsce, co oznacza konieczność nie tylko monitorowania rozwoju tego zjawiska, ale i dostosowania do niego instrumentów polityki migracyjnej”. Urzędnicy, którzy opracowali raport, stwierdzili również, że „polska polityka migracyjna powinna być, przynajmniej w krótkim okresie, podporządkowana prymatowi rynku pracy i jego potrzebom. Powinna być ona także w o wiele większym niż dotychczas stopniu proaktywna, poszukująca optymalnych rozwiązań z punktu widzenia rozwoju gospodarczego kraju”.
Tyle teorii. W praktyce i bez ogródek chodzi o to, byśmy mogli ściągać obywateli Ukrainy do pracy w rolnictwie, budownictwie i do pomocy w gospodarstwach domowych. W pewnym sensie już się to powiodło. Pomijając obywateli krajów UE mających możliwość pracy w Polsce bez większych utrudnień, obecnie obywatele sześciu krajów (Rosja, Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Gruzja i Armenia) mogą pracować w naszym kraju przez sześć miesięcy w roku na podstawie oświadczenia pracodawcy o „zamiarze dania pracy”. – W tej procedurze każdy cudzoziemiec musi mieć najpierw pracodawcę. Ale oświadczenie jest bardzo proste, a jego złożenie w starostwie powiatowym zajmuje zaledwie kilka minut – wyjaśnia Marta Biernath z Międzynarodowej Organizacji do spraw Migracji (IOM), członkami której jest ponad 150 państw na całym świecie. – To jest mądrze pomyślane, bo daje możliwość zapełniania luk na rynku pracy w sektorze sezonowym. A np. w sektorze usług domowych, gdy pracodawca jest zadowolony ze swojego zagranicznego pracownika, po trzech miesiącach może się w jego imieniu ubiegać o kartę pobytu, która wydawana jest na trzy lata.
Taka praca na oświadczenie cieszy się dużym powodzeniem. W 2013 r. zarejestrowano niecałe 220 tys. tego typu oświadczeń, a tylko w pierwszych sześciu miesiącach tego roku było ich 190 tys. Ponad 92 proc. korzystających z tego udogodnienia stanowili Ukraińcy. I tu zaczynają się schody. Jako państwo powiedzieliśmy w imigracji A, ale nie powiedzieliśmy B. Jak to zwykle nad Wisłą bywa, w przeprowadzaniu zmian stanęliśmy w pół drogi. – Nam potrzebna jest otwarta, sekwencyjna polityka imigracyjna. Co to znaczy? Brakuje nam prostego rozwiązania, dzięki któremu pracownicy sezonowi ze Wschodu mogliby się w Polsce łatwo zakorzenić – stwierdza profesor Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej UW. – Mogłoby to działać np. tak: jeśli w ciągu ostatnich trzech lat co najmniej przez rok pracowałeś w Polsce legalnie, to z marszu dajemy ci możliwość pobytu i pracy na 5 lat. Jeśli przez ten czas nie będzie z tobą problemów, możesz się ubiegać o obywatelstwo lub kartę stałego pobytu – dodaje.
Tu pojawiają się jednak dwa problemy. Pierwszy: takiego uproszczonego rozwiązania nie ma. Drugi: pracodawcy chętnie występują o tego typu oświadczenia, ale już gorzej jest z legalnym zatrudnianiem cudzoziemców. Dla małego gospodarstwa rolnego zgłaszanie pracownika do KRUS to często niepotrzebna biurokratyczna droga przez mękę. Taka sama droga urzędowa dotyczy polskich pracowników, tak więc trudno tutaj zgłaszać zastrzeżenia do polityki imigracyjnej. Po prostu jest to ogólna niewydolność polskiego państwa. Ale przez to wielu cudzoziemców pracuje u nas w szarej strefie.

Spójności brak

– W polityce imigracyjnej Polski priorytetem jest rynek pracy, reagowanie na zmieniające się zapotrzebowanie na pracę cudzoziemców – podkreśla Monika Prus, dyrektor departamentu polityki migracyjnej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. – Istotne jest też określenie priorytetowych grup, na których przyjeździe najbardziej nam zależy. Pierwsza z nich to cudzoziemcy pochodzenia polskiego. Ich jest najłatwiej zintegrować – dodaje urzędniczka. Do tej grupy zaliczyć można także repatriantów. Ale tu państwo polskie stoi przed dylematem. Stawiać na polskie korzenie, nawet jeśli brakuje odpowiednich kwalifikacji zawodowych? Odpowiedzieliśmy sobie, że tak. Mimo że nasza polityka imigracyjna ma mieć prymat rynku pracy. Ten brak spójności objawia się nie tylko w tym wymiarze. W zaleceniach „Polityki imigracyjnej Polski” pojawia się np. to, by „do właściwości Szefa Urzędu do spraw Cudzoziemców zostały wprowadzone sprawy związane z problematyką obywatelstwa i repatriacji, w zakresie pozostającym w 2012 r. w kompetencjach Ministra Spraw Wewnętrznych”. Mimo że minęły dwa lata, to tego nie zrobiono. Jak informuje MSW, taka zmiana jest przewidziana na rok... 2020. Na jej wprowadzenie rządzący dali więc sobie osiem lat.
Choć rząd mówi o integracji i monitorowaniu, dalej nie stworzył ku temu odpowiednich narzędzi. Na przykład nauka języka polskiego (obecnie przy przyznawaniu obywatelstwa wymagany jest zdany egzamin na poziomie B1) prowadzona jest praktycznie wyłącznie przez organizacje pozarządowe. Jeśli akurat uda im się dostać grant, to prowadzą kursy. Jeśli nie, cudzoziemcy muszą sobie radzić sami. Państwo się do tego nie miesza, tylko wymaga. Jeśli chodzi o monitorowanie legalnej pracy cudzoziemców, to wystarczyłoby chociażby kontrolowanie PIT-ów, w których podaje się obywatelstwo. Tego jak na razie nikt nie robi. Inny problem dotyczy śledzenia rynku pracy. Nie mamy sprawnego narzędzia statystycznego, które by nam pokazywało, jak obecnie wygląda sytuacja w danym sektorze pracy. A to na tej podstawie można się pokusić o prognozy, jak to będzie wyglądać w przyszłości i kogo nam akurat potrzeba.
Imigracja to rzecz nad wyraz ryzykowna. W Europie nikt nie znalazł na nią idealnej recepty. Mają swoje problemy Brytyjczycy (zamachy w Londynie czy zamieszki w Birmingham), mają Francuzi (regularnie płonące imigranckie przedmieścia), mają też Niemcy (duża liczba Turków wciąż nie mówi po niemiecku, a ostatnio na zachodzie kraju pojawiła się obywatelska milicja chcąca strzec szariatu). Także w Ameryce nie wszystko poszło tak jak powinno – nielegalni imigranci to dziś kilkanaście milionów ludzi, a republikanie właśnie sprzeciwili się ich legalizacji. W przypadku sterowania imigracją łatwo wylać dziecko z kąpielą. Ale Polska nie ma wyboru. – Biorąc pod uwagę, jak fatalną mamy sytuację demograficzną, imigracja może nam pomóc. Ale to tylko jeden z elementów dobrej polityki demograficznej – tłumaczy prof. Duszczyk i dodaje, że poprawa struktury demograficznej naszego społeczeństwa powinna się odbywać na kilku płaszczyznach. Chodzi m.in. o politykę prorodzinną w sferze społecznej, podatkowej (rodzicom powinno opłacać się pracować, a nie żyć z zasiłków) czy wydłużenie wieku emerytalnego. – Polityka imigracyjna to tylko część większej całości. Ale jeśli co roku sprowadzalibyśmy na stałe 15–20 tys. cudzoziemców i ich integrowali (więcej nasze społeczeństwo nie jest w stanie bezkonfliktowo wchłonąć), do tego zwiększyli powroty z emigracji z obecnych 100 tys. do 130 tys. rocznie, to w ciągu 10 lat przybyłoby nam pół miliona młodych i mających wysoki potencjał obywateli. To połowa z tego, co nam potrzeba – dodaje specjalista.
Stanisław Gomułka, profesor ekonomii i były minister, szansę widzi także gdzie indziej. – Mamy jeszcze sporą rezerwę siły roboczej w kraju, ona znajduje się głównie w rolnictwie. Tam pracuje 1,5 mln ludzi. A biorąc pod uwagę obecne technologie, wystarczy 0,5 mln. Poza tym Polskę można podzielić na trzy części. Polskę A, gdzie bezrobocie jest poniżej 10 proc., Polskę B, gdzie waha się między 10 a 20 proc., oraz Polskę C, gdzie sięga ono powyżej 20 proc. Moim zdaniem najpierw trzeba postawić na przepływy wewnętrzne, a następnym krokiem jest imigracja – stwierdza ekonomista i dodaje, że to może być korzystne i stosunkowo łatwe szczególnie teraz, gdy różnica w dochodach w Polsce i na Ukrainie jest znaczna. Za dwadzieścia lat może się ona zmniejszyć.
Z tym że odpływ młodych ludzi ze wsi i z miasteczek do większych miast i za granicę trwa. Zostają ci, którzy są zbyt starzy, by dokonać w swoim życiu rewolucji i trudno oczekiwać, że polityka rządowa zmieni coś w tej materii. Jeśli prognozy GUS się sprawdzą, to zostało nam 6–8 lat, by przebudować strukturę demograficzną. Potem doświadczymy niedoboru pracowników. Nawet gdyby Polki zaczęły rodzić znacznie więcej dzieci (trend się ostatnio odwrócił), te przychodzące dziś na świat wejdą na rynek pracy za ok. 20 lat. Wydaje się, że jedynym rozwiązaniem jest właśnie bardziej kompleksowa i odważna polityka imigracyjna, która może przynieść efekty już za sześć – osiem lat. Z tym że warto pamiętać o dwóch rzeczach. Jeszcze 10 lat temu Polska i Hiszpania miały po ok. 38 mln mieszkańców. Dziś na Półwyspie Iberyjskim jest ich ponad 44 mln, nad Wisłą ok. 37 mln. O ile my zrobiliśmy dla imigracji niewiele, to być może Hiszpanie zrobili zbyt dużo.
Nie możemy przyjąć zbyt wielu imigrantów. Ale ich potrzebujemy. Wróćmy do powojennego sukcesu ekonomicznego Niemiec: imigracja w latach 60. do dziś odbija im się czkawką. Być może zabrakło mechanizmów integracji, być może cudzoziemcy pochodzili z kultur, których przedstawiciele trudno się integrują. Warto się temu przyjrzeć – mamy szansę nauczyć się na cudzych błędach.