Loty Bransona i Bezosa z podróżami w kosmos mają tyle wspólnego, co turysta na Śnieżce z wyprawami po Czechach, po tym, jak stanął jedną nogą po czeskiej stronie – mówi DGP Marcin Stolarski, pracujący dla Rocket Lab – nowozelandzkiej firmy wysyłającej rakiety z satelitami na orbitę

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to Jeff Bezos poleci dzisiaj w kosmos. Richard Branson wybrał się tam w ub. tygodniu. Komu bardziej pan kibicował?
Prywatnie – chyba Bransonowi. Facet ma w sobie coś z odkrywcy. Mam wrażenie, że nie wszedł w ten biznes wyłącznie dla pieniędzy. Widać, że czerpie z tego jakąś radość. Bezos to bardziej biznesmen.
A komu pan bardziej kibicuje jako inżynier?
Rozwiązanie Bransona, czyli rakietoplan – połączenie rakiety i samolotu – jest bardzo ciekawe, choć dużo trudniejsze w realizacji. Rozwiązanie Bezosa, czyli rakieta, jest rozwiązaniem bardziej konserwatywnym, bardziej klasycznym – ale przez to też bardziej przewidywalnym.
Czyli potencjalnie bezpieczniejszym?
Powiem tak: jeśli miałbym skorzystać z usług któregoś z tych panów, to prędzej poleciałbym rakietą Blue Origin, czyli Bezosa. Jako inżyniera bardziej interesuje mnie jednak, jak poradzi sobie ekipa Bransona, bo oni pracują z technologią rzadziej wykorzystywaną, a przez to ciekawszą.
To skoro już jesteśmy przy bezpieczeństwie: czy nie jest tak, że każdy z tych biznesów będzie się kręcił do pierwszej katastrofy?
Latanie w kosmos co do zasady jest jedną z bardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie wymyślili ludzie. W bardzo dużym przybliżeniu można powiedzieć, że w lotach z udziałem ludzi załoga ginie mniej więcej raz na 100 lotów. Promy kosmiczne, które miały być ultrabezpiecznym sposobem podróżowania w kosmos, zabijały załogę raz na 44 loty. Rosjanie mieli problemy z bezpieczeństwem na początku swojego programu kosmicznego, ale potem dopracowali technologię.
Czyli na obie firmy w zasadzie już został wydany wyrok? Pozostaje tylko odliczanie – 100, 99, 98…
W ogóle z przewożeniem ludzi jest ten problem, że wiąże się z nimi ryzyko. Na tyle duże, że przyjmują je źle nawet poważne agencje kosmiczne zajmujące się eksploracją przestrzeni kosmicznej: kiedy giną ludzie, wstrzymuje się cały program, szuka winnych itd. Nie inaczej jest tutaj: przecież Virgin Galactic (program Bransona – red.) najpierw straciło ludzi podczas testowania silnika, a potem jeszcze jednego z pilotów oblatywaczy. Pytanie też brzmi, co akceptujemy jako ryzyko. Po przekroczeniu pewnej skali, jak z innymi środkami transportu, ta kalkulacja też się zmieni.
Bilety na te podróże kosztują ok. 250 tys. dol., czyli coś ok. miliona złotych. Czy jest taka możliwość, aby zejść z ceny jeszcze niżej?
Raczej będzie ciężko. Tu jest dużo kosztów stałych, gdzie nie ma wielkiej możliwości manewru – urządzenia, lotnisko, obsługa… Schodzić z ceny można więc wtedy, kiedy wzrośnie liczba wykonywanych lotów lub w każdą podróż będziemy w stanie zabrać więcej klientów. Z tego względu to być może Elon Musk kiedyś będzie mógł zaproponować niższą cenę, bo Starshipem – swoją największą rakietą – chce wozić nawet po setce ludzi.
Przed lotem Bransona konkurencja z Blue Origin zaczęła wskazywać, że Brytyjczyk tak naprawdę nie leci w kosmos – i że takie doświadczenie gwarantuje wyłącznie bilet zakupiony u nich.
No tak, spór o to, gdzie zaczyna się kosmos.
Marketingowcy Bezosa mówią tak: z nami lecisz na wysokość 100 km, czyli do tzw. linii Karmana. Większość państw na świecie uznaje, że to jest granica przestrzeni kosmicznej. Jak polecisz z Bransonem, to wzniesiesz się „tylko” na 90 km – nie kosmos, lecz ściema (chociaż uznają ją USA).
To są wszystko umowne granice atmosfery – przestrzeń, gdzie niby jej już nie ma, ale cały czas jest. Dowodem chociażby zorze polarne, które tańczą na wysokości 100–200 km. Gdyby nie było tam cząstek atmosfery, nie mogłyby tańczyć.
Czyli marketing jak zwykle coś podkręca.
Większość osób zajmujących się kosmosem uznaje, że prawdziwy lot kosmiczny to jest coś takiego, że wchodzisz na orbitę i nie używając do tego silnika, jesteś w stanie tam przebywać.
„Nie używając do tego silnika”?
Jeżeli satelitę wyniesie się na wysokość 100 km, to on „wróci” na Ziemię – czytaj: spłonie w atmosferze – już po jednym dniu. Atmosfery jest już tam bardzo niewiele, ale nawet opór tego, co jest, sprawia, że satelita będzie wytracał energię. Żeby pozostać na orbicie, oprócz wysokości potrzebna jest jeszcze prędkość. Po przekroczeniu linii Karmana trzeba się jeszcze rozpędzić do 28,5 tys. km/h. Te rozrywkowe rakiety na górze będą mieć prędkość bliską zera i grawitacja je szybko ściągnie na Ziemię.
A jeśli wzniesiemy się wyżej?
Na wysokości 200 km nasz satelita będzie mógł krążyć bez włączania silników mniej więcej pół roku. 300 km da mu rok. 400–500 km – ok. pięciu lat, a 600 km – dwie dekady.
To dlatego Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, która lata na wysokości 400 km, co jakiś czas musi odpalić silniki – aby przeciwdziałać oporowi ze strony resztek atmosfery, której podobno już tam nie ma.
Dokładnie tak.
Czyli formalnie pasażerowie Virgin Galactic i Blue Origin będą ludźmi, którzy polecą w kosmos, ale do prawdziwych astronautów im daleko?
Tak, lot z nimi jest trochę jak wejście na Śnieżkę, stanięcie jedną nogą po czeskiej stronie i oznajmienie po powrocie, że było się w Czechach.
Innymi słowy: nie jest to nic poważnego.
Tak, to typowa rozrywka, bardziej jak wizyta w lunaparku. Podczas takich lotów prowadzenie eksperymentów jest mocno ograniczone. Na całym świecie wypuszcza się latające na granicę kosmosu tzw. rakiety sondujące, ale bada się nimi górne warstwy atmosfery, a nie sam kosmos.
Norwegowie raz taką rakietą prawie wywołali wojnę atomową, ale to chyba opowieść na inną okazję. Wróćmy do kosmosu albo do umownych granic kosmosu, jak kto woli.
No właśnie. Ponieważ na pokładzie New Sheparda albo VSS Unity jest się przez chwilę w kosmosie, to można dostać plakietkę, że jest się astronautą. Jeśli ktoś potrzebuje wpisać doświadczenie kosmiczne do CV, to może potem bez ściemniania to zrobić.
Ale nie uważa pan, żeby pasażerowie Bransona i Bezosa kupowali lot w kosmos.
Nie, według zaproponowanej przeze mnie wcześniej definicji – nie. Ale też coś takiego nie jest możliwe za ćwierć miliona dolarów. Jeżeli ktoś chce naprawdę polecieć w kosmos i przebywać tam godziny, dni czy nawet tygodnie – to musi szykować się na wydatek rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów.
Tak jak garstka osób, która dekadę temu kupiła sobie od Rosjan miejsca na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i poleciała tam promami Sojuz…
Między innymi Dennis Tito, który nie mógł się doczekać komercyjnych lotów w kosmos. A że miał pieniądze… to kupił sobie za nie przynajmniej solidny, dwutygodniowy pobyt na orbicie. Swoją drogą to ciekawe, że najwięcej innowacji w branży przez ostatnie dwie dekady pochodziło od ludzi z dużą ilością gotówki, którzy – trochę hobbystycznie, trochę nie – dochodzili do wniosku, że mogą z tego nawet być jakieś pieniądze.
No właśnie. Firmy, o których rozmawiamy dzisiaj – Virgin Galactic, Blue Origin – są przedstawicielami całej klasy przedsięwzięć, które odebrały monopol na kosmiczne podboje agencjom finansowanym ze środków publicznych, tzw. branży New Space. Najbardziej znanym podmiotem z tej rodziny jest pewnie SpaceX Elona Muska. Pan pracuje w jednej z takich firm – Rocket Lab. Jak Polak znalazł pracę w nowozelandzkiej firmie posyłającej rakiety w kosmos?
Kosmosem zajmuję się od mniej więcej dekady. Wyszło trochę przypadkiem, bo miałem być inżynierem od sieci komputerowych. Ale na trzy miesiące przed obroną pracy magisterskiej zobaczyłem na uczelni ogłoszenie napisane na kartce wyrwanej z zeszytu: „jeżeli chcesz zbudować satelitę, wyślij do mniej e-maila”. Tak trafiłem do ekipy, która później zbudowała PW-Sata – pierwszego polskiego satelitę (poleciał w kosmos w lutym 2012 r. – przyp. red.). To było dobre przedsięwzięcie, które całej masie studentów pozwoliło otrzaskać się z arkanami budowy satelitów.
Co było potem?
Później pracowałem w Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk, gdzie odpowiadałem za komunikację radiową w polskich satelitach należących do konstelacji BRITE (to wspólny projekt polsko-austriacko-kanadyjski – przyp. red.), czyli Lemie i Heweliuszu. Potem trafiłem do polskiej firmy Creotech Instruments. Problem z rynkiem w Polsce polega na tym, że on strasznie powoli się rozwija. Pieniędzy jest tyle, co kot napłakał, zacząłem więc rozglądać się za pracą za granicą. Aplikowałem m.in. do Europejskiej Agencji Kosmicznej i innych instytucji.
fot. materiały prasowe
Marcin Stolarski, inżynier
Oraz do Rocket Lab.
To wtedy jeszcze był start-up i trudno było powiedzieć, czy przetrwa – w końcu wiele małych firm na całym świecie wzięło się za budowę rakiet. Mniej więcej wtedy jednak posłali drugą rakietę w kosmos, a to już coś. Porozmawialiśmy przez Skype’a, zaprosili mnie do siebie do Nowej Zelandii i po trzech miesiącach pakowałem już rodzinę, żeby pojechać na antypody.
Jak się tam pracuje?
Doskonale. Firma jest super – nie za duża, ale nie za mała. W sam raz, żeby być blisko wszystkich, blisko całej technologii. Nie ma tego poczucia, że jest się tylko trybikiem w wielkiej maszynie.
Za co pan tam odpowiada?
Za komunikację radiową. Obecnie pracuję m.in. nad systemem łączności przy odzyskiwaniu pierwszego stopnia – Rocket Lab też chciałoby wielokrotnie wykorzystywać swoje konstrukcje jak SpaceX – oraz systemem do komunikacji międzyplanetarnej, bo chcemy obsługiwać misje nie tylko na orbitę okołoziemską.
Jaki jest sekret branży New Space? 20 lat temu ludzie pukali się w głowę, że tacy jak wy porywają się z motyką na Słońce. Teraz rządowe agencje rozważają, czy w ogóle nie przekazać w wasze ręce kosmicznego transportu.
New Space to przede wszystkim zmiana w myśleniu. Kiedyś satelity były duże i bardzo drogie – porażka była kosztowna. Organizacją całego przedsięwzięcia musiał więc zajmować się rząd. W przypadku New Space podejście jest trochę inne. Nie zaczynamy od budowy czegoś dużego, ale małego. To oznacza niższe koszty i dzięki temu większą tolerancje na porażki. Jak coś wybuchnie, uczymy się. Jak działa, przechodzimy do kolejnego etapu i budujemy coś większego. Dzięki temu New Space jest w stanie działać szybciej. Ale proszę też zwrócić uwagę, że podejmujemy się misji o innym charakterze – nie posyłamy sond na Jowisza. W przypadku takich misji wciąż niezastąpione są państwowe agencje badawcze, bo tam ryzyko porażki musi być zminimalizowane praktycznie do zera. Chociaż to też się zmienia… branża pracuje nad pierwszymi, małymi satelitami, które mają latać na Księżyc i inne planety – technologie, nad którymi pracuje także Rocket Lab. ©℗
Rozmawiał Jakub Kapiszewski