Jutro ruszają piłkarskie mistrzostwa Europy. Rok później niż planowano, w jedenastu miastach i ze stadionami zapełnionymi najwyżej w połowie. Finansowe żniwa będą skromne.

Przez epidemię COVID-19 Euro 2020 rozpocznie się z rocznym przesunięciem. To dla organizatorów, czyli UEFA – Unii Europejskich Związków Piłkarskich, dodatkowe koszty wynikające m.in. ze zmiany rezerwacji lotów czy hoteli. Podstawowym problemem będzie jednak co innego. – Na pandemii tracą wszyscy. Wiadomo, że UEFA, a przez to federacje narodowe, zarobią mniej. Biznesplan zakładał, że na stadionach będzie wypełnionych 100 proc. miejsc, a w fazie grupowej będzie to tylko 50 albo 30 proc. To ogromny ubytek – wyjątkiem jest tylko Budapeszt, gdzie będzie pełny stadion. Dodatkowo rozbicie na wiele lokalizacji zwiększa koszty logistyczne i organizacyjne. Trzeba opłacić więcej ludzi i więcej podróży – wyjaśnia DGP Maciej Sawicki, sekretarz generalny Polskiego Związku Piłki Nożnej. O ile pandemia nie powinna wpłynąć na sprzedaż praw do transmisji, o tyle na razie trudno oszacować wpływy od sponsorów.
O jakiej skali przedsięwzięcia mówimy? Według danych UEFA w czasie Euro 2016 we Francji sprzedano ok. 2,5 mln biletów na stadiony. Teraz będzie to znacznie mniej. Bilety i tzw. hospitality (ekskluzywne pakiety oferujące oglądanie meczy w lożach z jedzeniem i drinkami) przyniosły pięć lat temu ponad 400 mln euro. Prawie 500 mln euro zapewnili sponsorzy, a ponad 1 mld euro wpłynęło do UEFA z tytułu sprzedaży praw do transmisji telewizyjnych. Przychód z mistrzostw wyniósł prawie 2 mld euro, przy czym netto UEF-ie zostało po Euro 2016 prawie 900 mln euro. Duża część tej kwoty trafiła do poszczególnych federacji piłkarskich i została przeznaczona na organizację innych imprez piłkarskich. Z ogólnych przychodów (UEFA czerpie także korzyści z organizowania klubowych rozgrywek Ligi Mistrzów czy Ligi Europy) ok. 50 proc. w tamtym roku trafiło do krajowych federacji piłkarskich i poszczególnych klubów. Ówcześni zwycięzcy Ligi Mistrzów dostali z tego tytułu aż 80 mln euro.
Dużą zmianą jest także to, że Euro 2020 odbędzie się dosłownie na całym kontynencie – tym razem nie ma jednego albo dwóch państw gospodarzy, jak to było podczas poprzednich edycji, choćby na Euro 2012, których gospodarzem były Polska i Ukraina. Tegoroczny turniej rozgrywany jest w jedenastu miastach, m.in. w Baku, Budapeszcie, Monachium czy Londynie. Na dodatek w ostatniej chwili, w kwietniu, Bilbao zrezygnowało z bycia gospodarzem z powodów pandemicznych i zostało zmienione na Sewillę. Mecz finałowy Euro 2020 odbędzie się 11 lipca na stadionie Wembley w Londynie.
Rozproszenie z jednej strony znacznie zwiększa koszty dla poszczególnych ekip – muszą na miejsce dojechać, zmienić miejsce zakwaterowania itd. Z drugiej, na pewno nie będzie szturmu kibiców – lokalnie będzie można się spodziewać zainteresowania, ale raczej nie będzie wielkiego napływu fanów, jak to miało miejsce choćby w Polsce w 2012 r. Podróże kibiców ograniczą też nadal obowiązujące restrykcje związane z pandemią. To oznacza, że znacznie mniej zarobią firmy z sektorów gastronomicznego i hotelarskiego. Nie ma też szansy na tzw. efekt Barcelony, czyli zwiększonego ruchu turystycznego do danej lokalizacji, tak jak to miało miejsce po igrzyskach w 1992 r. Z ich powodu w Katalonii poczyniono duże inwestycje, które koniec końców się opłaciły. Ale jest też plus takiego rozdzielenia imprezy na tyle miast i krajów: nie dojdzie do tak spektakularnych porażek jak budowa aren sportowych, które rok po imprezie stoją nieużywane i są w fatalnym stanie, jak to miało miejsce choćby po igrzyskach w Atenach w 2004 r. Dla żadnego kraju nie będzie to też tak duży ciężar finansowy, którego nie mogłyby unieść. Nowy stadion na imprezę powstał tylko w Budapeszcie, reszta obiektów została zbudowana wcześniej.
Takie rozbicie jest pomysłem jednorazowym i było związane z 60-leciem UEFA. Miało to dać szansę mniejszym państwom na udział w organizacji wielkiej imprezy. Za trzy lata Euro 2024 odbędzie się już tradycyjnie w jednym państwie – w Niemczech.