Minister rolnictwa Marek Sawicki mówi DGP, co zamierza zrobić z niesprzedaną do Rosji żywnością. Zapowiada zapłatę za zniszczenie części zbiorów, by nie zepsuły one rynku
Mamy już pierwsze informacje o zawracaniu z granicy tirów z polską żywnością. Co zmienia rosyjska decyzja o sankcjach?
W tej chwili trudno przewidzieć. Nie wiadomo, jaki status uzyska obwód kaliningradzki: czy będzie traktowany jak cała Rosja i czy będą wyjątki. Nie wiemy, czy Rosja nie będzie się starała wymóc
sankcji także na Białorusi i Kazachstanie, czyli członkach Unii Celnej. Ta sytuacja w ciągu kilku dni się wyjaśni. Ważne, że jesteśmy już mocno obecni na rynkach trzecich poza Rosją i tam będziemy mogli lokować nadwyżki towarów.
Ile te sankcje będą nas kosztowały?
Rocznie produkujemy żywność za ok. 65 mld euro, a do Rosji sprzedawaliśmy za 1,3 mld euro, czyli ok. 2 proc. produkcji. Dla poszczególnych producentów, zwłaszcza z sektora owocowo-warzywnego, jak jabłek czy papryki, kapusty to duża strata i problem. Gdyby go nie było, nie powstałby w resorcie rolnictwa specjalny zespół ekspertów, nie byłoby zespołu międzyresortowego. Nie byłoby także spotkań naszych ekspertów z urzędnikami
UE. A po stronie unijnej jest duża otwartość i zrozumienie problemu. Dlatego oczekujemy, że urzędnicy Komisji na moje spotkanie z komisarzem Dacianem Cioloşem we wtorek przygotują już jakieś rozwiązania.
Kiedy rolnicy mogą dostać pieniądze?
Nie sądzę, by z Brukseli przyszły szybciej niż we wrześniu. Natomiast jeśli będą pozytywne sygnały, że taka
pomoc zostanie udzielona, to być może zaliczkowo uruchomimy środki krajowe, by producentom papryki, kapusty, kalafiora czy ogórków dać rekompensatę.
Nasza sytuacja jest o tyle gorsza, że po decyzji Moskwy także inni zaczną szukać rekompensat na innych rynkach.
Faktycznie, bez tych powszechnych sankcji do 20 proc. dotychczasowego eksportu do Rosji sprzedawalibyśmy na jednolity rynek unijny. Większymi producentami na rynek rosyjski są Niemcy, Holendrzy, Włosi, Francuzi. Mamy jednak przewagi: to wyższa jakość i przewaga cenowa. Więc jeśli nawet trudno będzie konkurować na rynku unijnym, to łatwiej będzie konkurować na rynkach zewnętrznych. W wielu częściach świata polska żywność jest rozpoznawalna.
Które kierunki są najbardziej obiecujące?
W piątek rozmawiałem z ministrem rolnictwa Wietnamu. Obiecał, że do końca sierpnia zakończy proces uzgadniania świadectwa fitosanitarnego na polskie owoce i warzywa. Są zainteresowani polskim jabłkiem. Warto powiedzieć, że o ile w zeszłym roku sprzedaliśmy do Wietnamu towary za 55 mln euro, to w pierwszym kwartale tego roku – już za 27 mln euro. Jesteśmy obecni na rynku chińskim. To dotyczy także Indii, Iranu, Algierii, Maroka, Tunezji czy Turcji.
Ten proces będzie jakoś wspierany?
W tym kontekście ważne jest uruchomienie dwóch instrumentów. Wsparcia eksportu, co funkcjonuje od lat i do czego potrzebna jest tylko decyzja komisarza rolnictwa i komisarza finansów. Drugi mechanizm to decyzja, jakie towary należałoby wycofać z rynku i za nie zapłacić. Urzędnicy Komisji przychylnie przyjmują nasz pomysł biodegradacji w gospodarstwie producenta.
Czyli odpłatnego zniszczenia zbiorów?
Tak, stosowaliśmy to przy uprawach ogórków z powodu zagrożenia E. coli. Zamiast wozić paprykę, której nie sprzedamy do Rosji, na wysypiska śmieci i mieć z nią problem, można ją wywieźć na pole i zwyczajnie zaorać. Nie ma sensu lokować jej na rynku i powodować gwałtowną obniżkę cen poniżej 1 zł. Szkoda psucia rynku i szkoda trudu ludzi przy zbiorze. Zamiast tego może użyźnić pole lub trafić do biogazowni.
Nie będzie to potraktowane jako środek zbyt radykalny? Z jednej strony namawiamy do jedzenia jabłek, a z drugiej strony będziemy je zakopywać?
Wszystkiego nie jesteśmy w stanie zjeść. Żeby zrekompensować zatrzymanie eksportu do Rosji, każdy Polak powinien jeść dodatkowo jedno jabłko dziennie. Zapał jest, rezonans społeczny tej akcji jest dosyć duży, w niektórych miejscach nie nadąża dostawa. Ale nie wszystko zjemy. Dlatego te nadwyżki lepiej biodegradować na miejscu w gospodarstwie niż wydawać jeszcze pieniądze na transport. Uświadamiamy Komisji jeszcze jedną okoliczność: jeśli nasza żywność – dobrej jakości i o niskiej cenie – trafi na unijny rynek, to może go zdestabilizować na dwa, trzy lata. Takie działanie to żadna nowość. W starej UE, by chronić rynek, takie decyzje są podejmowane bez skrupułów.
Jaka może być wartość tych zniszczonych nadwyżek?
Dla nas priorytetem jest ulokowanie produktów na innych rynkach. Ale oczywiście są produkty, których się nie przetrzyma. Ich producenci nie skorzystają na wzroście eksportu za kilka miesięcy. To kalafior czy papryka. Dziennie 300 ton papryki jechało do Rosji. To nie jest problem tylko dla rolnika, ale także dla nas. Z tego najwyżej 10 proc. da się wprowadzić na rynek, ale nie więcej.
Na ile eksport na inne kierunki może zrekompensować zastopowanie eksportu do Rosji, który w zeszłym roku był wart 1,3 mld euro?
W mojej ocenie jesteśmy w stanie ulokować na innych rynkach co najmniej połowę tego, co sprzedawaliśmy do Rosji. Warto przypomnieć, że cały eksport żywości to ok. 20 mld euro.
Co z wnioskiem do WTO?
Przygotowujemy go także samodzielnie jako Polska, uzgadniamy złożenie go z MSZ i Ministerstwem Gospodarki. Chcemy poskarżyć Rosję o naruszenie zasad w zakresie niepowiadomienia o embargu. A także o niepowiadomieniu o rzekomych naruszeniach jakościowych produktów eksportowanych na tereny Rosji. Zasadą jest zwrot produktu. Na 100 tys. partii towarów wysłanych w zeszłym roku do Rosji zwrot dotyczył 17 przesyłek mięsa i jednej produktów roślinnych. W pozostałych przypadkach, gdzie rzekomo były nieprawidłowości, towary zostały przez nich sprzedane i zjedzone.
Rozumiem, że nie liczymy za bardzo na WTO. Wniosek ma charakter bardziej prestiżowy?
Tak, raczej charakter prestiżowy i polityczny. Bo skoro Rosja nie liczy się z opinią światową w sprawach ukraińskich, to tego typu wnioski do WTO potraktuje jak żubr ukłucie komara. Myślę, że złamanie przez Rosję reguł gry w WTO już nastąpiło i Rosja powinna być wykluczona z tej organizacji.