Przywykliśmy do myślenia w kategoriach sukcesu, bo do tego przyzwyczaja nas dzisiejszy świat. Również media, dla których rekordy są zdecydowanie bardziej pociągającą pożywką niż nudna codzienność.
Potrzeba nieustannego wzrostu wskaźników ekonomicznych i zysków firm została już chyba zakodowana w naszej świadomości, choć w gruncie rzeczy jest irracjonalna, bo gospodarka to nie wyścig, a napinanie się ponad miarę często kończy się kłopotami. Pewnie, że szybszy wzrost gospodarki oznaczałby dla nas lepsze perspektywy: pewność zatrudnienia, wzrost płac, większa skłonność do zakupów, co napędzałoby produkcję, sprzedaż, inwestycje i biznesowa machina jechałaby szybciej. A że jedzie trochę wolniej? Dzięki temu są mniejsze szanse na wypadnięcie z szyn.
Twarde dane są wprawdzie gorsze niż oczekiwania, ale cały czas jedziemy do przodu. Trudno się jednak dziwić, że przedsiębiorcy, którzy potrafią ważyć korzyści i ryzyko, działają z dużą ostrożnością w sytuacji, gdy w naszym sąsiedztwie trwa wojna, która dotyka coraz szersze sfery biznesu. Nie tylko naszego, ale i tego w krajach, od których zależy nasz eksport.
Badania wśród przedsiębiorców mówią o znacznym spadku optymizmu, zarówno co do sytuacji w całej gospodarce, jak i w ich firmach. Produkują jednak więcej, nie mówią „nie” inwestycjom, nie zapowiadają zwolnień, a to oznacza, że każdy pozytywny sygnał z otoczenia może stać się impulsem do przyspieszenia. Ostrożnego.