Koszt oczyszczenia terenu po byłych zakładach chemicznych w Bydgoszczy oszacowano na ponad 2,5 mld zł. I to chyba tłumaczy, dlaczego od lat wszyscy starają się zbagatelizować wcale niebagatelny problem.
– Tato, pokaż nogi.
– Nie, no co ty, nie będę pokazywał.
– Pokaż, nie wstydź się.
Pan Karol krzywi się, przez chwilę jeszcze protestuje, ale w końcu podciąga nogawki do kolan. Na chudych łydkach widać ledwo zagojone rany. Po pięć, sześć okrągłych strupów na każdej nodze, każdy wielkości pięciozłotówki.
– Długo się goją, a jak już się zagoją, to pojawiają się nowe. Chodzę od lekarza do lekarza, robią badania, biopsje i nic. Nie wiadomo, skąd się to bierze. Dopiero kiedy mówię, że ponad 30 lat pracowałem w Zachemie, kiwają ze zrozumieniem głową. Chemia z pana wychodzi, mówią.
– Ale dlaczego tylko na nogach?
Pan Karol bez słowa podwija rękawy koszuli. Na przedramionach i ramionach to samo – okrągłe, przyschnięte rany. – Na plecach też mam. Nie ma nocy, żebym nie zabrudził krwią prześcieradła.
Antidotum
Chemia może i z pana Karola wychodzi, ale Zachem z niego wyjść nie chce. Może dlatego, że długo w niego wsiąkał. – Był rok 1964, miałem 17 lat, skończyłem szkołę i dostałem nakaz pracy w Zachemie. Powinienem zacząć 1 września, ale rodzice mieli gospodarstwo, były wykopki, musiałem im pomóc, więc zgłosiłem się do zakładu dopiero w październiku. Za karę skierowali mnie na oddział fenoli – wspomina.
Pan Karol dobrze pamięta budynek, w którym były zbiorniki z fenolem. Można było do niego wejść tylko w specjalnym kombinezonie, maseczce i butach z gumową podeszwą, koniecznie ze Stomilu, bo inne po pewnym czasie rozłaziły się. Pod sufitem co pięć metrów zamontowane było sitko od prysznica, bo każdy, na kogo prysnęła choćby kropla fenolu, musiał natychmiast spłukać ją z ubrania. Takie to było świństwo. Na oddziale opowiadali sobie historię kolegi, który chciał kilka dni wolnego na wesele, a kiedy ich nie dostał, kapnął sobie na rękę odrobinę fenolu i po trzech dniach zmarł. Nie do końca wiadomo, czy to prawda, ale że z fenolem żartów nie ma, wiedzieli wszyscy.
– Miało kolor kawy z mlekiem i płynęło w rurach pod sufitem – opowiada. – Kiedyś szedłem po hali, gdy jakaś uszczelka puściła i to cholerstwo nas oblało. Zakład, trzeba przyznać, był dobrze na takie sytuacje przygotowany, zaraz spryskali nas czymś odkażającym. Ale po godzinie zaczęły mnie swędzieć dziąsła. Dotykam zębów, a one chwieją się tak, że gdybym je pociągnął, mógłbym je wszystkie powyjmować. Dostałem setkę wódki do wypicia, a pół godziny później drugą.
– Pomogło?
– Pomogło, w tym przypadku alkohol to antidotum, dziąsła stwardniały i jak pan widzi, mam swoje zęby do dziś. Ale były oddziały, na których bywało chyba gorzej, bo mój kolega, jak coś się stało, musiał od razu szklankę wypić. Po tym można było rozpoznać zagrożenie, po ilości antidotum. Znaczy się wódki.
– Jemu też pomogło?
– Wtedy pomogło, ale już nie żyje. Zresztą z moich kolegów z pracy większość nie żyje, nawet młodszych, a ci, co pozostali, są chorzy. Patrząc na moje wrzody z tej perspektywy, muszę przyznać, że mam szczęście.
Mendelejew w ziemi
Renata Włazik, mieszkanka bydgoskiego osiedla Łęgnowo-Wieś, o Zachemie może opowiadać godzinami. O tym, jak na początku wojny Niemcy zbudowali wytwórnię materiałów wybuchowych, jak po wojnie najpierw produkowaliśmy w niej dynamit dla górników, potem materiały wybuchowe dla wojska, wreszcie produkty chemiczne dla przemysłu cywilnego. O tym, z jakim rozmachem rozwijał się zakład i jak w ciągu kilku lat stał się jednym z największych producentów chemii organicznej na polskim rynku. I jak po kilkudziesięciu następnych znalazł się na liście 80 największych trucicieli środowiska w kraju i jak został z niej skreślony, bo ponoć przestał truć, co skończyło się tym, że nikt już poważnie o oczyszczaniu terenu nie myślał. O anilinie, która działa na krew i układ oddechowy i powoduje raka, toluidynie i o toksycznym fenolu, którego na składowiskach Zachemu zgromadzono kilkaset ton, wie tyle, że mogłaby zadziwić niejednego fachowca. O substancjach o trudnych do wymówienia nie tylko dla niej nazwach – silnie kancerogennych związkach chlorowcoorganicznych i wielopierścieniowych węglowodorach aromatycznych – też. Nie ma dnia, żeby z kimś nie rozmawiała o tych wszystkich trujących i rakotwórczych substancjach, które wjeżdżały na teren zakładu, wyjeżdżały z niego i w niego wsiąkały.
– Dlaczego tak się pani tym przejmuje?
– Bo mam córkę. Wie pan, że Zachem zajmował powierzchnię 16 km kw.? A że teren przez niego zanieczyszczony może mieć nawet 45 km kw.? Nasze osiedle jest w zasięgu tych zanieczyszczeń. Woda z naszych studni nie nadaje się nawet do podlewania ogródka. Jak mogłabym spojrzeć w oczy córce, gdybym przeszła obok tego obojętnie?
Założyła na Facebooku grupę „Renata Włazik – Zachem bomba ekologiczna Bydgoszczy”, chodzi na spotkania dotyczące pozakładowych zanieczyszczeń – na te, na które ją zapraszają, i na te, na które nie chcą, by przychodziła. Dyskutuje i pyta, kiedy ktoś posprząta ten bałagan. Pamięta wszystkie obietnice składane przez urzędników i polityków, a kiedy ich nie dotrzymują, przypomina im, co mówili. Nie lubią jej za to. Nawet sąsiedzi mają jej za złe, że nie odpuszcza i w kółko mówi o zanieczyszczeniach, bo nagłaśnianie tego nie sprzyja cenom nieruchomości w Łęgnowie-Wsi. Właśnie z tego powodu pan Karol nie chce podać swojego prawdziwego imienia i nazwiska. – Rozumiem go, ale ja wiem swoje i będę o tym mówić każdemu, kto chce słuchać – twardo zapowiada Renata Włazik.
Na przykład o tym, że pracownicy najbardziej szkodliwych wydziałów Zachemu mieli dodatkowe dni urlopu na regenerację, częściej od innych sanatorium – co dwa lata, codziennie mleko, a kobiety w ciąży mogły pracować co najwyżej na obrzeżach zakładu. Nie bez powodu. I że Stanisław Ciosek, peerelowski minister pracy, podczas jednej z roboczych wizyt w Zachemie zwierzył się, że górnicy ciągle narzekają na swój ciężki los, a nie mają pojęcia, jak jest tutaj. I że powinien ich tu przywieźć, to może wtedy przestaliby narzekać.
Między innymi dlatego pan Karol uciekł z wydziału fenoli przy pierwszej okazji. Dołączył do zespołu, który w odróżnieniu od innych poruszał się po całym terenie i miał dostęp do każdej hali. Nie o wszystkim, co widział, chce mówić, ale często wspomina kolegę, który pracował na oddziale barwników i codziennie wychodził z roboty z innym kolorem włosów. Dawno już umarł. Albo cysterny po chemikaliach, które robotnicy myli po każdym wyładunku. Woda z wypłukaną ze zbiorników chemią lała się do spustu i rowem płynęła do oczyszczalni, wypływała z niej wciąż nasączona jak gąbka toksycznymi substancjami – bo co taka oczyszczalnia mogła zrobić z chemią? – i płynęła do Wisły. A że mycie odbywało się na akord, zamiast przepychać mokre cysterny na specjalnie wybetonowane miejsce, odstawiali je, gdzie popadło. Najczęściej na gołej ziemi, w którą tym sposobem dzień w dzień ściekała połowa tablicy Mendelejewa. Takie to były czasy, że nikt się ziemią i rzekami nie przejmował. I nie wnikał, co w nie wsiąkało.
– Przeczytałam o badaniach, które przeprowadził ktoś z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej – mówi Włazik. – Ich wyniki były podobno przerażające, więc zadałam sobie pytanie, czy mogę dać swojemu dziecku jabłko z drzewa, które posadził mój pradziadek, i spróbowałam znaleźć na nie odpowiedź.
Chodziło o badania Doroty Pierri z Katedry Hydrogeologii i Geologii Inżynierskiej krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej.
Czarna woda
Doktor inż. Dorota Pierri urodziła się w Bydgoszczy. Za późno, by widzieć wszystkie kolory rzeczki, którą płynęły zakładowe ścieki, ale doskonale zna je z opowieści mamy. Wie również, że nikogo to nie dziwiło. Kiedy więc postanowiła otworzyć przewód doktorski, z wyborem tematu nie miała problemu – Zachem narzucał się sam.
Jest rok 2011. W Zachemie jeszcze mówi się o świetlanej przyszłości zakładu, gdy Pierri pochyla się nad najgroźniejszym źródłem zanieczyszczeń na jego terenie – składowiskiem odpadów przemysłowych „Zielona”. – Skupiłam się na wodach podziemnych, chciałam prześledzić, jak zanieczyszczenia przemieszczają się w środowisku gruntowo-wodnym – tłumaczy.
Ma wgląd do zakładowych dokumentów i szybko dostrzega, że dotychczasowe pomiary są obarczone powtarzanymi przez lata błędami. Piezometrów, które umożliwiają pobieranie próbek wód podziemnych, wywiercono za mało, w dodatku w nieodpowiednich miejscach, a próbki pobierano ze zbyt małej głębokości. Wyniki nie mogły więc odzwierciedlać prawdziwego stopnia zanieczyszczenia wód podziemnych.
Pierri sięga po wodę głębiej. Wyniki są szokujące nawet dla niej. – Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy ze skali zanieczyszczeń, niektóre wyniki badań były tysiąckrotnie wyższe od dotychczas publikowanych – mówi Dorota Pierri.
Woda, którą pobiera z piezometrów, ma kolor coca-coli. Znajduje w niej: fenol, anilinę i toluidynę, wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, substancje chloroorganiczne, metale ciężkie, difenylosulfon, hydroksybifenyle i toksyczne pierwiastki śladowe. Na terenie Zachemu po raz pierwszy widzi leżącą na ziemi, przypominającą kostki cukru rakotwórczą anilinę. Zdarza się, że podczas pobierania próbek wymiotuje albo wraca z odbarwioną skórą na nodze, gdy nieopatrznie stanie na podmokłej ziemi. – Nie byliśmy przygotowani na to, co tam zastaliśmy – przyznaje.
W 2013 r. świetlana przyszłość Zachemu gaśnie bezpowrotnie, a do kombinatu wchodzi syndyk. Współpraca staje się trudna, ale Pierri nie rezygnuje. Dwa lata później publikuje rezultaty badań, z których wynika, że zanieczyszczenia z „Zielonej” ciągle przenikają do wód podziemnych i szeroką smugą przemieszczają się w stronę osiedla mieszkaniowego Łęgnowo-Wieś oraz koryta Brdy i Wisły. Rocznie pokonują około 100 m, co w praktyce oznacza, że każdego roku przybywają miliony metrów sześciennych gruntu do oczyszczenia. Pierri przestrzega, że takich podziemnych chmur niosących zanieczyszczoną wodę jest więcej. Ile? Dokładnie nie wiadomo, na pewno kilka. Żeby to dokładnie ustalić, potrzebne są dodatkowe piezometry, a tymczasem na terenie Zachemu nikt nie wierci nowych otworów, za to likwiduje się stare.
Zespół naukowców z AGH przygotowuje plan skutecznego rozwiązania problemu, w tym projekt zatrzymania najbardziej zanieczyszczonych wód, by nie docierały do Łęgnowa-Wsi. – Były przypadki, że w piwnicach domów na osiedlu pojawiała się czarna, śmierdząca fenolem woda – mówi Pierri. – Projekt nie rozwiązywał całkowicie problemu, ale miał sprawić, że będzie trochę lepiej. Jest realizowany, ale niezgodnie z założeniami i harmonogramem. Planem nikt się nie zainteresował.
Grzech zaniechania
Brak zainteresowania nie powinien dziwić. Kiedy pod koniec lat 80. XX w. przeprowadzono na terenie Zachemu badania migracji skażeń, stwierdzono znaczne zanieczyszczenie wód podziemnych w rejonie zakładu i wskazano, że największym ich źródłem jest składowisko przy ul. Zielonej. Stwierdzono też, że zanieczyszczone jest co najmniej 30 proc. terenów Zachemu. Sporządzono listę zaleceń do rozważenia przez dyrekcję zakładu. Dyrekcja rozważyła, zalecenia pozostały na papierze. Z kolei gdy w roku 1990 wpisano zakład na listę 80 najbardziej uciążliwych dla środowiska, podjęto decyzję, by wpływ „Zielonej” ograniczyć i zbudowano tzw. ujęcie barierowe. Trzy studnie wypompowywały ze smugi zanieczyszczeń brudną wodę, która miała być oczyszczana. Instalacja była jednak wadliwa, mało wydajna i nie spełniała swojego zadania. Po przejęciu zakładu przez syndyka została wyłączona. W roku 2007 – po decyzji wojewody kujawsko-pomorskiego o „przeprowadzeniu działań naprawczych środowiska gruntowo-wodnego w rejonie ul. Zielonej” – też niewiele się wydarzyło. Czemu więc miało się to zmienić po badaniach Doroty Pierri?
– To były pierwsze badania przeprowadzone przez podmiot z zewnątrz, pierwsza niezależna ocena stanu środowiska – mówi prof. Mariusz Czop z Wydziału Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska AGH, jeden z promotorów pracy doktorskiej Pierri. – Zachem długo przekonywał, że jeśli zanieczyszczenia występują, to wyłącznie na jego terenie. Upierał się, że poza granice zakładu nic się nie przedostaje. Po tych badaniach nie można było już udawać, że wszystko jest w porządku.
Rok po ich publikacji na AGH powstaje projekt WODA+. Zespół pod kierunkiem prof. Czopa bada wodę pobraną z 53 studni w Łęgnowie-Wsi, z piezometrów Zachemu, z rowów melioracyjnych i stawów. Na terenie zakładu zlokalizowano ponad 20 stref, z których zanieczyszczenia mogą się przedostawać do wód podziemnych. Zidentyfikowano też co najmniej pięć chmur zanieczyszczeń, które pod powierzchnią ziemi przemieszczają się w kierunku osiedla i Wisły. W 31 studniach, z których mieszkańcy Łęgnowa czerpali wodę, stwierdzono obecność fenoli, w tym w 11 w wysokim stężeniu – woda miała słomkowy kolor i odrzucający, chemiczny zapach. Stwierdzono w niej również obecność toluenu oraz podwyższoną zawartość węgla organicznego i pierwiastków metalicznych – żelaza, manganu i cynku. W związku z wynikami stwierdzono, że cały obszar osiedla Łęgnowo-Wieś należy uznać za strefę katastrofy ekologicznej, a jej skala i zasięg wymagają podjęcia natychmiastowej remediacji, czyli usunięcia lub przynajmniej zmniejszenia ilości zanieczyszczeń.
Tym razem jednak mieszkańcy nie czekali na realizację zaleceń z założonymi rękami. Z inicjatywy Renaty Włazik i Mariusza Czopa zgłosili do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Bydgoszczy „fakt zaistnienia szkody w środowisku”. Podkreślili, że ze względu na zanieczyszczenia woda z ich studni nie nadaje się nie tylko do picia, lecz również do „hodowli zwierząt i ryb, nawodnień rolniczych, a nawet podlewania trawników”. A z racji płytkiego występowania wód podziemnych „dochodzi również do zanieczyszczenia gleb i gruntów”. W dodatku niektóre z tych zanieczyszczeń przechodzą do powietrza i mogą przedostawać się do ich organizmów drogą oddechową. Zgłoszenie podpisało stu mieszkańców, przedstawiciele połowy rodzin.
Najpierw RDOŚ, a potem Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska umorzyły postępowanie, uznając, że zgłoszenie dotyczy tej samej szkody, nad którą pochylił się już w 2007 r. wojewoda. A zgodnie z prawem raz rozstrzygnięta sprawa administracyjna nie może być rozstrzygana po raz drugi. Wojewódzki Sąd Administracyjny, do którego odwołali się mieszkańcy osiedla, nakazał jednak GDOŚ ponowne rozpatrzenie sprawy. Zwrócił uwagę, że decyzja wojewody dotyczyła szkody powstałej na terenie zakładu, a dokładnie na 11 ha składowiska „Zielona”, podczas gdy mieszkańcy zgłosili szkodę polegającą na zanieczyszczeniu wód podziemnych oraz gruntów i gleb na terenie osiedla – w sumie na powierzchni 700 ha. To zdaniem sądu nowa szkoda, tym bardziej że sam GDOŚ przyznał, że od 2007 r. „doszło do rozprzestrzenienia się zanieczyszczeń z terenu Zakładów Chemicznych na przyległe obszary, w tym teren osiedla Łęgnowo-Wieś”. Sąd przypomniał też urzędnikom, że „organ ochrony środowiska powinien w każdej sytuacji być odpowiedzialny za życie i zdrowie ludzi”.
GDOŚ odwołał się od wyroku. – Przed mieszkańcami Łęgnowa znów dwa, trzy lata czekania na kolejne rozstrzygnięcie – przewiduje prof. Czop.
GDOŚ w skardze kasacyjnej do Naczelnego Sądu Administracyjnego tłumaczy, że nie może się zgodzić ze stwierdzeniem sądu, że wystąpiła nowa szkoda w środowisku. Co prawda przyznaje, że zmienił się jej zakres i intensywność, ale jednocześnie przekonuje, że „jest to cały czas ta sama szkoda w środowisku, której charakter uległ zmianie, ale na skutek braku prowadzenia adekwatnych do jej naprawy działań naprawczych, a nie prowadzonej działalności stwarzającej ryzyko szkody w środowisku”.
Doktor Beáta Filipcová z krakowskiej kancelarii Sanecki Kowalik Filipcová, która przygotowywała skargę do WSA i reprezentuje przed nim jedną z mieszkanek oraz organizację ekologiczną Towarzystwo na rzecz Ziemi, jest przekonana, że „brak adekwatnych działań”, o których mówi GDOŚ, jedynie nie zapobiegł powstaniu nowej szkody, ale nie był jej przyczyną. – Z całą pewnością chodzi o nową szkodę na nowych terenach, a jej źródłem jest pierwotna działalność Zakładów Chemicznych Zachem – twierdzi Filipcová.
GDOŚ podkreśla też w skardze, że „Regionalny Dyrektor Ochrony Środowiska w Bydgoszczy podjął działania naprawcze i taki stan faktyczny potwierdza sąd I instancji”. – Tyle że działania te obejmują jedynie dwie działki i nie dotyczą obszaru osiedla Łęgnowo-Wieś – podkreśla Beáta Filipcová.
Mariusz Czop przewiduje, że w wyniku odwołania sprawa prawdopodobnie ponownie trafi do RDOŚ w Bydgoszczy. – I po czterech, pięciu latach wrócimy do punktu wyjścia, czyli do roku 2018, gdy zgłoszono szkodę – mówi Czop. – A w tym czasie zanieczyszczenia spokojnie migrują sobie dalej.
Dorota Pierri nazywa takie działania grzechem zaniechania.
Ostatnia deska ratunku
Zachem był dla Bydgoszczy wszystkim i wszyscy go chronili. Za PRL dlatego, że najważniejsza była produkcja. W czasach transformacji, żeby nie dobić zakładu, który był największym pracodawcą w regionie, a potem, żeby nie odstraszyć potencjalnych kupców. A gdy zakład wreszcie upadł, okazało się, że bałaganu nikt nie posprzątał.
– RDOŚ wyliczył, że remediacja zanieczyszczonych terenów będzie kosztowała ponad 2,5 mld zł – mówi Renata Włazik. – Samorząd sam tego nie udźwignie.
Dlatego Renata Włazik gorąco namawiała mieszkańców Bydgoszczy, by wzięli udział w konsultacjach Krajowego Planu Odbudowy. To szansa, by z miliardów euro, które będzie miał do dyspozycji rząd, uszczknąć coś na remediację terenów po Zachemie. Jej inicjatywę poparła Hanna Gill-Piątek, posłanka ruchu Polska 2050 Szymona Hołowni. – Zachem truje mieszkańców Bydgoszczy od lat, a oddziaływanie składowiska nie zostało dokładnie przebadane. Macie prawo żyć w czystym środowisku, nie można jednak zwalać tego problemu na samorządy – mówiła podczas jednej z konferencji prasowych i złożyła w tej sprawie interpelację do premiera.
Do ministra klimatu i środowiska interpelację złożył też poseł Jan Szopiński. „Na Kujawach i Pomorzu znajduje się jedna z największych nie tylko w Polsce, ale i na świecie, prawdziwych »bomb ekologicznych«. Na rozbrojenie jej od lat czeka ponad 10 tys. narażanych co dnia mieszkańców Bydgoszczy” – napisał w niej i zapytał, czy minister ma jakiś plan naprawczy dla zanieczyszczonych terenów. I czy w przygotowywanym Krajowym Planie Odbudowy uwzględniono problem remediacji tych terenów.
Z mównicy sejmowej mówił o tym Krzysztof Gawkowski (Lewica). Zapytania złożyli też posłowie z Partii Zieloni. – Odpowiedzią było to, że już jest realizowany projekt remediacji – mówi Renata Włazik. – Tyle że projekt ma oczyścić zaledwie 27 ha z potencjalnie zanieczyszczonych 45 km kw. Poza tym oczyszczanie nawet się jeszcze nie rozpoczęło.
Chodzi o projekt, o którym GDOŚ wspomina w skardze kasacyjnej. Opracowała go AGH. I jest z nim pewien problem. – To innowacyjna metoda – tłumaczy prof. Czop. – Polega na wypompowywaniu zanieczyszczonej wody, jej oczyszczaniu i powrotnym zatłoczeniu pod ziemię. Tyle że projekt był rozpisany na sześć lat: w półtora roku miała powstać instalacja, a potem przez kolejne 4,5 roku miało się odbyć siedem cykli przepompowania wody. Tymczasem instalacja powstanie dopiero po trzech latach od rozpoczęcia projektu, a sam projekt skrócono do końca pierwszego kwartału roku 2023, więc wykonane zostaną najwyżej dwa cykle przepompowania. Stawia to pod znakiem zapytania sensowność całego przedsięwzięcia, które miało być tylko pierwszym etapem większej całości. Zapomina się o tym, że konieczna jest jego kontynuacja, która musi być odpowiednio wcześniej zaplanowana, a na jej realizację zabezpieczone środki finansowe.
Między innymi dlatego działania posłów cieszą Renatę Włazik. Choć z tą radością nie przesadza, bo wie, że nikt nie zmienia zdania częściej niż politycy. Mimo to chce kuć żelazo, póki gorące. Dlatego dwa dni temu, w środę, wzięła udział w wysłuchaniach publicznych w sprawie Krajowego Programu Odbudowy. I zaproponowała utworzenie państwowego programu naprawczego w celu rewitalizacji, rekultywacji i remediacji zanieczyszczonych i zdegradowanych terenów poprzemysłowych. Nie tylko w Bydgoszczy. Bo może nadszedł wreszcie czas, by wszyscy zrozumieli, że nie o politykę tu chodzi. Że w tym przypadku, jak napisał w uzasadnieniu sąd, chodzi o ludzkie życie.