Na środę zaplanowano posiedzenie rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Jest duża szansa, że na tymże posiedzeniu zostanie odwołany prezes Andrzej Kensbok. Jeśli nie stanie się to na tym posiedzeniu, to prezesowski gabinet opuści on w najbliższych tygodniach. Licząc od grudnia 2015 r. jest to już szósty prezes państwowej zbrojeniówki, z którym przyjdzie nam się pożegnać. Przeżywalność na tym stanowisku wynosi mniej więcej rok i mniej więcej wiosną, jak przylatują bociany, dochodzi do zmian. Tak było w lutym 2017 r., lutym 2018 r. i lutym 2020 r. W tym roku zima była sroga, proces się nieco przeciąga, więc najpewniej będzie to marzec bądź kwiecień.

To w sumie i tak nieźle. Bo jeśli spojrzymy na (wice)ministrów, którzy nadzorują państwową zbrojeniówkę, to tutaj karuzela kadrowa kręci się jeszcze szybciej. W ubiegłym tygodniu nadzór nad tym sektorem przejął wicepremier i minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Od początku 2018 r., gdy PGZ nadzorował jeszcze resort obrony, jest to szósty minister bądź sekretarz stanu, który pełni taką funkcję. W tym miejscu można by się zastanawiać, czy na pewno mają oni do tego kompetencje. Ale takie gdybanie zwyczajnie nie ma sensu, bo ci partyjni nominaci – politycy nawet nie mają szans, by te kompetencje lub ich brak pokazać. Karuzela kręci się zbyt szybko.

Wróćmy do gatunku „prezes PGZ”. Jakie konsekwencje ma to, że jego cykl życia trwa ok. 12 miesięcy? Po pierwsze, żaden z nich nie jest zainteresowany tym, by stawiać na badania i rozwój i dzięki nim tworzyć nowoczesne produkty. To procesy, które muszą potrwać kilka lat, by osiągnąć jakiekolwiek efekty. Oczywiście jest też ryzyko, że się nie uda. Jednak prezes PGZ wie, że nie ma tyle czasu. Dlatego ta dziedzina nie leży w jego polu zainteresowaniu. Po drugie, nie ma też szans na poważne zamówienia eksportowe. Częściowo wynika to z punktu pierwszego, bo nie mając wielu dobrych produktów, trudno coś sprzedawać. Ale także z tego, że negocjacje eksportowe również potrzebują więcej czasu niż rok – to wizyty w potencjalnie zainteresowanym kraju, testy na poligonach, przekonywanie decydentów itd. Ten proces wszędzie jest długotrwały. Jeśli co kilka, kilkanaście miesięcy zmieniają się ludzie prowadzący te projekty, to nie ma szans na zakończenie ich z sukcesem. Po trzecie, prezes PGZ to z natury istota nieposiadająca doświadczenia w sektorze zbrojeniowym. Jest to albo Staszek, który akurat chce się sprawdzić w biznesie, albo wiceminister, który chciałby już zmienić stanowisko i w końcu zacząć zarabiać poważne pieniądze, bądź znajomy znajomego, który chciałby zamienić jedną państwową spółkę na inną. I po kilku, kilkunastu miesiącach, gdy zaczyna mniej więcej rozumieć, o co chodzi w produkcji i sprzedaży broni, odlatuje niczym bocian jesienią. I cały cykl zaczyna się od nowa…
Tym razem nowym prezesem PGZ ma zostać człowiek związany z ministrem obrony Mariuszem Błaszczakiem. Choć Grupa formalnie zostaje pod nadzorem Jacka Sasina i Ministerstwa Aktywów Państwowych, to żeby zakończyć konflikt między ministrami, który pogarsza i tak już złą sytuację zbrojeniówki, ma dojść do takiego właśnie kompromisu. Oczywiście, jeśli wszystko zatwierdzi król zwierząt przy Nowogrodzkiej.
W zwyczajach prezesa PGZ leży to, że swoje urzędowanie wiosną zaczyna od audytu i zapowiedzi o nowej strategii. O ile to pierwsze udaje mu się czasem dokończyć, to zazwyczaj zanim ukończy to drugie, już go nie ma. Po drodze jest jeszcze krótka wojna ze spółkami, które wchodzą w skład PGZ i próba sił ze związkami zawodowymi. Ta pierwsza kończy się zmianami prezesów. Ta druga groźbą protestów, słaniem listów na centrali PiS i podkuleniem ogona przez prezesa PGZ.
Za 2019 r. strata Grupy wyniosła ponad miliard złotych. Jak wyjaśniał na łamach DGP prezes Kensbok, była „spowodowana czynnikami, które mają charakter historyczny”. Wydaje się, że kolejny prezes PGZ będzie mógł użyć tej samej argumentacji, mówiąc o wynikach za 2020 r. Przecież on przyleci(ał) dopiero wiosną 2021 r. ©℗