Chiny muszą się reformować. Ale zmian nie chce bogata elita, która najwięcej zyskała na dzikim kapitalizmie – przekonuje Michael Pettis.
Michael Pettis mieszkający w Chinach ekonomista, wykłada w Guanghua School of Management na Uniwersytecie Pekińskim. W ubiegłym roku wydał książkę „The Great Rebalancing: Trade, Conflict, and the Perilous Road Ahead for the World Economy”. Założyciel i współwłaściciel punk-rockowego klubu nocnego D22 w Pekinie, który działał do 2012 r. / Bloomberg / Nelson Ching

Nie ma dnia, byśmy nie usłyszeli, że już lada dzień Chiny wyrosną na gospodarcze supermocarstwo, czym zostanie przypieczętowany upadek USA. Zgadza się pan z taką prognozą?

Amerykanie mają tendencję do popadania w nie zawsze uzasadnioną paranoję. W ubiegłym wieku spora część inteligentnych ludzi, w tym prezydent John Kennedy, była przeświadczona, że nim minie XX wiek, ZSRR prześcignie Stany. Trzy dekady później tym, którzy nie wierzyli, że to Japonia stanie się nową potęgą, przypinano u nas etykietki rasistów, którzy nie akceptują rzeczywistości. Dziś podobne tony pobrzmiewają w opiniach dotyczących Chin. Nie twierdzę, że skoro pomyliliśmy się w dwóch poprzednich przypadkach, mylimy się i teraz. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że Państwo Środka – podobnie jak przed laty ZSRR oraz Japonia – realizuje ekonomiczny scenariusz oparty na ograniczeniu konsumpcji na rzecz inwestycji. Początkowo takie podejście daje imponujący wzrost, lecz później nieuchronnie pojawiają się nierówności na rynku wewnętrznym oraz uzależnienie od długu. Oba te zjawiska już są silnie obecne w chińskiej gospodarce. A historia innych państw wskazuje, że niezbędne reformy, do których władze Chin dopiero się przymierzają, są ogromnie trudne w realizacji. Bo wytworzyć wzrost jest dziecinnie prosto, prawdziwym wyzwaniem jest jego utrzymanie. Skłonny jestem zaryzykować twierdzenie, że Chiny utrzymają tempo rozwoju, jeśli prezydentowi Xi Jinpingowi uda się skonsolidować w swoich rękach władzę i poradzić z opozycją, która mocno krytykuje jego ekonomiczne plany.

Jednak wizja zdeklasowania USA i przejęcia od nich pałeczki globalnego lidera musi w Chinach wszystkich cieszyć.

To kolejna opinia, którą znajdujemy w zachodnich mediach, a która nijak się ma do rzeczywistości. Tamtejsza inteligencja z ogromną rezerwą podchodzi do takich pogladów, nie brakuje głosów, że do takiego wydarzenia w ogóle może nie dojść. Rząd w Pekinie był bardzo niezadowolony z ogłoszenia przez Bank Światowy prognozy, z której wynikało, że chińska gospodarka prześcignie amerykańską pod względem porównywalnej siły nabywczej jeszcze w tym roku. Bo prawda jest taka, że ChRL to – bez względu na to, jak ambitne przedsięwzięcia realizuje – kraj rozwijający się. Ogromnie zróżnicowany geograficznie, kulturowo, społecznie. Mamy przebogate metropolie na wybrzeżu oraz niewyobrażalnie wielkie strefy skrajnego ubóstwa w interiorze. To, co jest dla Chińczyków powodem do dumy – potencjał wynikający z ogromu terytorium i liczby ludności – dla władz jest największą bolączką. Bo jak zarządzać tym kolosem? Pytanie to stawia sobie wielu obywateli Państwa Środka i – co ciekawe – coraz więcej dochodzi do wniosku, że przyszłość będzie o wiele trudniejsza. Już od 2010 r. obserwujemy zwiększający się odpływ prywatnego kapitału za granicę, liczba dzieci z zamożnych rodzin wysyłanych do zagranicznych szkół – już nie tylko na studia, lecz także do gimnazjów i liceów – po prostu eksplodowała. Bogaci Chińczycy zdają sobie sprawę z tego, że na nieuchronnej korekcie rozwoju gospodarczego tylko stracą. Na dodatek od czasu skandalu z Bo Xilaiem (dygnitarz partyjny skazany w ubiegłym roku na dożywocie za korupcję, sprzeniewierzenie publicznych funduszy i nadużycie władzy – aut.) wśród elit rządzących jak grzyby po deszczu wyrastają rywalizujące ze sobą koterie. A to znak, że różnica stanowisk w sprawie kierunku dalszego rozwoju państwa tylko się wzmaga. Chińczycy widzą swoją przyszłość w barwach o wiele mroczniejszych niż Zachód.

Na co powinny się teraz zdecydować Chiny?

Każde państwo, które podążało ścieżką rozwoju realizowaną dziś przez Chiny, a było takich w ostatnim wieku niemało, doświadczyło najpierw błyskawicznego wzrostu, a potem dotkliwego kryzysu. Dobrym przykładem jest Brazylia z lat 80. ubiegłego wieku albo Japonia, która straciła nie jedną, a całe dwie dekady. Chiny są dziś w miejscu, w którym pompują wzrost inwestycjami, często nietrafionymi, często o stopach zwrotu niższych niż koszt zaciągniętego pod nie długu. Już od co najmniej 5 lat władza zdaje sobie sprawę, że tempo udzielania nowych pożyczek musi zostać ograniczone. Ale nic nie robi, bo to wyjątkowo niebezpieczny manewr do przeprowadzenia, bo oznacza majstrowanie przy głównym filarze gospodarki. A tu natychmiast zadziała prosta matematyka: mniejsza linia kredytowa oznacza zahamowanie inwestycji, więc krzywa wzrostu ulegnie załamaniu. By ograniczyć społeczne koszty reformy, należałoby pobudzić konsumpcję, ale tu pojawia się kolejny problem, bo Chińczycy są konsumpcyjnymi minimalistami. Nie dlatego, że odmawianie sobie w życiu przyjemności to ich hobby, po prostu mało zarabiają. Konsumpcja mogłaby wzrosnąć pod warunkiem transferu pokaźnej ilości kapitału z kiesy państwa do kieszeni obywatela. Takie działania podczas ubiegłorocznego Trzeciego Plenum KPCh zasygnalizował prezydent Xi Jinping, jednak na tym się na razie skończyło. Do wcielenia tej reformy daleka droga, bo najwięcej straci na niej warstwa złożona z najzamożniejszych rodzin i prowincjonalnych elit, czyli ci, którzy najbardziej zyskali na wzroście dwóch ostatnich dekad. Ten konflikt przypomina walkę klas i doczekał się swojej nazwy – wojny uzasadnionych interesów.

Cofnijmy się o dwadzieścia lat. jakie decyzje zaważyły na obecnych losach Państwa Środka?

W latach 80. XX wieku ówczesny przywódca ChRL Deng Xiaoping zainicjował serię reform mających na celu liberalizację gospodarki. Przede wszystkim zniesiono te regulacje, które wcześniej powstrzymywały dyrekcje i zarządy fabryk od, mówiąc wprost, używania zdrowego rozsądku, inteligencji i zmysłu gospodarczego. Zaczęła rosnąć wydajność pracy, fabryki się modernizowały, jakość produktów polepszyła się, to pociągnęło za sobą oczywiście większy eksport, z którego finansowano następne inwestycje. Koło gospodarki zaczęło się kręcić coraz szybciej. Reformy Denga napotkały opór ze strony twardogłowych towarzyszy, słynna jest jego podróż na południe, do Kantonu, Shenzhenu, Zhuhai i Szanghaju, która zapobiegła rewolcie oraz przygotowała grunt pod przejęcie władzy przez Jiang Zemina, zwolennika dalszych przemian. W starciu z betonem Dengowi pomogło to, że mógł liczyć na poparcie aparatu centralnego oraz armii. Jego reformy stopniowo przekształciły Chiny w model gospodarki inwestycyjnej. Kapitał na budowę brakującego zaplecza komunikacyjnego i produkcyjnego rząd „zdobył”, zamieniając prywatne oszczędności obywateli w rezerwę kapitałową obsługiwaną przez bank centralny. Tak powstała dobrze znana z wielu innych miejsc na świecie machina: skonsolidowana własność prywatna stała się paliwem dla inwestycji, co umożliwia bardzo szybki wzrost gospodarczy. Wadą tego modelu rozwoju jest to, że tę machinę niezwykle trudno zatrzymać. Dzisiejsze Chiny osiągnęły zamierzony cel w zakresie infrastruktury, a mimo to jej rozbudowa trwa dalej. Bez kontroli inwestycji, których kraj nie da rady więcej wchłonąć, Pekin zmierza ku czołowemu zderzeniu ze ścianą z limitu zadłużenia. Jeśli w nią uderzy, całkowicie załamie się struktura wzrostu.

Ile więc czasu ma Xi Jinping na przeprowadzenie reform?

Najwyżej 3–4 lata. Już teraz świat powinien się szykować do korekty oczekiwań wobec Chin, bo będziemy mieli do czynienia z dramatycznym spadkiem stopy wzrostu.

Jak wielkim problemem dla chińskiej gospodarki jest postępujący kryzys energetyczny?

Nie wydaje mi się, wbrew opiniom amerykańskiej prasy, by przybrał on bardziej drastyczne formy niż w innych rozwiniętych i rozwijających się rejonach świata. O wiele większym wyzwaniem dla Chin jest degradacja środowiska, bo to zjawisko wywiera bezpośredni wpływ na wydajność pracy i rolnictwo. Mój chiński znajomy z Uniwersytetu Pekińskiego oszacował, że gdyby te „koszty” były uwzględniane w oficjalnych raportach, to chińska wydajność byłaby nawet o 20 proc. niższa.

W najbliższych latach doczekamy się więc od rządu w Pekinie mocniejszego zainteresowania ekologią?

Tak się nie stanie, choć degradacja środowiska, szczególnie zanieczyszczenie wody oraz powietrza, przekłada się na problemy zdrowotne pracowników, na obniżenie jakości i wydajności ich pracy. Działania na rzecz środowiska zaczynają być ważne wtedy, gdy koszty zanieczyszczania zaczynają przekraczać zyski z produkcji. Innymi słowy – gdy wydajność pracy jest tak wysoka, że każda godzina przestoju ma dla producenta wymierne znaczenie. A Chiny są bardzo biedne z generalnie niską wydajnością pracy: wyrzucanie odpadów do rzeki jest dla producentów jedyną sensowną, bo najtańszą metodą działania. Tylko kilka najbogatszych miast – Pekin, Szanghaj, Guangdong czy Hangzou – osiągnęło stopień wydajności pracy na tyle wysoki, że dalsze trucie ludzi zaczyna się pracodawcom nie kalkulować. To mieszkańcy tych miejsc protestują, im pracodawcy obiecują poprawę warunków życia. W pozostałych prowincjach na to się nie zanosi, bo nie ma na to środków i nie ma społecznej presji. Bo jeśli na co dzień borykamy się z brakiem środków do życia, to bez mrugnięcia okiem wybierzemy możliwość zarobku nad czystość powietrza. Tak więc nie sądzę, by Chiny szybko stały się ulubieńcem ekologów.
Najpierw muszą się jeszcze bardzo, bardzo wzbogacić. Chlubnym wyjątkiem mogą się stać jedynie akcje na rzecz szanowania wody. W chwili obecnej ilość świeżej wody przypadającej na jednego Chińczyka to ćwiartka tego, co przypada na statystycznego mieszkańca świata, a rezerwy kurczą się w zastraszającym tempie. Ogromne braki czystej wody odczuwalne są zwłaszcza na północy kraju. Pekin ma nie więcej niż 10 lat na działanie, w przeciwnym razie czeka nas kryzys humanitarny i ekologiczny.

Ze względu na sposób finansowania inwestycji Chiny mają jednak szansę wyrosnąć na czołowego gracza w dziedzinie energii odnawialnej.

Potencjalnie tak, ale... To prawda, że chińskie koncerny energetyczne, wszystkie działające pod komfortowym parasolem państwa, przez lata były beneficjentami subsydiów na skalę, o jakej firmy prywatne operujące w systemie wolnego rynku nie mogą nawet marzyć. Do tego dochodziły bezzwrotne pożyczki i wsparcie lokalnych władz, szczególnie w przypadku projektów uważanych za prestiżowe, jak np. budowa regionalnej elektrociepłowni. Trudno się dziwić, że chiński sektor energetyczny zaczął się w pewnym momencie zachowywać arogancko – nie było projektu, którego nie mógłby się podjąć, technologii, z którą nie poradziłby sobie. Nie wyciągajmy jednak z tego pochopnych wniosków, bez emocji przyjrzyjmy się raczej wykresom zwrotów z tych inwestycji. Niektóre się opłaciły, a inne nie. Za to rzetelny księgowy zauważy od razu, że zyski i straty się nie balansują, gospodarka musi w ten sektor wciąż więcej pompować, niż z niego wyciąga. Przykładem niech będzie branża paneli słonecznych. Firmy postawiły sobie ambitny cel przejęcia 25 proc. udziałów w globalnym rynku ogniw fotowoltaicznych. Lokalne władze natychmiast zaczęły ich przedsięwzięcia ochoczo finansować, ignorując wszelkie głosy krytyki. Mnóstwo projektów, co było od początku łatwe do przewidzenia, okazało się niewypałami, firmy zbankrutowały. W tym przykładzie chodzi o to, że jak długo da się pożyczać na ujemny procent, to nawet tracąc niewyobrażalną ilość pieniędzy można wciąż wykazywać na papierze zysk. Tak właśnie działały te firmy. Ich zysk był w istocie ukrytymi subwencjami płynącymi z kieszeni zwykłego obywatela, z jego prywatnych oszczędności ulokowanych w banku na mizernym procencie dużo poniżej stopy inflacji. Wracamy tym samym do wątku, że bez rychłej korekty w chińskiej gospodarce, bez urynkowienia stóp procentowych i położenia kresu praktyce rozdawania publicznych pieniędzy znajomkom oraz uprzywilejowanym kredytobiorcom, Chiny daleko nie zajadą. Tamtejsze firmy muszą zacząć rywalizować ze sobą na polu efektywnego zarządzania i innowacji technologicznych, a nie taniego kapitału. To wymaga ogromnych zmian w myśleniu całego sektora wytwórczego, nawet tych przedsiębiorstw, które odnosiły do tej pory sukcesy.

Ostatnio zrobiło się głośno o wściekłej chińskiej młodzieży, która występuje w obronie komunizmu i przeciwko urynkowieniu Chin. Kim są ci wściekli?

Mowa o młodzieży pochodzącej z rodzin, w których już nikt nie pamięta, jak było przed komunistycznym przewrotem. Są wściekli, bo uważają, że zachodni model gospodarczy oraz import kapitalistycznych idei społeczeństwa i państwowości są głównymi źródłami narastających problemów. Ale firmowanie ich wizerunkiem większości postaw chińskiej młodzieży to wielkie nieporozumienie. Dziennikarze nie muszą przyjeżdżać aż do Chin, by usłyszeć podobne w wymowie wściekłe deklaracje z ust młodych. Proszę sobie przypomnieć, co działo się w UE przed ostatnimi eurowyborami. Jako mieszkaniec Chin i nauczyciel akademicki widzę za to coś odwrotnego. Coraz więcej młodych Chińczyków czuje się coraz lepiej w kraju i cieszy się z zachodzących przemian, bo rozumie, że okresy największej świetności Państwa Środka zawsze nakładały się na okresy największego otwarcia kraju na wpływy i idee z zewnątrz. To mądrzy, pragmatyczni, twardo stąpający po ziemi ludzie, wierzący w swój kraj i na pewno nieodczuwający strachu przed cudzoziemcami i ich ideami. Wściekłość, o której rozpisują się zachodnie media, wynika raczej z faktu, że i tutaj, tak jak na całym świecie, rośnie wśród młodych bezrobocie, nawet wśród ludzi po studiach. A trzeba pamiętać o tym, że w tym kraju im gorsza pozycja uniwersytetu w narodowym rankingu, tym gorsze perspektywy znalezienia pracy. Wiemy przy tym i z historii, i z badań socjologów, że absolwenci mniej renomowanych szkół nieodnoszący sukcesów często kanalizują frustracje, wybierając postawy nacjonalistyczne i antyestablishmentowe. Młodzież chińska niczym szczególnym się więc tutaj nie wyróżnia.

Jak widzi pan Chiny za dziesięć lat?

Jeżeli Xi Jinping poradzi sobie z buntem elit, za dziesięć lat powinniśmy już widzieć efekty gospodarczej korekty: z jednej strony słabsze tempo wzrostu, a z drugiej – wyhamowanie siły przyrostu długu publicznego. Niestety będziemy też mieli do czynienia z problemem, który dzisiaj można jeszcze spychać na dalszy plan, a za 10 lat już tego nie da się zrobić. Chodzi o demografię, starzejące się społeczeństwo bez wymiany pokoleniowej, efekt prowadzonej w XX w. polityki jednego dziecka. Będzie to kryzys co najmniej porównywalny do tego, który mamy już w Japonii, jeśli nie gorszy. Jedno jest pewne: przemiany w Chinach, czy to gospodarcze, czy społeczne, nie przestaną w najbliższych latach wzbudzać emocji i angażować całego świata.