Po 41 latach od śmierci Johna Lennona elity polityczno-gospodarcze postanowiły spełnić jego marzenia wyśpiewane w „Imagine”. Pozbyć się własności. A przynajmniej rozbić ją, rozczłonkować i rozproszyć
Po 41 latach od śmierci Johna Lennona elity polityczno-gospodarcze postanowiły spełnić jego marzenia wyśpiewane w „Imagine”. Pozbyć się własności. A przynajmniej rozbić ją, rozczłonkować i rozproszyć
Powiedzmy to szczerze, Milton Friedman nigdy nie był idolem polskich mediów głównego nurtu. Hołubienie osoby uznającej, że jedynym celem kapitalisty jest zysk, utrudniałoby rozwijanie cechy koniecznej do uzyskania miana wybitnego intelektualisty – a więc zdolności dostrzegania problemów we wszystkim oraz do nadymania ich do katastroficznych rozmiarów. Poza tym zysk i własność? To takie nieszlachetne. Już Jean-Jacques Rousseau ubolewał, że gdy „pierwszy człowiek ogrodził kawałek ziemi oraz powiedział: To moje!”, nie znalazł się nikt, kto „by kołki wyrwał (...) i zawołał do otoczenia: Uwaga! Nie słuchajcie tego oszusta; będziecie zgubieni, gdy zapomnicie, że płody należą do wszystkich, a ziemia do nikogo”.
Sytuacja zmieniła się w lutym tego roku. Oczywiście wciąż nikt w mediach – oprócz mnie – Friedmana nie cytuje otwarcie, ale ton narracji na temat zysku i własności w istocie stał się friedmanowski. Powód? Zapowiedź opodatkowania głównego źródła zysku mediów: reklamy. Dostrzegły one znakomicie, że atak na ich własność jest jednocześnie atakiem na ich wolność. Ale czy dostrzegą też, że właściwie każdy nowy podatek – bez względu na kogo nakładany – to atak na wolność? Wątpliwe.
Z Zachodu bowiem wlewa się do Polski nowa fala antywłasnościowych (ergo: propodatkowych) wykwitów. Na jej czele pieni się co prawda nie aż tak groźna, choć nosząca szumną nazwę, idea Wielkiego Resetu, a w jej toni kotłują się pomysły naprawdę niebezpieczne. Własność ma być rozpuszczona.
Kapitalizm interesariuszy
Zacznijmy od Wielkiego Resetu. To hasło w (prawicowych zwłaszcza) mediach przedstawiane jest jako inna nazwa dla panowania antychrysta. Bezpośrednimi powodami do uruchomienia Wielkiego Resetu są pandemia oraz zmiany klimatyczne, a naczelnym promotorem tej idei jest Klaus Schwab, organizator słynnego Światowego Forum Ekonomicznego w Davos.
„Plan Wielkiego Resetu składa się z trzech głównych komponentów. Pierwszy pozwoli przesunąć rynki w kierunku większej sprawiedliwości. W tym celu rządy powinny poprawić koordynację (podatkową, regulacyjną i fiskalną), zaktualizować umowy handlowe i stworzyć warunki dla kapitalizmu interesariuszy” – pisze Szwab na stronach forum. Drugim elementem ma być „upewnienie się, że inwestycje mają wspólne cele takie, jak równość i zrównoważony rozwój. Tu szansą na postęp są wielkoskalowe programy wydatków rządowych. (…) Zamiast używać ich do zalepienia dziur w starym systemie, należy użyć ich do stworzenia nowego. (…) Trzecim i ostatnim celem Wielkiego Resetu jest wykorzystanie Czwartej Rewolucji Przemysłowej dla dobra publicznego, zwłaszcza poprzez uwzględnienie wyzwań zdrowotnych i społecznych”.
Co w tym rewolucyjnego? Z pozoru nic. Okrągłe frazy o dobru wspólnym to specjalność towarzystwa z Davos. Zazwyczaj służą kamuflowaniu prawdziwego celu – tego, o którym mówił Friedman. Tym razem jednak uderzające jest owo promowanie „kapitalizmu interesariuszy” (stakeholders) jako przeciwieństwa „kapitalizmu udziałowców” (shareholders). I uczynienie z wizji, w której korporacje mają dbać o realizację celów zrównoważonego rozwoju, jednego z głównych postulatów.
Możliwe, oczywiście, że i ta narracja wynika ze zwykłego kunktatorstwa: idące w sumie w biliony dolarów pandemiczno-klimatyczne wydatki światowych rządów na nowy lepszy świat powinny przecież wpaść w ręce Człowieka z Davos, czyli Schwabów, Gatesów i Zuckerbergów, a nie przypadkowych Kowalskich czy Nowaków. Nawet jeśli tak jest, to idee mają konsekwencje. Schwab, a z nim cała zgraja ludzi z miliardami na kontach, może nawet nie zdawać sobie sprawy, że właśnie realizuje proroctwo Lenina: sprzedaje sznurek, na którym zostaną powieszeni. A rewolucjoniści już czekają, choć… co to za rewolucjoniści? Żaden z nich nie trzyma w ręku czerwonych proporców z sierpem i młotem, nie znają też pewnie nawet „Międzynarodówki”.
Własność rotująca
Ale dzisiejszym rewolucjonistom nie chodzi o komunizm. Weźmy takiego Erica A. Posnera z – o ironio – matecznika neoliberałów, jakim jest Uniwersytet w Chicago. W wydanej w 2018 r. książce „Radykalne rynki” (napisanej wraz z Glenem Weylem) nie postuluje zniesienia własności prywatnej – on chce tylko wystawić ją na „nieustającą aukcję”. Chodzi o to, by dla każdego przedmiotu istniała cena, po której musi być sprzedany. Nie wnikając w szczegóły, celem jest to, by własność szybciej rotowała w społeczeństwie i nie koncentrowała się, a przynajmniej nie na długo, w jednych rękach.
Oczywiście we wprowadzaniu systemu mają (a jakże) pomóc odpowiednie podatki majątkowe. Nie może być tak, że kupisz sobie rolls-royce’a i jak, nie przymierzając, Janusz Filipiak, szef Comarchu, trzymasz go w garażu dla „wewnętrznej świadomości”, że jesteś dzięki temu równy szejkom (cytat za „Duży Format”, nr 32/1039). Własność powinna być, jak to ujmuje Posner, „częściowo uspołeczniona”. Niech ten rolls-royce będzie produktywny. Niech wykorzysta go jakiś uberowiec, bo lepsze to, niż żeby się kurzył. To ekstremalny przykład, rzecz jasna. Lepszym są mieszkania. Wiele z nich w dużych miastach stoi pustych, a właściciele bywają w nich rzadko. Gdyby nałożyć podatek od pustostanów, trafiłyby na sprzedaż. Bo ich utrzymanie stałoby się zbyt kosztowne.
Posner zauważa, że własność prywatna ze swojej natury jest monopolem, zaś monopol oznacza brak konkurencji, a brak konkurencji to mniejszy produkt finalny. Ergo: świat oparty na tradycyjnej wartości prywatnej to świat o produkcie redukowanym o 25 proc. rocznie, co „w samych tylko Stanach Zjednoczonych oznacza biliony dolarów straty”.
Idee Posnera są zaskakująco zbieżne z zaprezentowanymi w nowej książce Thomasa Piketty’ego „Kapitał i ideologia” (2019 r.). Jej punktem wyjścia są, jak to u Francuza, rosnące nierówności i niedoskonałości neoliberalizmu, a punktem dojścia „socjalizm partycypacyjny”. Tu także chodzi o częściowe uspołecznienie własności i zwiększenie gospodarczej produktywności. Piketty ma na to trzy główne pomysły. Pierwszy: wprowadzenie współzarządzania firmami przez pracowników. Drugi: radykalnie wyższe podatki dochodowe i majątkowe (nawet do 90 proc.) oraz likwidacja podatków pośrednich (bo są regresywne). Trzeci: minimalny dochód gwarantowany plus jednorazowa dotacja w wysokości 120 tys. euro dla każdego na dobry start w dorosłość. Po zdemokratyzowaniu własności świat zaleją miód i mleko.
Pewnie byłaby to utopia, gdyby warunkiem było masowe czytanie tych niemal 1,3 tys. stron książki Piketty’ego, ale antywłasnościowa fala ideologiczna wlewa się do nas nie tylko za pośrednictwem poważnych i ciężkostrawnych publikacji naukowych – lecz także za pośrednictwem znacznie silniej kształtującej świadomość popkultury.
Ekonomia obalona matematycznie
W 2019 r. ukazała się w Polsce książka „Chciwość” Marka Elsberga (autora „Blackoutu”), w której w formie thrillera przedstawia nowatorską teorię – ekonomię ergodyczną. Oto na międzyrządowym szczycie w Berlinie ma wystąpić Herbert Thompson, noblista. Zamierza przedstawić rewolucyjną koncepcję zapewnienia powszechnego dobrobytu. Na dowód, że koncepcja zadziała, ma matematyczne równania. A z matematyką się nie dyskutuje, prawda? Ale Thompson na szczyt nie dociera. Zostaje po drodze zamordowany. Tajemnicza formuła gospodarczego zbawienia może zostać zaprzepaszczona. Bohaterowie robią wszystko, by ją ocalić.
Choć Thompson to postać fikcyjna, to do zbudowania jej Elsberg wykorzystał prawdziwego naukowca: Ole Petersa, fizyka z London Mathematical Laboratory, który przepisał główne założenia ekonomii na język matematyki. Wyszło mu, że są nonsensowne i odrzucił (na łamach artykułu w „Nature”) 350 lat ekonomicznego dorobku, formułując ową nową ekonomię ergodyczną.
Na kartach swojej powieści Elsberg podsumowuje ją przykładem Ann i Billa, którzy najpierw łączą, a potem rozdzielają między siebie regularnie swój produkt w taki sposób, że wytwarzają więcej, niż gdyby podział i rozdział nie zachodził. Urodzaj na polu Billa jest ubezpieczeniem od klęski na polu Ann – i odwrotnie. Z czasem w wyniku ich kooperacji powstanie nadwyżka społeczna. „To nie ma nic wspólnego z komunizmem, to najmądrzejsza i najbardziej korzystna forma kapitalizmu” – tłumaczy Elsberg ustami jednej z bohaterek.
Zgadnijcie, kto miałby w myśl tej koncepcji wprowadzać najmądrzejszą formę kapitalizmu? Państwo. Jak? Podatkami i redystrybucją. Konkluzje praktyczne większości rewolucyjnych publikacji gospodarczych brzmią jak wyjęte z tej samej kserokopiarki. Posnera, Piketty’ego, Schwaba, Petersa i wielu, wielu innych promotorów rozpuszczania własności nie można jednak ignorować. To cenione autorytety – w przeciwieństwie do ośmieszanych na każdym kroku pogrobowców Friedmana.
A to właśnie te „cenione autorytety” doradzają rządom i międzynarodowym instytucjom, co ma już konkretne przełożenie polityczne. Na przykład Europejski Filar Praw Socjalnych, dokument Unii Europejskiej wyznaczający kierunek rozwoju polityki społecznej, wymienia wśród instrumentów do wdrożenia dochód minimalny (nie zasiłek), który należałoby zapewnić każdemu, kto „nie dysponuje wystarczającymi środkami”, ponieważ po prostu „ma do niego prawo”. Dochód taki miałby zapewniać „godne życie” i „dostęp do towarów i usług”. Oczywiście dochód ten byłby transferem od biednych do bogatych, a więc owym rotowaniem własnością, „częściowym” jej uspołecznieniem. Nawiasem mówiąc, samo słowo „dostęp” w dobie gospodarki subskrypcyjnej i gospodarki współdzielenia też jest ważne. Oto sam kapitalizm wytworzył narzędzia odrywające ludzi od własności.
Lepiej mieć coś niż nic
Nie powinniśmy tak lekkomyślnie godzić się na rozpuszczanie własności – mimo obiecywanych korzyści. Najogólniejsze zastrzeżenie: rozpuszczanie własności to ryzykowny eksperyment. Nie malutki test przeprowadzany przez szalonego naukowca w czeluściach chińskiego laboratorium. Nie – to wielki eksperyment uderzający w samo serce systemu kapitalistycznego, które wielu ekonomistów uznawało za warunek konieczny dla rozwoju. Wśród nich m.in. Ludwig von Mises, Ronald Coase, Kenneth Dam, Robert Cooter, Hans-Bernd Schäfer, Hernando De Soto, Harold Demsetz, Douglass North, Timothy J. Besley czy Maitreesh Ghatak. Czy faktycznie argumenty zwolenników rozpuszczania własności są wystarczająco mocne, byśmy zignorowali prace tych uczonych i odrzucili naukowy konsensus co do znaczenia dobrze chronionej, jasno definiowanej własności prywatnej dla rozwoju? Wątpliwe.
Równie ważne, albo i ważniejsze niż ten ogólny „ostrożnościowy” sprzeciw, są argumenty za własnością prywatną. Coś musiało sprawić, że ma tylu zwolenników. Cóż to takiego? Odpowiedź najbardziej oczywista: po prostu lubimy mieć raczej coś niż nic. Może brzmi to banalnie, ale tej cechy łatwo się nie pozbędziemy. Badacze nazywają to „efektem posiadania”. Jest w nas głęboko zakorzeniony. Nie tylko w nas zresztą, bo dotyczy np. nawet małpek kapucynek. Badania pokazują, że z dwóch teoretycznie równych dóbr małpy cenią bardziej to, które już do nich należy.
Własność nie tylko jest kotwicą systemu cen, lecz też jako instytucja poprzedza prawo pozytywne (czyli jej formalne usankcjonowanie) – a to zła wiadomość dla osób z obozu statolatrii, wierzących, że wszystko, co jest, istnieje dzięki woli rządu. Próba odzwyczajenia nas od własności z tej czysto biologicznej przyczyny byłaby karkołomna. Z efektem posiadania wiążą się też bodźce, które on wytwarza. Nie tylko trudniej nam oddać coś, co już jest nasze (behawioryści nazywają to „awersją do straty”), lecz także z chęcią zwiększamy liczbę takich rzeczy. Chcemy się bogacić. Dlatego pracujemy nie tylko do momentu, w którym stać nas już na opłacenie czynszu i piwko ze znajomymi, ale dłużej – żeby mieć nowe auto, lepszy telewizor i fajne wakacje.
O tym, że własność daje bodźce do produktywnego działania, zapominają wszyscy ci, którzy chcieliby nią swobodnie rotować w ramach transferów socjalnych, a zwłaszcza zwolennicy dochodu minimalnego w wersji bezwarunkowej. Zasada „czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy” nie zmotywowała jeszcze żadnego Rockefellera do założenia Standard Oil, choć pewnie (ale i to wątpliwe) ułatwiła powstanie kilku poematów. Ogólniki? Istnieją dane na ich potwierdzenie, np. badania pokazujące na próbie 150 państw, że PKB na głowę mieszkańca jest dwa razy większe tam, gdzie własność chroni się silniej. Dla szukających silnych kontrastów dobrym porównaniem będzie Korea Południowa i Północna, dla tych szukających subtelności – Polska i Ukraina. Ekonomiści Richard Roll i John Talbott wyróżniają w swoich pracach dziewięć zmiennych wyjaśniających wzrost PKB per capita. Ochrona własności prywatnej zajmuje wśród nich – obok dynamiki czarnego rynku – najważniejsze miejsce.
Trudno jednak dyskutować z tezą, że własność – w dzisiejszym kształcie – nie jest doskonała. Jak mówi Posner: sama jej cecha monopolotwórcza przekłada się na 25 proc. utraconych potencjalnych korzyści. Inni ekonomiści, np. Ronald Coase (stronnik własności), zauważali, że z własnością i obracaniem nią wiążą się także spore koszty transakcyjne. Ile zachodu trzeba, by coś sprzedać albo kupić. No, a jak już się kupi czy sprzeda, to jeszcze samo używanie powoduje różne efekty zewnętrzne, i to nie zawsze miłe. Smog, hałas, ścieki.
Koszty transakcyjne
Własność ma ewidentne wady, ale czy rozwodniona miałaby mniejsze? Cóż, rozejrzałem się po pokoju, swoim życiu, świecie – znalazłem sporo nieidealnych rzeczy. Niektóre można naprawić i wymienić, a niektórych nie. Tak po prostu jest. Własność mimo wszystkich swoich wad prowadzi nas jednak ku lepszemu w materialnym sensie. Ale wróćmy do kwestii, od której zaczęliśmy. Do wolności.
Własność jest jej warunkiem pierwotnym i koniecznym. Jak zauważał myśliciel szkockiego oświecenia John Locke, ludzie, raz się rodząc, posiadają „uprawnienie do zachowania samych siebie, a w konsekwencji do jedzenia i picia oraz do innych takich rzeczy, jakich natura wymaga do ich utrzymania (...) każdy człowiek dysponuje własnością swej osoby. Nikt nie ma do niej żadnego uprawnienia poza nim samym”. W wizji Locke’a do powstania własności szerszej niż samo posiadanie wystarczy praca. Jestem, zbieram jagody, więc jagody stają się moje. Proste. Locke osadza co prawda własność w prawach naturalnych, których prapoczątkiem jest Bóg, ale nawet i niewierzącym jego argumentacja winna wydać się przekonująca – jest pewną daną rzeczywistości. Ewolucyjną czy prawnonaturalną? To ma mniejsze znaczenie.
W kwestii związku wolności i własności też mamy sporo danych – potwierdzają one, że jedno i drugie współwystępuje, a już od modelu (i osobistych sądów danych badaczy) zależy, czy jedno tłumaczy się jako przyczynę drugiego, czy odwrotnie. Nie sposób jednak znaleźć przykładu, gdy w kraju, w którym własności się nie szanuje, panuje pełna wolność. Można się łudzić, że gospodarki nierynkowe mogą współgrać np. z wolnością prasy, ale w praktyce się to nie dzieje. Przykład jaskrawy: zachodni korespondenci w ZSRR w czasach Hołodomoru (Wielkiego Głodu na Ukrainie, wczesne lata 30. XX w). Liczbę ofiar tej wymuszonej polityką Sowietów kaźni narodu ukraińskiego szacuje się na 3–12 mln. Skąd tak duże rozbieżności? Właśnie z braku wolności słowa w ZSRR, która obniżyła jakość zbieranych informacji. Nawet zachodni korespondenci rezydujący w tamtych czasach w Moskwie musieli pisać pod dyktando Stalina, a na zaślepionym prosowiecką propagandą Zachodzie tymże korespondentom wierzono bezkrytycznie. Sowieci byli fajni, bo nie chcieli u siebie krwiożerczego kapitalizmu, a gdy jakiś nazbyt prawdomówny dziennikarz wspominał o przypadkach kanibalizmu na Ukrainie, zbywano go. Agnieszka Holland w „Panie Jonesie” opisuje tę historię bardzo obrazowo. Film przyzwoity, nie wybitny, na pewno mądrzejszy niż dowolne dzieła Jamesa Camerona czy Michaela Baya, ale przeszedł bez echa. Bo część środowiska dziennikarskiego, traktująca psioczenie na kapitalizm jako hobby, nie lubi bolesnych prawd.
Może jednak dotrze ona do niego teraz? Wbrew pozorom, żeby przeciwstawiać się pomysłowi podatku od reklam, nie trzeba wywodzić się z Partii Razem. Nawet lewicowiec zgodzi się, że podatki są po coś. Że gdy się je podnosi lub nakłada, powinny służyć dobru publicznemu – a podatek medialny, biorąc pod uwagę ogólną, wieloletnią antyreformatorską postawę obecnego rządu, służył mu nie będzie.
Reklama
Reklama