Katolicy rozpoczęli Wielki Post, co oznacza mniej uciech, a więcej refleksji. Ale wstrzemięźliwość może być też cechą postpandemicznej odsłony kapitalizmu.

Trudno sobie wyobrazić bardziej antykapitalistyczną praktykę religijną niż post: wszak kapitalizm rozwija się dzięki konsumpcji. Pamiętacie fabrykanta Müllera z „Ziemi obiecanej”, który stawia wielką kamienicę, w której wszystko jest bardzo drogie i „z importu”, lecz nadal mieszka w „starej chałupie”, bo tam „bardziej wygodnie”? „Wszyscy budują pałac, to ja też. Wszyscy mają salon, ja też mam salon. Ludzie mają wiedzieć: Müller ma pieniądze i pałace!” – tłumaczy.
Od końca XIX w., gdy Reymont pisał „Ziemię obiecaną”, konsumpcjonizm cały czas przybierał na sile, coraz bardziej eksponując „nieżyciowość” poszczenia, odmawiania sobie, powstrzymywania się, wyrzekania się. Dlatego gdy reklamy krzyczały „Go for it!” („Weź to!”), katolicki Wielki Post stawał się coraz bardziej przestrzenią, jakby to powiedział kolumbijski filozof i teolog polityczny Nicolás Gómez Dávila, dla kościelnej misji utrzymywania „kontrświata w świecie”.
Wciąż nią jest, ale możliwe, że nie na długo. Wstrzemięźliwość wkrótce może stać się także cechą kapitalizmu. Powinniśmy się cieszyć? Cóż, istnieje ryzyko, że tak jak w pewnym momencie konsumpcja wyniesiona została do rangi cnoty, tak i powstrzymywanie się od niej stanie się moralnym budulcem niebezpiecznej ideologii.
Nie dla aut garaże
Epoka konsumpcjonizmu ma się ku końcowi. To naturalny proces, element ewolucji kapitalizmu – w istocie powrót do źródeł. Wielu jednak trudno będzie oddzielić kapitalizm od konsumpcjonizmu, gdyż te pojęcia zrosły się i używane są dziś zamiennie. Odkąd w 1899 r. Thorstein Veblen opublikował „Teorię klasy próżniaczej” i wprowadził pojęcie „ostentacyjnej konsumpcji”, nikomu nie przychodzi do głowy, że takie utożsamienie może być błędne. Krytycy konsumpcjonizmu są z definicji jednocześnie krytykami neoliberalizmu i w końcu całego kapitalizmu jako modelu organizacji gospodarki.
Teorie Veblena zdają się dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek. O ile w XIX w. ostentacyjnie konsumowali nuworysze i arystokracja, o tyle dziś robią to wszyscy, bo przecież nie trzeba pracować, żeby mieć. Można kupić na kredyt albo wypożyczyć. Według danych Banku Światowego globalnie konsumenckie wydatki per capita tylko w ciągu ostatnich 50 lat wzrosły ponad dwukrotnie – z niecałych 3 tys. do ponad 6 tys. dol. rocznie. W tym procesie wydatny udział mieli Polacy. W latach 2000–2015 nasz wzrost wydatków konsumpcyjnych był wyższy niż we wszystkich innych państwach UE.
Oddaliśmy się szałowi zakupów w sklepach „nie dla idiotów”, w których popularne piosenkarki „włączały niskie ceny”. Nauczyliśmy się, czym jest „czarny piątek” i „cybernetyczny poniedziałek”, jak działają karty kredytowe i szybkie pożyczki, wychowaliśmy pokolenie dzieciaków, które stoją w kolejce przed sklepem po najmodniejsze buty. Czy – jak Amerykanie – mamy już średnio w domach i mieszkaniach po kilkadziesiąt tysięcy przedmiotów, czy jak oni wyrzucamy do śmieci ok. 30 kg ubrań rocznie, a w garażach składujemy tyle rzeczy, że zaczyna brakować miejsca na auta? Pewnie nie, ale jesteśmy (albo byliśmy przed pandemią) na dobrej drodze, by im dorównać.
Tym łatwiej zgodzić się z lingwistą Noamem Chomskym, który mówił, że „wszędzie, od kultury popularnej po system propagandy, istnieje nieustanne dążenie, by wpędzać ludzi w beznadzieję, w której jedyną ich rolą jest konsumowanie”. Łatwo zgodzić się też, gdy Noah Harari, izraelski historyk i autor bestsellera „Homo deus: krótka historia jutra”, przekonuje, że „etyka kapitalistyczna i konsumpcyjna to dwie strony tej samej monety, połączenie dwóch przykazań. Najwyższym przykazaniem bogatych jest: Inwestuj! Najwyższym przykazaniem reszty: Kupuj! (…) to pierwsza religia w historii, której wyznawcy naprawdę robią to, o co się ich prosi”.
Oszczędnością i pracą…
Ci wszyscy niezmordowani diagności konsumpcyjnej paranoi popełniają jednak błąd utożsamienia części z całością. Koncentrują się na jednej fazie rozwoju kapitalizmu i traktują ją tak, jakby była jego jedyną możliwą formą. Zapominają, że gdy system wykluwał się na przełomie XVIII i XIX w., to nie nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu było jego znakiem rozpoznawczym, a przeciwnie – było nim samoograniczanie się, wstrzemięźliwość, skromność, a nawet poświęcenie. To ta obserwacja skłoniła socjologa Maxa Webera do napisania książki „Etyka protestancka a duch kapitalizmu”. Dzisiaj można powątpiewać, czy miał rację, faworyzując protestantyzm jako szczególnie sprzyjający kapitalizmowi, lecz trudno obalić związek między kapitalizmem a ogólnospołecznym rozpoznaniem ciężkiej, produktywnej pracy jako pożądanej wartości, do którego doszło ponad 200 lat temu.
Pierwszy etap kapitalizmu oznaczał harówkę nie tylko dla mas pracujących, ale nawet dla – przynajmniej w fazie dorabiania się – bogatych. Przedsiębiorców rentierów nie było. John D. Rockefeller, pierwszy miliarder świata, pochodził z rodziny wielodzietnej, będącej na utrzymaniu ojca, obwoźnego hochsztaplera, a pierwsze pieniądze zarobił, hodując indyki. Andrew Carnegie, zanim dorobił się miliardów na handlu surowcami, zaczynał od pracy w przędzalni. Cornelius Vanderbilt – od pracy przy przeprawach promowych.
W XIX w. możliwość ostentacyjnej konsumpcji była nagrodą za pracę – i to nagrodą dla nielicznych. Dla większości społeczeństwa największą korzyścią z kapitalizmu był po prostu fakt, że stawała się odrobinę mniej biedna. I mogła mieć nadzieję, że dotyczyć będzie to także jej dzieci i wnuków. Wszystko to znajdowało odzwierciedlenie w dominujących teoriach ekonomicznych, które podkreślały wartość pracy i produkcji, jak dzieła Adama Smitha czy Jeana-Baptiste’y Saya. Znamienne jest to, że dla ówczesnych krytyków kapitalizmu pojęcie masowej, nadmiernej konsumpcji nie istniało. Swoją krytykę opierali na pojęciu wyzysku, który miał uniemożliwiać robotnikom zakup czegokolwiek poza rzeczami niezbędnymi do przeżycia. Karol Marks w „Kapitale” konsumpcję właściwie całkowicie zignorował. Co się więc zmieniło, że w XX w. nastała epoka konsumpcjonizmu?
Dwie rzeczy. Po pierwsze, proces wychodzenia z biedy był szybszy, niż przypuszczano. Po drugie, nadszedł Wielki Kryzys, a John Maynard Keynes opublikował „Ogólną teorię zatrudnienia, procentu i pieniądza”.
Kloaczna katastrofa
Gdyby PKB na głowę rosło w XX w. w tempie z wieku XIX, bylibyśmy znacznie biedniejsi. Weźmy Anglię. W 2000 r. wynosiłoby tam ono ok. 9,6 tys. funtów, a jest dwuipółkrotnie wyższe. Wzrost dochodu na mieszkańca w XX w. przyspieszył, gdy powstałe w XIX w. innowacje techniczne zaczęły się kumulować, nakładać na siebie, łączyć i wytwarzać sprzężenia zwrotne umożliwiające masową produkcję oraz obniżenie cen towarów.
Zazwyczaj największe zasługi w kompilowaniu wielu różnych innowacji w jedną wielką maszynę wydajnościową przypisuje się Henry’emu Fordowi. Stworzenie nowoczesnej taśmy produkcyjnej, która skracała czas produkcji jednego auta z 12 godzin do trzech było faktycznie nie lada wyczynem. To m.in. dlatego Ford mógł wypłacać pracownikom pensje tak wysokie, by mogli kupować auta, które sami wytwarzali. Ford, o czym mówi się rzadziej, korzystał z idei standaryzacji produkcji podzespołów, która pojawiła się z końcem XVIII w. Opracował ją Eli Whitney, producent muszkietów dla amerykańskiej armii. W czasach Whitneya nie było jeszcze, rzecz jasna, telefonów, co stanowiło trudność w rozszerzeniu rynku i globalizowaniu zamówień. Po 1876 r., gdy Bell otrzymał patent na swój wynalazek do zdalnych pogaduszek, sytuacja się zmieniła. Każdy producent mógł łatwiej koordynować działania i zwiększać efektywność przyjmowania zamówień. Wraz z opatentowaniem cztery lata później żarówki przez Edisona mógł też skuteczniej wprowadzać wielozmianowe systemy pracy. W drugiej połowie XX w. producenci mogli korzystać już z automatycznie sterowanej produkcji, robotów przemysłowych, outsourcingu czy ekspresowego transportu między poszczególnymi elementami łańcucha dostaw. Gdyby ktoś chciał laboratoryjnie wyhodować konsumpcjonizm, właśnie takie oparte na otwartości i zaawansowanej technice warunki by zaprojektował. Ale masowa produkcja nie oznacza masowego popytu – można wyprodukować dużo i nie znaleźć chętnych, prawda?
Na konsumpcyjną fazę kapitalizmu można patrzeć przez pryzmat psychologii i ewolucji. Ludzie od zarania żyli w skrajnej biedzie i brudzie, których dzisiaj nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Feudalni chłopi, których dzieci umierały na banalne z dzisiejszego punktu widzenia choroby, z zazdrością patrzyli na szlachtę, ale każdy dzisiejszy biedak pogardziłby luksusami dawnych klas wyższych. Nie chciałby na pewno znaleźć się w 1183 r. na królewskiej uczcie zorganizowanej na zamku w Erfurcie, gdy przegniła podłoga zawaliła się pod ciężarem gości, którzy wpadli do znajdującej się pod nią kloaki i się potopili.
Społeczeństwa, które zerwały z feudalizmem i otrzymały najwydajniejszy z możliwych system produkcji, potraktowały kapitalizm jako okazję do zrekompensowania sobie setek tysięcy lat przymierania głodem. Ludzie zaczęli zachowywać się jak zagubiony na pustyni wędrowiec, który w końcu odnajduje wodę i zaczyna ją pić bez opamiętania. I jak ten wędrowiec zapomnieli, że nawet woda – pita w nadmiernej ilości – może zabić.
Ta nasza bezmyślna reakcja na nagłą obfitość ma ewolucyjne uzasadnienie. W czasach powszechnego niedostatku nasze mózgi reagowały pozytywnie na każdą dodatkową porcję pożywienia, każdy dodatkowy łup czy podarunek. „Więcej” znaczyło zawsze „lepiej”. Dzisiaj jednak, w czasach obfitości „więcej” może oznaczać – a często oznacza – „za dużo.” Glenn Geher, psycholog ze State University of New York w New Paltz, tłumaczy w artykule na łamach Psychologytoday.com: „Wyewoluowaliśmy, by lubić tłuste jedzenie, ale za dużo tłustego szkodzi. Nie mamy naturalnego mechanizmu umiarkowania, bo nasi przodkowie go po prostu nie potrzebowali”.
Wszyscy będziemy martwi
Konsumpcjonizm, który wydaje się nam dzisiaj nieodłączną cechą kapitalizmu, jest jego przypadłością. Gdyby epoka kapitalizmu była poprzedzona systemem wydajniejszym, wejście w nią nie byłoby takim szokiem, nie zadziałałby tak silnie mechanizm kompensacji wcześniejszych niedostatków. Ale kapitalizm wykluł się niespodzianie, poddając ludzi „terapii szokowej” – poczuli się jak Puchatek w składzie masowo produkowanego miodu. Ale czy sytuacja nie powinna się z czasem ustabilizować? Co sprawiło, że konsumpcjonizm nieustannie rósł?
Częściowo odpowiada za to – znów – biochemia naszego mózgu. Uzależniliśmy się fizycznie od posiadania wielu nowych rzeczy, albo raczej, jak oceniał zmarły niedawno antropolog David Graeber, od naszych wyobrażeń o produktach. Stąd szybkie znudzenie nową beemką czy rolexem. Istotną rolę w utrwalaniu konsumpcyjnych nawyków odegrała także zmiana paradygmatu w ekonomii i polityce gospodarczej. Już nie podaż, nie praca czy oszczędzanie, a popyt i konsumpcja zaczęły być postrzegane jako motor wzrostu.
Stało się to głównie za sprawą Johna Maynarda Keynesa i jego opublikowanej w 1936 r. „Ogólnej teorii…”, w której przekonywał, że rolą rządu jest stymulować popyt do poziomu gwarantującego pełne zatrudnienie. Keynes w ten sposób legitymizował działania rządu USA, który szeroką interwencją walczył z Wielkim Kryzysem. Potem już każde kolejne załamanie koniunktury gospodarczej rządy próbowały zwalczać poprzez stymulację popytu, i to nawet te będące pod wpływem monetarystów ze szkoły Miltona Friedmana. Doradzając Nixonowi, gdy ten zmagał się z kryzysem, Friedman wypowiedział słynne słowa: „Dzisiaj wszyscy jesteśmy keynesistami”. Potem powtórzył to za nim czynem Ben Bernanke, szef Fed, zalewając gospodarkę dolarami w odpowiedzi na krach 2008 r., a dzisiaj, w kryzysie pandemicznym, robią to wszyscy na całym świecie.
Można więc powiedzieć dość śmiało, że od lat 30. XX w. ludzie są systemowo nakłaniani do coraz większej konsumpcji. Ułatwia to dodatkowo nieustanny spadek wartości pieniądza. Oszczędzanie stało się nieopłacalne. Poza tym, po co oszczędzać, skoro – jak mawiał Keynes – „w długiej perspektywie wszyscy jesteśmy martwi”?
Ciekawą sprawą jest to – to uwaga na marginesie – że krytycy konsumpcjonizmu są najczęściej interwencjonistami w keynesowskim stylu. Krytykują to, co w praktyce sami popierają.
Nieostentacyjna konsumpcja
Niektóre kierunki rozwoju raz obrane uzależniają, utrudniając zmianę sposobu działania. W taką, mówiąc ekonomicznym slangiem, zależność od ścieżki wszedł w XX w. kapitalizm, wytwarzając zjawisko konsumpcjonizmu. Ono mogłoby wygasnąć już trzy czy cztery dekady temu, gdyby nie utrwalające je interwencje państwa oraz wykorzystujący je na własny użytek mechanizm kapitalistycznej machiny marketingowej.
Istotą kapitalizmu jest przecież odrzucanie – w ramach konkurencji – rozwiązań nieefektywnych, a efektywność nie jest tożsama z tym, co finansowo zyskowne. Zysk jest, owszem, miarą efektywności, ale to, co zysk przynosi, jest zależne od kontekstu społecznego i kulturowego, od wartości i celów wyznawanych przez konsumentów. A dzisiejsi konsumenci wydają więcej na produkty, jeśli dostają gwarancję, że są etycznie wytwarzane. Chętnie wymieniają się używanymi rzeczami. Kupują to, co pozostawia za sobą mniejszy „ślad węglowy ”. Uczą się – kosztem zarobków – równoważyć pracę i życie rodzinne. Z idealistycznych przyczyn zaprzestają jedzenia mięsa. Słowem, powstają rozmaite ruchy mające na celu samoograniczanie się.
Te zjawiska można by uznać za marginalne, gdyby oceniać je pojedynczo, ale wspólnie zlewają się w silny nurt antykonsumpcyjny wewnątrz kapitalizmu. I choć często jego reprezentanci sami uważają się za antykapitalistów, to tak naprawdę są narzędziem, który ten system wykorzystuje do samonaprawy. Jak na ironię, najwięksi krytycy konsumpcjonizmu wyświadczają kapitalizmowi przysługę. To mechanizm wpisany w jego logikę. Ludzkie potrzeby zmieniają się z poziomem zamożności i zgodnie z kierunkiem wyznaczonym przez piramidę potrzeb Maslowa: gdy mamy pełną lodówkę i auto, zaczynamy zastanawiać się nad jakością powietrza, którym oddychamy. Przychodzi czas na autorefleksję i dostrzeżenie pułapki konsumpcjonizmu.
To dlatego luksusowe marki dostrzegają większy potencjał w bogacącej się Azji niż w już bogatej Europie. Na Starym Kontynencie nawet najzamożniejsi uczą się rezygnować z kolejnego ferrari na rzecz wydatków mądrzejszych, chociaż mniej imponujących. Słowem, stawiają na „nieostentacyjną konsumpcję”, jak zauważa amerykańska badaczka Elizabeth Currid-Halkett w książce „The Sum of Small Things: A Theory of an Aspirational Class”. Twierdzi – bazując na danych z USA – że najbogatszy 1 proc. społeczeństwa od 2007 r. wydaje coraz mniej na dobra luksusowe, a coraz więcej na wiedzę i zdrowie. Jest to dyktowane po części chęcią zakonserwowania pozycji klasowej, czego zwyczajne zapewnienie odpowiedniego spadku nie gwarantuje, ale jest to też elementem przestawiania kapitalistycznej wajchy konsumpcji z trybu „jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy” na tryb długodystansowy.
Poza tym kolejne ferrari nie ma już tego posmaku wyjątkowości, skoro co roku przybywa ponad 8 tys. użytkowników takich aut. To dlatego, gdy Elon Musk dowiedział się, że został najbogatszym człowiekiem świata, zatweetował: „Dziwne… wracam do pracy”.
Ideologizacja cnoty
Żeby kapitalizm był systemem „zrównoważonym”, wszystkie jego elementy muszą działać harmonijnie. Konsumpcjonizm i swoista „popytoza” zaburzyły tę harmonię.
Dawni teoretycy kapitalizmu zauważyli, że towary nie są opłacane przez pieniądz, a przez inne towary. Sprzedajesz coś, żeby móc coś kiedyś kupić. W skrócie, jak ujął to Ludwig von Mises, „każdy produkowany towar jest ceną dla innych towarów”. Stąd tak ważna jest produkcja. A potrzeba do niej oszczędności, które to – tak się składa – odzwierciedlają naszą zdolność do samoograniczania się (odsuwania owego „kiedyś” w czasie). Odrzucenie konsumpcjonizmu i przyjęcie długoterminowej perspektywy będzie powrotem do wczesnego kapitalizmu i do kultywowania siedmiu głównych cnót burżuazji, które opisała amerykańska ekonomistka Deirdre McCloskey: wiary, nadziei, miłości, sprawiedliwości, odwagi, umiarkowania i roztropności.
Fakt, że są spójne z chrześcijańskim katalogiem cnót oraz z arystotelesowskim ich rozumieniem, nie jest przypadkowy: w nich właśnie są ugruntowane. Taki powrót byłby dobrą wiadomością również z czysto materialnej perspektywy – badania ekonomiczne jednoznacznie potwierdzają, że istnieje jednokierunkowa relacja przyczynowa między oszczędnościami a wzrostem PKB. Im więcej oszczędności prywatnych, tym więcej inwestycji i tym większa produkcja.
Pandemia koronawirusa z jednej strony zabiera nam bliskich czy miejsca pracy, z drugiej daje czas na przemyślenie nawyków. Naprawdę dużo czasu. 2020 r. oznaczał obniżenie dynamiki konsumpcji i handlu międzynarodowego. Analitycy prognozują, że gdy pandemia się skończy, wskaźniki wrócą do normy. Możliwe jednak, że rozwinięte społeczeństwa będą już kupować zupełnie co innego, kierując się odmiennymi kryteriami.
Taki postpandemiczny kapitalizm może być lepszy od dotychczasowego. Istnieje jednak pewne zagrożenie – możliwość, że kapitalizm z jednej nieoptymalnej ścieżki zostanie zepchnięty na inną nieoptymalną ścieżkę. Będzie to miało miejsce, gdy naturalna oddolna racjonalizacja systemu, polegająca na ponownym wstrzyknięciu weń cnoty umiaru, zostanie posunięta do granic absurdu przez polityków, którzy zaczną realizować w praktyce ideologie pokroju „zero growth”.