Od czego będzie zależała zdolność poszczególnych gospodarek do wyjścia z kryzysu covidowego? Od tego, jak szybko poradzą sobie z chorobą (zaszczepią obywateli) oraz jak szybko wróci optymizm. Ale później potrzebny będzie ktoś, kto związane z tym optymizmem wydatki sfinansuje – banki. Dlatego chociaż naszą uwagę przykuwa przede wszystkim sytuacja firm sektora realnego – czy nie bankrutują, czy nie zwalniają pracowników – to warto przyglądać się temu, co dzieje się w sektorze finansowym.
Od czego będzie zależała zdolność poszczególnych gospodarek do wyjścia z kryzysu covidowego? Od tego, jak szybko poradzą sobie z chorobą (zaszczepią obywateli) oraz jak szybko wróci optymizm. Ale później potrzebny będzie ktoś, kto związane z tym optymizmem wydatki sfinansuje – banki. Dlatego chociaż naszą uwagę przykuwa przede wszystkim sytuacja firm sektora realnego – czy nie bankrutują, czy nie zwalniają pracowników – to warto przyglądać się temu, co dzieje się w sektorze finansowym.
Ten zaś, patrząc globalnie, coraz bardziej staje się sektorem wielu prędkości. Z różnych powodów.
Tłuści mają się dobrze
Przez różowe okulary mogą patrzeć bankowcy amerykańscy. Przynajmniej ci najwięksi. Dlaczego? Bo w JP Morgan, Goldman Sachs czy Citigroup za dużą część biznesu odpowiada rynek kapitałowy: akcje, obligacje, waluty. A na tych rynkach jest jak w raju. Banki centralne, na czele z amerykańską Rezerwą Federalną, w ramach walki z kryzysem oferują niemal nieograniczony dostęp do właściwie darmowej gotówki, byle tylko ktoś chciał ją puścić w obieg. Ta gotówka w części jest przeznaczana na zakup aktywów finansowych. Zaś część z tych aktywów – obligacje rządów służące do finansowania kryzysowych programów pomocowych – są bezpośrednio kupowane przez bankierów centralnych. To wydatnie pomagało tym obligacjom drożeć, pompując zyski komercyjnym posiadaczom papierów dłużnych, m.in. bankom, które zarabiały również na pośredniczeniu w transakcjach dokonywanych przez inne podmioty. Dług drożał do połowy ubiegłego roku. Później ceny zaczęły spadać, ale nie na tyle, żeby cały rok zakończyć na minusie. Ponieważ pieniądz jest tani, to sporo działo się również w dziedzinie fuzji i przejęć, na czym zarabiały banki-doradcy, i w debiutach giełdowych – jeszcze jedna dla nich okazja do zarobku.
JP Morgan, największy bank w USA, miał trochę słabszy rok. Zarobił w 2020 r. o 7 mld dol. mniej niż w 2019 r. W dodatku w końcówce pomógł sobie rozwiązywaniem rezerw na niebagatelną kwotę prawie 3 mld dol. Ale w sumie zarobił prawie 27,5 mld dol. Goldman Sachs w kryzysowym roku był do przodu o prawie 9,5 mld dol. Tylko w IV kwartale dochody uzyskane na rynku akcji były o 40 proc. większe niż rok wcześniej. Bank of America zarobił o jedną trzecią mniej niż w 2019 r. Ale to wciąż prawie 18 mld dol. Ale szklanka jest pełna tylko do połowy. Według wyliczeń firmy doradczej Deloitte w pierwszych trzech kwartałach ubiegłego roku setka największych amerykańskich banków zrobiła odpisy na złe kredyty o wartości 130 mld dol. W sumie w latach 2020–2022 ta kwota może urosnąć do 320 mld dol. A i to nie jest najgorsze, co może się przytrafić.
– System bankowy był w minionym roku źródłem siły, a dzisiejsze wyniki testów warunków skrajnych potwierdzają, że duże banki mogą udzielać pożyczek gospodarstwom domowym i przedsiębiorstwom nawet podczas gwałtownych i niekorzystnych zmian w gospodarce – stwierdził Randal K. Quarles, odpowiedzialny w Rezerwie Federalnej za nadzór bankowy. Tak komentował przeprowadzone przez Fed stress-testy, inaczej testy warunków skrajnych. Czyli badanie, co stałoby się z bankami w sytuacji gwałtownego pogorszenia koniunktury.
Zwykle bierze się teoretycznie możliwy, ale mało prawdopodobny negatywny scenariusz rozwoju wydarzeń. W roku, który przyniósł pandemię i ostre spadki PKB, okazało się, że takie projekcje mogą nie różnić się specjalnie od rzeczywistości. Przyjęto dwa scenariusze, które można opisać zachowaniem stopy bezrobocia. W pierwszym rosła mocniej, po czym spadała do 7,5 proc. (w grudniu bezrobocie w USA wynosiło 6,7 proc.). W drugim początkowy wzrost był mniejszy, ale później następował spadek „tylko” do 9 proc. „W obu scenariuszach duże banki miałyby łącznie ponad 600 mld dol. strat. Jednak ich współczynniki kapitałowe spadłyby ze średniego punktu początkowego 12,2 proc. do 9,6 proc. w ostrzejszym scenariuszu, znacznie powyżej minimum 4,5 proc.” – podsumował wyniki badania Fed.
Amerykańskie stress-testy objęły ponad 30 największych banków, które decydują o kondycji całego sektora. Ale banków jest tam ok. 5 tys. Choć ta liczba dość szybko się zmniejsza. Według stanu na ubiegły tydzień na zgodę czekało niemal 100 wniosków o fuzje i przejęcia. Trend nie jest wyłącznie amerykański. Na całym świecie, według portalu Statista, było w ubiegłym roku ponad 1,3 tys. przejęć i połączeń banków. To był pod tym względem rekordowy rok (statystyki są dostępne od 1985 r.), o 20 transakcji „lepszy” nawet od dna poprzedniego kryzysu – czyli od 2009 r. W 2019 r. tego typu transakcji było nieco ponad 600.
W Europie nowe stress-testy dopiero są szykowane. Przeprowadzi je EBA – Europejski Urząd Nadzoru Bankowego. Wyniki mają być znane przed końcem lipca. Obejmą one również dwa największe banki z Polski: PKO BP i Pekao.
Ale wkrótce będziemy mieć rezultaty „stress-testów w realu”. Europejskie banki w większości nie chwaliły się jeszcze wynikami za 2020 r. Lecz niektórzy już to zrobili. „Zysk netto wyniósł 6,6 mld dol. (wzrost o 54 proc. w skali roku). Zwrot z kapitału wyniósł 17,6 proc. Wszystkie cele finansowe zostały osiągnięte lub przekroczone. Każdy region i oddział biznesowy przyniósł ponad 1 mld dol. zysku” – podawał szwajcarski UBS.
Deutsche Bank, który przez lata borykał się z problemami (wciąż nie ma ich za sobą), pochwalił się, że ma za sobą cztery kwartały nad kreską. – Byliśmy w stanie z nawiązką zrównoważyć skutki transformacji i podwyższone rezerwy kredytowe pomimo globalnej pandemii. Z zyskiem brutto w wysokości miliarda euro wyprzedzamy własne oczekiwania. Zbudowaliśmy solidne podstawy dla trwałej rentowności i jesteśmy przekonani, że ten ogólny pozytywny trend utrzyma się w 2021 r. pomimo tych trudnych czasów – deklarował prezes Christian Sewing.
Hiszpański Santander był w minionej dekadzie przykładem sukcesu. Ale zakończył ją pierwszą w historii roczną stratą, w wysokości prawie 9 mld euro. Nie była ona spowodowana przez niespłacających kredyty klientów. Chodzi raczej o to, że Santander rósł dzięki przejęciom, a zmiana sytuacji wiązała się z koniecznością gigantycznych odpisów tzw. wartości firmy.
W przypadku innych graczy znamy jedynie rezultaty za pierwsze trzy kwartały. Największy europejski bank – HSBC – zarobił w tym okresie 5,2 mld dol., prawie dwie trzecie mniej niż rok wcześniej. Kolejny pod względem wielkości francuski BNP Paribas miał 5,5 mld euro zysku, 13 proc. mniej niż rok wcześniej. Jego lokalny konkurent Credit Agricole zarobił 4,2 mld euro, 17 proc. mniej niż w podobnym okresie 2019 r.
Dobrze czy źle?
„Rentowność pozostawała na bardzo niskim poziomie, chociaż w III kwartale nieznacznie się poprawiła, głównie z powodu niższych odpisów. Dochody operacyjne również nieznacznie się poprawiły, ale wzrost ten można prawie całkowicie wyjaśnić dochodem z działalności handlowej, który jest najbardziej zmiennym składnikiem. Wzrost wolumenów kredytów w poprzednich kwartałach nie był wystarczający, aby zrównoważyć spadek marż odsetkowych netto. Jednak bankom udało się również jeszcze bardziej zredukować liczbę pracowników i inne koszty administracyjne oraz poprawić wskaźnik kosztów do dochodów” – tak kondycję europejskiego sektora podsumowuje EBA.
A w innej analizie przygląda się jeszcze zależności banków komercyjnych na kontynencie – chodzi o strefę euro – od banków centralnych. „Gdy COVID-19 rozprzestrzenił się w Europie, a aktywność na rynkach pierwotnych zamarła, banki w szerokim zakresie wykorzystywały instrumenty wsparcia płynności banku centralnego do tworzenia zapobiegawczych buforów płynności” – pisze. W efekcie w połowie ubiegłego roku prawie 28 proc. aktywów banków komercyjnych stanowiło zabezpieczenie różnego rodzaju finansowania z banków centralnych. Część aktywów nie nadaje się jako takie zabezpieczenie. Biorąc pod uwagę te, które mogą być w taki sposób użyte, „wykorzystanie” rośnie do ponad 49 proc.
„Organy nadzoru powinny zwrócić szczególną uwagę na coraz większe uzależnienie od finansowania z banku centralnego. Chociaż niedawny wzrost wskaźnika obciążenia aktywów nie jest sam w sobie problemem, należy monitorować zdolność banków do dalszego wykorzystywania finansowania banku centralnego w razie potrzeby” – podsumowuje EBA.
Europejskie banki mają trochę bardziej pod górkę niż amerykańskie. Gospodarka jest w gorszym stanie, więc panuje jeszcze bardziej ekspansywna polityka pieniężna. To oznacza, że o podstawowe źródło zarobku – na różnicy pomiędzy oprocentowaniem depozytów i kredytów – jest trudniej. Rynek kapitałowy nie jest tak rozwinięty, jak w Ameryce, i nie panuje na nim taki optymizm, więc trudniej też o ten rodzaj dochodów (choć najwięksi działają w wielu krajach, również w USA). I przede wszystkim chociaż podróżowanie po naszym kontynencie było do wybuchu pandemii łatwe, to w bankowości granice mają się całkiem nieźle. Dowodem jest brak dużych fuzji i przejęć, ale o charakterze ponadnarodowym.
W Europie mamy całą listę banków wymienianych jako potencjalne cele przejęcia, lecz na poziomie krajowym są one zbyt duże, by ktoś je „łyknął”. A stworzenie banku ponad granicami jeszcze się nie udało (jeśli nie liczyć fuzji w Skandynawii czy Beneluksie, to jednak historie sprzed dwóch dekad). Europejski Bank Centralny, który pełni też funkcje nadzorcze, stara się to ułatwiać (opublikował nowe wskazówki dotyczące swojego podejścia do fuzji – dotyczące m.in. uwzględniania wartości firmy). Jak dotąd – bez efektu.
Do banków wymienianych w ostatnich latach najczęściej jako prawdopodobny cel przejęcia należą przede wszystkim te z Włoch i Deutsche Bank (w 2019 r. próbował fuzji z lokalnym rywalem Commerzbankiem, ale bez powodzenia). Spekulacje trwają tak długo, że Deutsche może wreszcie wydobyć się z problemów i – a chciałby tego prezes Sewing – aktywnie uczestniczyć w konsolidacji europejskiego sektora. Na razie trwa w nim restrukturyzacja, której małym elementem była przeprowadzona kilka lat temu sprzedaż dużej części biznesu w Polsce.
Uwaga na franki
Skoro mowa o Polsce, to nasi bankowcy mają problemy typowe dla banków na świecie. W ubiegłym roku dołączyliśmy do grona krajów z ultraniskimi stopami procentowymi (choć nadal jeszcze nieujemnymi). Tendencje ogólnoświatowe oznaczają więc znaczne pogorszenie rentowności. Bankowcy podkreślają w tym kontekście znaczenie podatku od instytucji finansowych czy obciążeń na rzecz Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (opłaty na BFG mają być w tym roku obniżone). Ale mamy jeszcze własny problem: kredyty walutowe.
Sprawa ciągnie się od lat. W minionym roku pierwszy raz przyniosła mocne uderzenie w wyniki. W 2019 r. Trybunał Sprawiedliwości UE wydał orzeczenie pozwalające sądom unieważniać, ale nie zmieniać warunki umów kredytowych. O ile wcześniej sprawy frankowe w sądach częściej wygrywały banki, to teraz w przytłaczającej większości wygraną stroną są kredytobiorcy. Dla instytucji finansowych oznacza to konieczność tworzenia „rezerw na ryzyko prawne”. O ich wysokości w IV kwartale 2020 r. poinformowało dotąd sześć banków. Łączna kwota: 1,6 mld zł. Dla dwóch z nich: Millennium i mBanku tego typu odpisy oznaczały w końcówce minionego roku stratę (cały rok zamykają na plusie).
Bankowcom byłoby najwygodniej, gdyby klienci nie awanturowali się i płacili raty. Wtedy problem rozwiąże się sam. Za 10, może 15 lat. Jeśli – jak chciałby przewodniczący KNF Jacek Jastrzębski – pójdą z klientami na ugody i podarują im jedną trzecią, może połowę zobowiązania, w którym czasie będzie je to kosztować 30–40 mld zł.
A i to nie jest najgorsza opcja. Tę może zgotować Sąd Najwyższy. Pod koniec stycznia I prezes SN skierowała do Izby Cywilnej kilka pytań dotyczących tego, jak traktować sprawy frankowe. Prawdziwą bombę kryje pytanie o to, czy bieg terminu przedawnienia roszczeń zaczyna się od wypłaty kredytu. Jeśli Izba Cywilna odpowie twierdząco, będzie to oznaczało de facto podarowanie mieszkań i domów setkom tysięcy osób, które zaciągnęły kredyt we frankach. Warunek: wszyscy będą musieli pójść do sądów po unieważnienie kredytu. Skutkiem takich wyroków byłoby uznanie, że banki wypłaciły pieniądze „omyłkowo”, ale nie mają podstawy, by domagać się zwrotu. Stąd darmowe mieszkania. A nawet za dopłatą – klienci mogliby bowiem żądać zwrotu „nienależnie” zapłaconych rat z ostatnich 10 lat.
Cezary Stypułkowski, prezes mBanku, szacuje potencjalny koszt takich rozstrzygnięć na 15 mld zł. Tylko w swojej firmie. Gdyby w prosty sposób przełożyć tę jego kalkulację na cały sektor bankowy, okazałoby się, że banki tracą ponad 100 mld zł. Jedne mniej, inne więcej, a w sumie byłaby to kwota odpowiadająca połowie całości swoich kapitałów.
Już ugodowe przewalutowanie będzie oznaczało trudniejszy dostęp do kredytu w gospodarce (szczęśliwie banki nie są jedynym, a u nas na pewno nie są najważniejszym źródłem finansowania inwestycji). „Darowanie mieszkań” skończyłoby się właściwie implozją systemu bankowego. Do niedawna podkreślano nowoczesność i sprawność naszego sektora bankowego. Jest ryzyko, że niewiele z tego zostanie. Banki na Zachodzie na dostosowanie do nowych warunków – niskich stóp procentowych, większej ochrony konsumentów – miały ładnych parę lat i obecne stress-testy nie są dla nich aż tak stresujące. Polskie długo były w stanie odsuwać od siebie problemy, ale te w końcu je dopadły. I poziom stresu zbliża się do granic wytrzymałości. ©℗
Europejskie banki mają bardziej pod górkę niż amerykańskie. Gospodarka na Starym Kontynencie jest w gorszym stanie, więc panuje jeszcze bardziej ekspansywna polityka pieniężna. To oznacza, że o podstawowe źródło zarobku – na różnicy pomiędzy oprocentowaniem depozytów i kredytów – jest trudniej. Rynek kapitałowy nie jest tak rozwinięty, jak w Ameryce, i nie panuje na nim taki optymizm
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama