Zdaje się, że klamka zapadła. Gospodarka pozostanie zamrożona co najmniej do wiosny. Ale wiara, że lockdown to najlepsza strategia walki z pandemią, miałaby rację bytu wyłącznie w świecie zamieszkanym przez roboty
Puk, puk! – Kto tam? – Mieszkańcy Florydy. Żyjemy”. Dlaczego miałoby być inaczej? W maju 2020 r. masowe wymieranie ludzi mieszkających na Florydzie było brane pod uwagę jako realny scenariusz. Republikański gubernator Ron DeSantis postanowił, mimo szalejącej pandemii, otworzyć gospodarkę, w tym zliberalizować restrykcje nakazujące społeczne dystansowanie się.
„Floryda otwiera drzwi, a wstrzymuje oddech. Pełne otwarcie to eksperyment, w którym stawką jest życie i śmierć” – relacjonował serwis Politico.com. Mowa była w końcu o żyjącym z turystyki i rozrywki stanie, zamieszkałym przez 21,5 mln ludzi. Strach był więc zasadny. I faktycznie po kilku tygodniach we Florydę uderzyła druga fala pandemii. Wysoka liczba zachorowań utrzymała się aż do sierpnia, potem spadła, do kolejnego, jesiennego, ataku koronawirusa. Władze stanu nie wprowadziły jednak restrykcji. Efekty?
Floryda dzisiaj nie tylko nie jest regionem wymarłym, ale nie znajduje się nawet wśród najbardziej dotkniętych koronawirusem stanów USA. Do 16 stycznia 2021 r. zanotowała 24 tys. zgonów covidowych, co daje ok. 110 śmierci na 100 tys. mieszkańców i plasuje ją na 25. miejscu na tle innych stanów. – Spójrzcie – mówią przeciwnicy lockdownu – czyż to nie dowód, że powinniśmy odmrozić cały świat?
I nad tym się zastanówmy.
Epidemiologiczny supermarket
W Europie apele o odmrożenie gospodarek nie znajdują pozytywnego odzewu. Premier Wielkiej Brytanii wprowadził na początku stycznia twardy lockdown, nakazujący ludziom pozostanie w domach. Opuszczać je mogą tylko wtedy, jeśli mają „rozsądny powód”. Spacer to ryzyko otrzymania mandatu w wysokości co najmniej 200 funtów. A Boris Johnson zapowiada utrzymanie obostrzeń aż do wiosny. Restrykcje zaostrzają lub przedłużają także inne państwa, m.in. Włochy, Francja czy Niemcy.
W Polsce możemy wychodzić z domów, lecz częściowy lockdown mamy od kilku tygodni – dotyczy on niektórych branż oraz szkół (18 stycznia uczniowie klas I–III szkół podstawowych i specjalnych wrócili do nauki stacjonarnej w ścisłym reżimie sanitarnym), wciąż zakazane są zgromadzenia. Lockdown miał zacząć wygasać 17 stycznia, ale przedłużono go do końca miesiąca. Biorąc pod uwagę europejskie trendy, bardzo prawdopodobne, że strategia „pełzającego” zamknięcia utrzyma się dłużej. Rząd podkreśla teraz, że w swoich decyzjach nie kieruje się lockdownowym owczym pędem, a badaniami ekspertów. Załóżmy, że ten sam rząd, który nie potrafił przez cały 2020 r. prowadzić dobrej statystyki covidowej (robił to na własną rękę pewien maturzysta), faktycznie wczytuje się w wyniki badań naukowych. Czy naprawdę wskazują one aż tak jednoznacznie, że długie utrzymywanie obostrzeń to najlepsza strategia walki z pandemią?
Prawda jest taka, że nauka oferuje uzasadnienie dla każdej taktyki pokonania koronawirusa. Jesteś przekonany, że konieczne jest zamrożenie gospodarek? Argumenty za swoim stanowiskiem znajdziesz w opublikowanej na łamach magazynu „Nature” w czerwcu 2020 r. pracy Setha Flaxmana. Zbadał on efekty wiosennych lockdownów w 11 państwach Europy i doszedł do wniosku, że przyrost zakażeń można ograniczyć tylko poprzez zastosowanie wszystkich niefarmaceutycznych interwencji (NPI) naraz. A może uważasz, że wystarczą obostrzenia punktowe i reżim sanitarny? Argumentów dostarczy John P.A. Ioannidis w pracy, która w styczniu tego roku ukazała się w „European Journal of Clinical Investigations”. Możliwe, że chciałbyś czegoś pomiędzy – odrobiny lockdownu i odrobiny normalności? Eric Budish w „dokumencie roboczym” opublikowanym w listopadzie 2020 r. przez amerykańskie National Bureau of Economic Research sugeruje, by politykę epidemiologiczną uzależnić od wskaźnika R, czyli od realnego poziomu transmisji wirusa w populacji. Gdy R spada poniżej 1 (jedna osoba zaraża średnio mniej niż jedną osobę), wystarczą łagodne restrykcje. Gdy R rośnie powyżej 1, należy rozważyć lockdown. I tak cały czas, dopóki choroba nie stanie się endemiczna, jak odra.
Rząd może wszystko…
To, że badania nad lockdownami przypominają supermarket, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie, jest wynikiem wielu czynników – przede wszystkim braku czasu i danych.
Żeby móc powiedzieć coś o efektach danej polityki, potrzeba czasu na to, by się pojawiły, i danych, którymi można je opisać. Naukowcy – czy to epidemiolodzy, czy ekonomiści – działają w czasie pandemii w sposób niecodzienny: analizują zjawiska, które zachodzą na ich oczach. Badają je więc z konieczności w sposób cząstkowy – w zależności od dostępu do różnej jakości danych oraz tempa ich napływu. Czy to znaczy, że odstawiają fuszerkę? Nie. Bo na bieżąco aktualizują prace. Na przykład konkluzje pracy Flaxmana zakwestionował w grudniu 2020 r. zespół naukowców, któremu przewodził Kristian Soltesz. Flaxman zareagował, uzupełniając swój model o dodatkowe wyliczenia. Soltesza tym co prawda nie zadowolił, ale też nie zignorował, wykazując się wysoką etyką naukową.
Ale czy taka nauka robiona „w czasie rzeczywistym” ma wartość praktyczną z punktu widzenia projektowania interwencji pandemicznych? Cóż, nie daje co prawda jednoznacznych odpowiedzi, lecz przynajmniej jakieś wskazówki. Lepsze to niż nic. Inaczej groziłaby nam polityka małpy z brzytwą, czyż nie? Niestety, po wczytaniu się w literaturę naukową oczywiste staje się też, że właśnie taką ryzykowną politykę serwują nam rządy. Większość badań zawiera zastrzeżenia, których władze nigdy nie realizują. Politycy są zainteresowani głównie utrzymaniem słupków popularności, a nie pandemią. Jeśli zaglądają do Google Scholar, to pobieżnie.
O czym mowa konkretnie? Weźmy badania wskazujące, że twardy lockdown to najbardziej efektywne rozwiązanie problemów epidemicznych. Badanie nr 1: dokument zespołu Franceski Caselli opublikowany w listopadzie 2020 r. przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Gdyby politycy zaznajomili się z nim uważnie, doczytaliby, że nie wspiera on idei lockdownu bez zastrzeżeń. W optyce Caselli et censortes zamrożenie ma względnie większą użyteczność w porównaniu z łagodnymi restrykcjami, jeśli jest wczesne, relatywnie krótkie i pełne. W artykule na Voxeu.org badacze tłumaczą: „Kraje, które zaostrzyły restrykcje, gdy liczba zakażeń była relatywnie niska, z czasem notowały znacznie mniej zakażeń niż pozostałe”.
Miesiąc później Bank Światowy opublikował własne badanie oceny polityk epidemicznych. Jego autorzy przyznają, że choć lockdowny są skuteczne, to rozróżniają restrykcje nakładane na dane aktywności (np. zamykanie szkół, ograniczenia w funkcjonowaniu transportu publicznego czy zamykanie granic) od ograniczania wolności osobistych (np. nakazów pozostawania w domu czy zakazu zgromadzeń). Stwierdzają, że warto polegać na tych pierwszych, gdyż są skuteczniejsze niż te drugie.
I teraz wróćmy do naszych rządów. Czy „włączają” lockdowny w porę i w optymalnej formie? Gdzież tam. Zatrudniają małpę z brzytwą. Autorzy z BŚ tłumaczą nawet dość przekonująco, dlaczego takich małp pracuje najwięcej akurat na naszym kontynencie. Oto państwa, które przed pandemią miały relatywnie lepsze systemy zdrowotne, cieplejszy klimat i więcej demokracji, najsilniej opóźniały wdrożenie restrykcji. Nie miały niezbędnego wyczucia czasu, bo były zbyt pewne siebie? W każdym razie wiara, że rządy kierują się badaniami naukowymi, nie ma podstaw. One naprawdę mogą wszystko – ale głównie zepsuć. Chociaż, rzecz jasna, są wyjątki.
Rozsądek wyspiarzy?
Do wyjątków należy rząd Nowej Zelandii, któremu przewodzi Jacinda Ardern. Kraj ten dotąd zanotował 2246 przypadki zakażenia koronawirusem i zaledwie 25 zgonów z tego powodu. Życie toczy się tam znów pełną parą – znów, bo w marcu 2020 r. zamarło na trzy miesiące. Premier Ardern zachowała się, jakby czytała przynajmniej część prac na temat zwalczania pandemii, które ukazują się dopiero teraz. Po ledwie 102 wykrytych zakażeniach odcięła Nową Zelandię od świata oraz wprowadziła lockdown, który wykorzystała do intensywnego testowania populacji. Ardern zdołała to zrobić przy wysokiej, bo ok. 80 proc., akceptacji społecznej. Zadziałało. 8 czerwca ogłoszono powrót do normalności. I ta normalność w Nowej Zelandii trwa, choć okupiona jest trwałymi i głębokimi ograniczeniami w ruchu transgranicznym.
Sukcesy zbliżonymi metodami odniosły inne państwa – Australia, Tajwan (obył się bez lockdownu) czy Japonia, czyli wyspy (o ile kontynent może być wyspą), a to kazało niektórym sądzić, że takim to po prostu z definicji łatwiej odciąć się od świata. Z kolei sukcesy państw kontynentalnych, jak Chiny, Wietnam czy Korea, tłumaczono karnością tamtejszych narodów. Innymi słowy, w Europie panuje przekonanie, że jedyną drogą wybrnięcia z koronakłopotów jest dynamiczne zarządzanie restrykcjami – od lockdownu twardego do częściowego – w zależności od przyrostu zachorowań.
Amerykanin Yaneer Bar-Yam z National Bureau of Economic Research, ekspert systemów złożonych, od 15 lat badający pandemie, nazywa to złośliwie polityką jojo. To podejście jego zdaniem oparte na błędnych założeniach, m.in. na przekonaniu, że trzeba sytuację przetrzymać aż do wyszczepienia populacji. Bar-Yam przekonuje, że lepiej wirusa pokonać raz a dobrze, niż starać się pogodzić próby utrzymania nawet niskiego poziomu aktywności gospodarczej z ograniczeniami. Naukowiec mówi właściwie to: „Ludzie, poświęćmy trochę PKB teraz, żeby po miesiącu, dwóch mieć problem z głowy. Inaczej będziemy się z tym bujać przez lata”.
Przykład Nowej Zelandii świadczy na jego korzyść. Po spadku PKB szacowanym na 2,6 proc. w 2020 r. w tym roku ma on wzrosnąć o 4,6 proc., w 2022 r. o 3,6 proc. Jeśli tak będzie, to wczesny i twardy lockdown będzie mógł być oceniany jako inwestycja w dzisiejszy spokój. Muszę przyznać, że jest w rozumowaniu Bar-Yama coś kuszącego – czyż lekarstwo nie smakuje czasami gorzko, a mimo to je przyjmujemy?
Ale zdaje się, że zarówno zwolennicy twardego zamrożenia, jak i dynamicznego zarządzania restrykcjami mają rację tylko częściowo. Mają ją, gdy np. mówią, że zdrowie jest najważniejsze; i powtarzają, że antagonizm gospodarka – walka z wirusem jest fałszywy, tłumacząc, że zmagania z chorobą to tak naprawdę bój o gospodarkę. Francesca Caselli przekonuje, by tak rozumieć lockdown: bez niego ludzie będą umierać, a gospodarka i tak padnie, a z lockdownem nie dość, że mniej ludzi umrze, to gospodarka szybciej wróci na ścieżkę wzrostu. I faktycznie trudno wyobrazić sobie sprawną ekonomię, jeśli wszyscy wylądują pod respiratorami.
Tyle że to, co brzmi dobrze w naukowych żurnalach, w praktyce przekłada się na rozwiązania, które długofalowo nie będą wystarczająco skuteczne. Bo nie biorą pod uwagę natury ludzkiej. Pełny lockdown byłby skuteczny, gdyby ludzie byli maszynami. Każda polityka naruszająca wolność w tak drastyczny sposób obudzi sprzeciw, który podkopie jej skuteczność, i tak przecież na tym etapie pandemii – gdy wirus rozpanoszył się po całym świecie – mocno już wątpliwą.
Wyobraźmy sobie np. wdrożenie rozwiązania, które zaproponował Bar-Yam. Wymagałoby ono koordynacji między rządami. Co z tego, że Niemcy, Polska i Czechy umówią się na twardy lockdown do marca, skoro Ukraina, Białoruś i Szwecja tego nie zrobią? Po końcu zamrożenia pojawią się zaimportowane z tych państw zakażenia i cała zabawa zacznie się na nowo. Załóżmy jednak, że rządy podpiszą globalną umowę lockdownową. Jej przestrzegania – biorąc pod uwagę to, jak niskie jest zaufanie ludzi do elit i skłonność do buntu – nie dałoby się wymusić inaczej niż siłą. Nie jestem pewien, czy rozwiązanie quasi-totalitarne jest najlepszym sposobem na koronawirusa.
Z kolei słabość polityki jojo objawia się tym, że wprowadza chaos, niepewność, irytację, jest generatorem społecznej żółci. Im więcej restrykcji, tym więcej ich łamania. Nie muszą być szczególnie uciążliwie – wystarczy, że są długotrwałe. Ludzie prędzej przyzwyczają się do wirusa niż do obostrzeń, jeśli te miałyby trwać jeszcze przez kilka miesięcy. Buntujący się przeciw restrykcjom Sebastian Pitoń z Podhala to wcale nie jest „tylko” góralski folklor, ale sygnał, że społeczny mechanizm zaczyna się przegrzewać.
Lockdown jednak boli
Chociaż chciałbym wierzyć w zapewnienia optymistów, że w lecie będziemy już śmiać się z tego, że kiedyś musieliśmy nosić maseczki, to podstaw do tej wiary jest niewiele. Znacznie więcej wskazuje na to, że „niefarmaceutyczne interwencje” zostaną z nami na dłużej. Może na zbyt długo i, koniec końców, gdy zaczniemy badać „efekty netto” pandemii, okaże się, że przyniosły one więcej szkód niż pożytku. Możliwe, że w niedalekiej przyszłości uznamy – patrząc na 2020 r. i 2021 r. – że lepiej było poświęcić ten czas na dostosowanie się do pandemii, rozumiane jako zaakceptowanie istnienia wirusa, zachowywanie indywidualnej ostrożności (mycie rąk, dystansowanie), ochrona grup ryzyka i praca nad usprawnieniem systemu ochrony zdrowia. Zwłaszcza że po statystykach zgonów widać, że ten i tak załamał się mimo lockdownów.
A jeśli dojdziemy do takich wniosków, obostrzenia zaczniemy oceniać nie jako konieczne koszty walki z wirusem, lecz jako kosztowne błędy. Dlatego właśnie należy ściśle monitorować efekty rządowych interwencji. Pierwsze dane już mamy – zwłaszcza dla USA, bo tam zbiera się je najskuteczniej. Na przykład Francesco Bianchi z National Bureau of Economic Research (NBER) przedstawił szacunkowy wpływ bezrobocia wywołanego „pandemią i politykami lockdownowymi” na oczekiwaną długość życia – ma ona spaść o 0,5 proc. w ciągu 15 lat. Oznacza to, że tylko w USA dojdzie do 890 tys. nadmiarowych zgonów w tym okresie. A większa śmiertelność dotyczyć będzie głównie kobiet i Afroamerykanów.
W tym miejscu ujawnia się kolejny negatywny aspekt pandemii i lockdownów, o którym pisałem w tekście „Taniec nierówności” (ukazał się w Magazynie DGP 11 grudnia 2020 r.): słabsi i biedniejsi cierpią mocniej. Część z nadmiarowych zgonów będzie wynikiem braku pieniędzy na leczenie, a część będzie śmiercią z rozpaczy (przepicie, przedawkowanie, samobójstwa). Jak oszacował Casey B. Mulligan (także NBER), „pandemia i recesja” w USA już do października 2020 r. przełożyły się na wzrost takich zgonów w zakresie od 10 do 60 proc. Można zakładać, że w jakimś stopniu i prędzej czy później każde państwo doświadczy podobnych zjawisk.
Jak zwraca uwagę Bartłomiej Radziejewski z Nowej Konfederacji w jednym z facebookowych wpisów, w 2020 r. w Polsce mieliśmy ponad 70 tys. nadliczbowych zgonów, a to tak „jakby zniknęło średniej wielkości miasto czy spadło ponad 700 tupolewów”. Ile z tych zgonów to rezultat koronawirusa, ile dramatycznie nieprzygotowanej ochrony zdrowia, a ile lockdownów – na te wyliczenia czekamy. Zwolennicy zamrożenia będą przekonywać, że do tych śmierci doszłoby i bez wprowadzania restrykcji – wirus zabiłby więcej osób, a gospodarka i tak by padła. Ten argument już rozważyliśmy: prawdopodobnie długofalowo restrykcje nie przyniosą wystarczających korzyści, bo ludzie nie są robotami.
Jest jeszcze jedno zastrzeżenie: restrykcje mają specyficzne konsekwencje społeczne, których nie miałby ich brak – nawet jeśli oznaczałby większą liczbę zakażeń i zgonów. Po pierwsze, śmierć z rozpaczy często powodowana jest wymuszoną izolacją. Tam, gdzie nie ma nakazu pozostania w domu, a usługi funkcjonują jak przed pandemią, osoby szczególnie źle znoszące izolację mogą się względnie normalnie socjalizować. Po drugie, o ile istotnie pandemia sama z siebie powoduje recesję i bezrobocie (ludzie dobrowolnie, ze strachu, ograniczają mobilność i aktywność gospodarczą), o tyle lockdown te zjawiska pogłębia, np. zmniejszając mobilność o dodatkowe 25 proc. w ciągu pierwszego tygodnia (wyliczenia Caselli) czy całkowicie uniemożliwiając funkcjonowanie wybranym branżom (hotele, restauracje, sport, rozrywka). Innymi specyficznymi kosztami lockdownu jest wzrost przemocy domowej, obniżenie jakości nauczania, a także – z globalnej perspektywy – zmniejszenie dynamiki w światowym handlu, co przekłada się na wyższe ceny żywności i dodatkowe zgony z niedożywienia.
Chociaż pozostaję sceptykiem w kwestii lockdownu, nie umiem dzisiaj z całą pewnością (i nie sądzę, by ktokolwiek uczciwy potrafił) rozstrzygnąć, jak za rok czy dwa będziemy patrzeć na koszty obecnych polityk. Wracając do Florydy. Dzisiaj jeszcze za wcześnie, by traktować ją jako dowód, że całkiem wolnościowe podejście jest najlepsze. Jednak takie właśnie regiony jak Floryda, czy w pewnym stopniu Szwecja, będą w przyszłości stanowić punkt odniesienia, będą grupą kontrolną dla badań nad optymalną reakcją na epidemię. I zabijcie mnie – ale nie wiem, czego bardziej chciałbym: mocnego dowodu, że pandemie po prostu muszą być zabójcze, więc lepiej umierać, stojąc, bez restrykcji, czy że pandemie można zdusić dla dobra ogółu, byle wcześniej trochę poklęczeć. ©℗