Okazuje się, że ratowanie świata przed niechybną inwazją zombiaków rozpala nie tylko wyobraźnię dziesięciolatków. Martwią się tym na poważnie także ekonomiści.
Okazuje się, że ratowanie świata przed niechybną inwazją zombiaków rozpala nie tylko wyobraźnię dziesięciolatków. Martwią się tym na poważnie także ekonomiści.
Tuż przed świętami ukazał się artykuł autorstwa Alexandra Hodboda (Europejski Bank Centralny), Carsa Hommesa (Narodowy Bank Kanady) oraz Stefanii Huber i Isabelli Salle (Uniwersystet Amsterdamski). Mowa w nim o tym, że głównym wyzwaniem stojącym przed decydentami z dziedziny ekonomii politycznej będzie w nadchodzącym 2021 r. właśnie kwestia zombi.
Zombi to w kulturze popularnej (przynajmniej od czasów „Nocy żywych trupów” George’a Romero) istota zawieszona pomiędzy światami żywych i umarłych. Niby nie żyją, ale jednak pałętają się po naszym świecie, sprawiając otoczeniu wiele kłopotów. Z ekonomicznego punktu widzenia po symbol zombi sięgamy zazwyczaj wtedy, gdy chcemy opisać firmę albo branżę, która też nie pozwala się definitywnie zaliczyć do grona umarłych, ale i za istotę żywą oraz zdrową uznać ją raczej nie sposób. Wspomniani autorzy (Hodbod, Hommes i inni) uważają, że w rzeczywistości po pandemii COVID-19 pełno będzie wśród nas takich zombiaków. Stanie się tak dlatego, że koronawirus niezwykle mocno zmienił wzorce konsumpcji. A te są przecież w kapitalistycznej gospodarce wolnorynkowej rodzajem instrukcji obsługi: pokazują kierunek, w którym życie gospodarcze ma się kręcić, a PKB nie notować przestojów.
Ekonomiści wzięli pod lupę kilka krajów zachodnich: Niemcy, Francję, Włochy i Hiszpanię. We wszystkich tych rozwiniętych i opartych na rozbuchanej konsumpcji gospodarkach życie po marcu 2020 r. bardzo się zmieniło. Ludzie – także u nas – przestali wychodzić do knajp, restauracji, zakładów fryzjerskich i mocno ograniczyli podróże czy wydatki na rozrywkę poza własnymi czterema ścianami. Podstawowe (niewypowiedziane) założenie wszelkiego typu lockdownów i obostrzeń głosiło oczywiście, że są to działania tymczasowe – po ich zakończeniu choroba nie będzie już groźna, a życie wróci do przedcovidowej normy. A co, jeśli nie wróci?
Z badań przeprowadzonych we wspomnianych krajach wynika właśnie, że może nie wrócić. Weźmy temat regularnego wychodzenia do barów czy restauracji. Oczywiście większość spadków w korzystaniu z tego typu usług wynika z zakazów lub ze strachu przed zakażeniem wirusem. Jednocześnie całkiem spory odsetek mieszkańców bogatego Zachodu twierdzi, że wcale za barami i restauracjami nie tęskni. Deklaruje tak 20 proc. Niemców, 19 proc. Francuzów i 17 proc. Włochów. Z kolei 45 proc. mieszkańców Italii, 47 proc. Hiszpanów i 34 proc. Holendrów powiedziało ankieterom, iż nawet po ustaniu koronawirusa zamierza częściej obywać się bez korzystania z usług fryzjerskich czy kosmetycznych.
Możemy oczywiście bardzo długo pokazywać kolejne przykłady nowych pocovidowych preferencji. Zobaczymy wtedy, że przed pokaźną częścią rynku usług, komunikacji czy turystyki perspektywy rysują się raczej blade. Co z tym fantem począć? Jak sprawić, by fryzjerstwo, gastronomia czy branża turystyczna nie stały się wspomnianymi właśnie zombiakami, czyli obszarami aktywności gospodarczej zawieszonymi gdzieś pomiędzy życiem na kroplówce w nadziei, że kiedyś będzie lepiej, a śmiercią i napędzaniem kryzysowej spirali w skali makroekonomicznej. Znalezienie odpowiedzi na to pytanie będzie wielkim wyzwaniem nadchodzącego roku. A może i kolejnych lat.
Reklama
Reklama