Żart, głupota, podważanie własnej wiarygodności – takimi komentarzami niektórzy analitycy kwitowali ubiegłotygodniową interwencję Narodowego Banku Polskiego na rynku walutowym. I pewnie mieli trochę racji.
Żart, głupota, podważanie własnej wiarygodności – takimi komentarzami niektórzy analitycy kwitowali ubiegłotygodniową interwencję Narodowego Banku Polskiego na rynku walutowym. I pewnie mieli trochę racji.
Bezpośrednie interwencje banków centralnych polegają na tym, że – zależnie od oczekiwanego skutku – sprzedają one lub kupują waluty na rynku. Wtym przypadku NBP zapewne kupował waluty obce, przez co ich kurs wobec złotego wyraźnie wzrósł. Jeśli celem tej operacji miało być osłabienie złotego, by poprawić wyniki eksporterów, to jest ona co najmniej niezrozumiała.
Eksporterzy nie potrzebują takiej pomocy, na co mamy twarde dowody w postaci ich danych o wielkości eksportu w ostatnich miesiącach. A poza tym, żeby odnieść pożądany efekt, złoty musiałby być słaby przez czas dłuższy niż kilka dni. Być może tak się stanie, ale to raczej ze względu na pandemiczne zmory, jakie straszą rynek, niż z powodu aktywności naszego narodowego banku. Jak skuteczne mogą być banki centralne w kreowaniu pożądanego przez siebie kursu własnej waluty, gdy rynek jest płynny i ma inne zdanie na ten temat, wiemy z historii, np. z prób utrzymania parytetu 1,2 franka do euro przez Narodowy Bank Szwajcarii czy desperackiej obrony rubla przez Bank Rosji w tym roku.
Działanie NBP wydaje się niecelowe również dlatego, że złoty w zasadzie jest skazany na umocnienie w dłuższym terminie. Po pierwsze, mamy nadwyżkę w rozliczeniach z zagranicą. Na uwagę szczególnie zasługuje to, co się dzieje na tzw. rachunku bieżącym bilansu płatniczego, który obejmuje import-eksport towarów i usług, a także dochody i wydatki cudzoziemców w Polsce oraz Polaków za granicą. W październiku mieliśmy na nim 2,2 mld euro nadwyżki. Innymi słowy zagranica wydaje u nas więcej niż my u niej, dzięki temu w polskiej gospodarce pojawia się więcej walut, niż z niej odpływa. I te waluty będą prędzej czy później wymienione na złote. A skoro tak, to złoty zyska na wartości względem nich. A przed nami duże transfery euro z Unii Europejskiej i to „za frajer”. W samych grantach z funduszu odbudowy Polska dostanie grubo ponad 20 mld euro.
Po drugie, mamy najwyższą inflację w Europie i w perspektywie kolejne podwyżki cen energii elektrycznej czy niektórych cen administrowanych, co może ją utrzymywać na podwyższonym poziomie. Jeśli zagranica uwierzy, że Rada Polityki Pieniężnej nie będzie tego tolerować, to i strumień inwestycji portfelowych nieco się poszerzy. Dlaczego? Bo rynek będzie zakładał wzrost stóp procentowych w Polsce. Na morzu ujemnych rentowności na świecie pokusa, by zarobić na polskich stopach procentowych, może być duża. To będzie dodatkowo stymulowało napływ walut na polski rynek, co też złotego wzmocni.
Trudno zakładać, że polski bank centralny tego wszystkiego nie wie. I tu właśnie dochodzimy do kilku teorii, które są znacznie ciekawsze niż wersja oficjalna.
Teoria pierwsza: NBP osłabia złotego interwencjami, bo chce mieć jak najlepsze różnice kursowe, by móc wykazać wyższy zysk z rezerw. Zysk, który w połowie przyszłego roku trafiłby do budżetu. Wizja większego zysku z NBP daje rządowi większe pole manewru.
Z drugiej strony deficyt w budżecie jest problemem wtedy, gdy trzeba pożyczać pieniądze, by go sfinansować. W sytuacji gdy stabilizatorem rynku długu jest właśnie NBP, który skupuje rządowe obligacje, trudno dociec, w którym miejscu miałby się pojawić kłopot z finansowaniem deficytu. W sumie więc osłabianie złotego, by móc dać więcej pieniędzy budżetowi, skoro pośrednio i tak się go wspiera, ma niewiele sensu.
Ale jest jeszcze teoria numer dwa: NBP kupuje waluty nie dlatego, że chce osłabić złotego, tylko po to, by zwiększyć rezerwy na wypadek masowych ugód, jakie miałyby zawierać banki z frankowiczami. „Odfrankowienie” kredytów zgodnie z propozycją przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego Jacka Jastrzębskiego będzie oznaczało, że zapotrzebowanie na waluty w bankach komercyjnych wzrośnie. Dziś kredyt we frankach – z punktu widzenia banku – to aktywa we frankach. W bankowym bilansie muszą być one zabezpieczone pasywami w tej samej walucie. Polskie banki najczęściej w tym celu przeprowadzały transakcje pochodne z bankami międzynarodowymi. W sytuacji gdy kredyty frankowe staną się złotowe, polskie banki musiałyby też oddać zagranicy otrzymane wcześniej franki. Pomińmy tu wątek niedopasowania wartości nowych aktywów i pasywów (przeliczenie tych pierwszych odbyłoby się zapewne po innym kursie niż tych drugich). Ważne jest to, że rynek walutowy by oszalał, bo polskie banki musiałyby jak najszybciej pozyskać na nim miliardy franków, by się rozliczyć z transakcji pochodnych. To niewątpliwie zdestabilizowałoby kurs złotego na długo, z trudno przewidywalnymi dziś konsekwencjami dla gospodarki.
Ale takie ryzyko znika, gdy dla banków stroną nie byłby rynek, tylko NBP ze swoimi rezerwami walutowymi. Bo przecież to on mógłby dostarczyć tak potrzebne w tej sytuacji franki i euro. Jeśli cała operacja miałaby się odbyć poza rynkiem, to kurs złotego byłby bezpieczny. Być może NBP skupuje waluty na rynku, bo zbiera amunicję na jej przeprowadzenie. A osłabienie złotego wyszło nieco przypadkiem. ©℗
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama