Żyjemy w świecie, który uważa konkurencyjność za coś bezsprzecznie dobrego. Wielbimy konkurencyjne firmy oraz konkurencyjne gospodarki. Chcemy, żeby konkurowali ze sobą pracownicy, szpitale, urzędy i uczelnie. Tylko czy zdajemy sobie sprawę, jak wysoka jest cena, jaką za ten kult płacimy?
Młody brytyjski socjolog Will Davies zaczął w połowie ubiegłej dekady prace nad swoim doktoratem. Chciał stworzyć zestaw idei, za pomocą których uzasadniane są najważniejsze kierunki polityki publicznej naszych czasów. Szybko doszedł do wniosku, że właściwie nie ma już cnót, których wartości nikt nie kwestionuje. „Wolność, równość, braterstwo”? Zapomnij! „Indywidualizm”? Podejrzany! „Postęp”? Wątpliwy! Szybko uderzyło go, że jest właściwie tylko jedna wartość, którą kochają wszyscy. I której od wielu dekad nikt nie próbuje nawet podawać w wątpliwość. Tą wartością była właśnie konkurencyjność. Dziś Davies wykłada na Uniwersytecie w Warwick. I właśnie opublikował swoją książkę „The Limits of Neoliberalism” (Granice neoliberalizmu). Ale równie dobrze mogłaby się nazywać „Krótka historia konkurencyjności”. Bo zdaniem Daviesa to właśnie konkurencyjność jest kluczem do zrozumienia tej wielkiej rewolucji, która w ciągu kilku dekad przebudowała nie do poznania wszystkie zachodnie społeczeństwa. I której dziećmi jesteśmy dziś wszyscy. Nieważne, czy nam się to podoba, czy też nie.
Moda na Portera
Co to jest konkurencyjność? Istnieje cała masa dobrych definicji. Ale większość z nich i tak prędzej czy później odeśle nas do prac Michaela E. Portera, profesora renomowanej Harvard Business School. W jednym z wywiadów Porter wspominał, że tematem konkurencyjności zainteresował się podczas studiów ekonomicznych, gdy był członkiem uniwersyteckiej drużyny biorącej udział w międzyuczelnianych zawodach golfowych. Kiedy więc (na początku lat 70.) zaczął uczyć biznesu na Harvardzie, szybko odkrył, że istnieje zadziwiająco mało badań na temat tego, jak wygrywać w sytuacji, gdy pretensje do tego samego zgłasza wielu innych pretendentów. Czyli właśnie jak być konkurencyjnym. W ciągu kilkunastu kolejnych lat Porter zyskał międzynarodową sławę największego autorytetu w tej dziedzinie. Chyba dlatego, że nie zadowalał się tradycyjnym podejściem w stylu „musisz ciężko pracować i dawać z siebie wszystko”. Dla niego to tłumaczenie było zdecydowanie zbyt płytkie. To on zaczął mówić i pisać o „przewadze konkurencyjnej”, czyli sposobie na osiągnięcie przez firmę nadrzędnej pozycji wobec innych graczy działających na tym samym rynku. Ta przewaga może się wyrażać na różne sposoby. Może polegać po prostu na niższej cenie, może też na lepszej obsłudze albo na stworzeniu wrażenia, że firma jest zdolna do bardziej kompleksowego zaspokojenia potrzeb klienta (to przewaga informacyjna). W całym porterowskim systemie są również elementy drapieżne. Jak choćby ten, że o przewagi konkurencyjne trzeba bić się za wszelką cenę. Bo komu uda się osiągnąć przewagę jakościową, ten automatycznie zwiększa sobie swobodę w dziedzinie operowania cenami. Uzyskując z kolei przewagę cenową, przedsiębiorstwo zwiększa swobodę w dziedzinie kształtowania instrumentów pozacenowych. Natomiast zdobywając przewagę informacyjną, może skutecznie kształtować preferencje nabywców. Jednocześnie jest tak, że przewaga konkurencyjna nie jest dana raz na zawsze. Dlatego po jej zdobyciu trzeba... walczyć dalej. Dążąc nieprzerwanie do powiększenia jej wielkości. Jak na wojnie. To nie koniec. Harwardczyk Porter stworzył też cały zestaw narzędzi do skutecznego budowania firmowej konkurencyjności. Na przykład słynną pięcioelementową analizę strukturalną sektora, która powinna być – jego zdaniem – pierwszym krokiem do stworzenia w firmie strategii konkurencji. Aby to zrobić, trzeba oszacować kolejno: poziom rywalizacji w sektorze, groźbę nowych wejść, siłę przetargową nabywców, siłę przetargową dostawców i zagrożenie ze strony substytutów. To Porter wymyślił też słynne pojęcie łańcucha wartości, czyli sposobu, w jaki każda firma powiększa wartość swoich wyrobów. Dziś wszystkie te porterowskie pojęcia są absolutnym abecadłem skutecznego zarządzania. Zna je prawdopodobnie każdy menedżer w każdej branży, każdego kraju pod słońcem.
Boom na systematyczne budowanie konkurencyjności ściśle wedle wskazówek Portera (i jego rozlicznych naśladowców) trwał nieprzerwanie przez połowę lat 70. i całą dekadę 80. Ale w 1990 r. ekonomista (pewnie biorąc sobie do serca własne nauki o konieczności ciągłej rozbudowy własnej przewagi konkurencyjnej) poszedł jeszcze o krok dalej. I napisał książkę „Konkurencyjna przewaga narodów”. W której twierdził wprawdzie, że państwo to nie firma, a prezydent czy premier nie są odpowiednikami prezesa albo CEO. Ale nie można przecież zaprzeczyć, że konkurencja między państwami realnie istnieje, a od jej wyniku zależy dobrobyt obywateli. Na dobrą sprawę powinno się więc przenieść wszystkie porterowskie rady dotyczące budowania przewagi konkurencyjnej z przedsiębiorstw na kraje. W końcu gospodarka narodowa to nic innego, jak suma krajowych przedsiębiorstw – wyrokował Porter. I proponował, by państwo wzięło na siebie wydatki infrastrukturalne, budowało biznesowe klastry i inwestowało w edukację. A rynek już w naturalny sposób podzieli wypracowane w ten sposób zyski. Tak oto moda na Portera i jego strategie konkurencji przeniosła się z korporacji do gabinetów premierów i ministrów. Którzy stopniowo coraz chętniej przedstawiali się w roli sprawnych menedżerów, a coraz rzadziej mówili o sobie w kategoriach politycznego przywódcy.
Mniej więcej w tym samym czasie na Zachodzie zaczęła się szerzyć jeszcze jedna moda. Postulująca w zasadzie to samo. To znaczy zapożyczenia żelaznej logiki konkurencyjności. I przeniesienia jej tym razem do działań administracji publicznej. Od usług komunalnych po zdrowie publiczne. To było tzw. nowe zarządzanie publiczne (ang. new public management – NPM). Realizujące się w praktyce w takich schematach, jak: zlecanie wykonywania zadań publicznych podmiotom prywatnym, czyli outsourcing (niech sektor prywatny konkuruje ze sobą o rządowe zlecenia). Albo partnerstwo publiczno-prywatne (niech konkurencja prywaciarzy rozrusza sektor publiczny). Urokom tego typu rozwiązań w kolejnych dwóch dekadach dało się uwieść wiele krajów rozwiniętych. A NPM weszło wówczas do programów większości sił politycznych niezależnie od barw ideologicznych. Jedyna różnica polegała w zasadzie tylko na tym, że na sztandarach prawicy widniał wprost postulat ostatecznego wbicia noża w serce etatystycznej hydry. Podczas gdy lewica przekonywała do „koniecznego zwiększenia wydajności usług publicznych”. Fascynacja NMP dotarła również do takich krajów jak Polska. Więcej nawet. Neoficka Polska rzuciła się w objęcia nowej mody bez najmniejszych oporów. Bo w NPM widziano wręcz jedyny sposób na ucywilizowanie rodzimej administracji naznaczonej piętnem PRL-u. Dzięki niemu z polskich urzędów miała zniknąć gruba niemiła urzędniczka rodem z „Misia”, a zastąpić ją miała nowoczesna „asystentka klienta” w lot odgadująca nasze niewypowiedziane myśli.
Biznes kocha Chicago
Prymat konkurencyjności międzynarodowej i nowe zarządzanie publiczne to tylko dwa czytelne przykłady zjawiska, które zaczęło się kilkadziesiąt lat wcześniej. I jest związane z dwoma nazwiskami. Pierwsze z nich to Aaron Director. Zwykle kojarzony przede wszystkim z tym, że prywatnie był szwagrem Miltona Friedmana. I podobno mocno przyczynił się do zatrudnienia tego przyszłego ekonomicznego celebryty na Uniwersytecie Chicagowskim. Tak naprawdę rola Directora była dużo większa. Bo tak na dobrą sprawę to właśnie jego można uznać za szarą eminencję chicagowskiej szkoły ekonomicznej – kuźni idei, które stały się potem podstawą neoliberalnych rewolucji w kilkunastu państwach świata od Chile przez USA i Wielką Brytanię po postkomunistyczną Europę. Director przybył do Chicago w 1946 r., by objąć katedrę w tamtejszej renomowanej szkole prawa. Tak, właśnie prawa. Co miało znaczenie kolosalne. Bo w tradycyjnej ekonomii dominowali wtedy keynesiści. A z nimi neoliberał Director nie chciał mieć nic wspólnego. Zaczął więc jakby na boku tworzyć zupełnie nowy kierunek badań – szkołę prawa i ekonomii (ang. law & economics). A chicagowscy keynesiści długo w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że konstruowana przez Directora bomba wkrótce na lata wysadzi ich z siodła.
Oczywiście Director nie był sam. Miał u boku wspomnianego już Miltona Friedmana. Ale to wcale nie on był tu nabytkiem najważniejszym. Dużo większe znaczenie miało przybycie do Chicago w 1964 r. Ronalda Coase’a. Ten pochodzący z Anglii ekonomista opublikował właśnie głośny tekst „Problem kosztów społecznych”. On, Friedman i George Stigler (wszyscy trzej panowie zostaną uhonorowani kilkadziesiąt lat później ekonomicznymi Noblami) spotykali się wtedy często w chicagowskim domu Directora i rozkładali ten tekst na czynniki pierwsze. Friedman i Stigler byli jeszcze wówczas przekonani, że państwo ma do odegrania ważną rolę w stworzeniu optymalnych warunków dla rozwoju gospodarczej konkurencyjności. Nie powinno tylko przesadzać ze swoją ingerencją. Ale Coase przekonał ich, że jest inaczej. No bo załóżmy, że rząd interweniuje w gospodarkę, by rozbić jakiś monopol i przywrócić uczciwą konkurencję. Aby oszacować koszt takiej interwencji, trzeba rzecz jasna sprawdzić, kto na niej traci. A zdaniem Coase’a tracą wszyscy. I mali gracze, którzy już zdążyli dopasować się do istniejącej rynkowej sytuacji, i ci duzi, którym odbiera się pozycję monopolisty, na którą długo pracowali. Na dodatek rząd nie jest wszystkowiedzący i może się przy tworzeniu regulacji pomylić. Albo działać na korzyść jakiejś dobrze umocowanej grupy, zastępując stary monopol nowym. W sumie więc – pisał Coase – najrozsądniej byłoby powstrzymać się przed jakąkolwiek interwencją. Koncentrując swoje wysiłki na stwarzaniu mechanizmów równego startu dla wszystkich. To wtedy – w domu Aarona Directora – urodził się argument powtarzany potem do znudzenia przez zwolenników neoliberalizmu pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Brzmi on (po dopasowaniu do współczesnych czasów) mniej więcej tak: „Nie podoba ci się, że Apple dominuje na rynku telefonii komórkowej i cyfrowej muzyki? Nie narzekaj i nie domagaj się od rządu, by dał Apple’owi po głowie. Raczej weź się do roboty i załóż własnego Apple’a. Co cię jeszcze powstrzymuje?”.
W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że neoliberalna szkoła chicagowska przez kilkadziesiąt następnych dekad koncentrowała się właśnie na tworzeniu warunków do realizacji tego utopijnego założenia, a narzędzi dostarczać miała właśnie szkoła law & economics. W jaki sposób? Bardzo prosty. Poprzez ekspansję myślenia ekonomicznego na inne dziedziny życia. Wspomniane już porterowskie myślenie o konkurencyjności międzynarodowej czy new public management to tylko dwa bardziej czytelne przykłady, ale było ich dużo więcej. Bo chicagowska szkoła neoliberalna była (jest) ideologią radykalną i domagająca się wyłączności. Jej wyznawcy nigdy nie mieli najmniejszego kłopotu z wychodzeniem poza gospodarkę i zakładaniem tam przyczółków „zdrowego”, racjonalnego i rynkowego myślenia. Od tak trywialnych rozwiązań jak walka z plagą ulicznych korków po kluczowe zagadnienia, takie jak prywatyzacja systemów emerytalnych. Na brak zwolenników to neoliberalne myślenie nigdy narzekać nie mogło. W końcu postulowane przez tę szkołę rozwiązania doskonale współgrały z interesami biznesu. W oczywisty sposób zainteresowanego komercjalizacją kolejnych dziedzin życia ludzkiego. W tym wielkim triumfalnym marszu ku totalnej ekonomizacji wszystkiego konkurencyjność była zawsze kategorią kluczową, bo służącą do bardzo precyzyjnego mierzenia, czy jakaś dziedzina już została poddana obiektywnej logice rynku w stopniu dostatecznym. Czy też jeszcze trzeba nad nią popracować.
Fałszywki na ulicach
Tylko że neoliberalny kult konkurencyjności zaczął padać ofiarą własnego sukcesu, bo zaczął generować koszty. Po części neoliberałowie sami byli sobie winni. Will Davies doskonale pokazuje to w swojej świeżo wydanej książce „Granice neoliberalizmu”. Socjolog z Warwick nie może się bowiem nadziwić, jak to możliwe, że autorzy tacy jak Coase czy Friedman byli jednocześnie tak bardzo przenikliwi w namierzaniu i wytykaniu wszelkiej maści patologicznych tendencji rodzących się wewnątrz sektora publicznego. Pisali bowiem (i słusznie!) o korupcji, nepotyzmie, uleganiu grupom interesu czy braku odpowiedzialności. A jednocześnie, patrząc na sektor prywatny, zamieniali się w zakochaną pensjonarkę, która udaje (a może naprawdę nie widzi), że ukochany zdradza ją na prawo i lewo. „Całe neoliberalne myślenie o firmie w ogóle nie bierze pod uwagę, że w jej wnętrzu może zachodzić coś innego niż maksymalizowanie zysku. Które przecież z definicji musi być szlachetne, zdrowe i pożądane” – pisze Will Davies. Jego zdaniem to właśnie dlatego od wybuchu kryzysu 2008 r. neoliberałowie jakby zapadli się pod ziemię. A przynajmniej bardzo trudno znaleźć kogoś, kto otwarcie przyzna się do neoliberalnych sympatii. Z ich punktu widzenia ten kryzys w ogóle przecież nie miał prawa się wydarzyć. Trochę jak w słynnym dowcipie, w którym sędziwy Milton Friedman idzie sobie z żoną Rose ulicą i ona nagle mówi: „Popatrz, tam leży 100 dolarów”. Na co noblista przyspiesza kroku i rzuca tylko: „To na pewno fałszywka. Gdyby ta stówa była prawdziwa, to na pewno ktoś by ją już podniósł”.
Czy się to neoliberałom podoba, czy też nie, ostatnie lata pokazały, że w praktyce kult konkurencyjności wcale nie działa tak dobrze, jak to się początkowo wydawało. Okazało się na przykład, że nawet najbardziej zderegulowane rynki nie są w stanie poradzić sobie ze zjawiskiem monopolu. Co sprawiło, że radykalny neoliberalizm szybko przestał się podobać części świata biznesu. Na polskim przykładzie widać to doskonale w badaniach Juliusza Gardawskiego ze Szkoły Głównej Handlowej. Prowadząc w ostatnich latach rozległe studia ankietowe wśród właścicieli drobnych i średnich firm, zauważył on, że polskie „misie” czują się wyzyskiwane przez wielki biznes, głównie zagraniczny, który ich zdaniem cieszy się przywilejami politycznymi (ułatwienia podatkowe) oraz ekonomicznymi (korzyści skali). Puentą tych badań jest stale rosnąca w tym segmencie polskiego biznesu tęsknota za „bardziej aktywną rolą państwa w gospodarce” i zwiększająca się liczba respondentów przekonanych, że „konkurencja nie zawsze jest dobra”.
Inną bezpośrednią konsekwencją kultu konkurencyjności jest głośny ostatnio problem nierówności. Na przykład tych dochodowych, które w zachodnich społeczeństwach rosną od lat 70. i nie widać na razie, by ta tendencja miała się w najbliższym czasie odwrócić. Co ma konkurencyjność do nierówności? W zasadzie wszystko. Bo co to jest konkurencja? To wyścig, który zawsze kończy się wyraźnym rozróżnieniem na zwycięzców i pokonanych. Kto nie lubi nierówności, nie powinien również chcieć się ścigać. I odwrotnie. Jeśli ktoś akceptował, że więcej konkurencyjności jest tym, czego potrzeba gospodarce, w zasadzie nie może teraz rozpaczać z powodu rosnących różnic. Czy to dochodowych wewnątrz społeczeństwa, czy może olbrzymich nierównowag w handlu międzynarodowym, których konsekwencją jest choćby obecny kryzys zadłużeniowy w strefie euro.
Można również bardzo długo wymieniać patologie, które zrodziły się ze zgubnego przekonania, że logika konkurencji to najlepszy pomysł na wszystkie dziedziny życia. Na przykład wprowadzenie jej do usług publicznych przyniosło nierzadko efekty wręcz odwrotne do tego, co było pierwotnie zamierzone. Jednym z takich problemów okazały się koszty. I to, że państwo zamiast oszczędzać na komercjalizacji (np. służby zdrowia, prywatyzacja systemu emerytalnego), wydaje na te cele coraz więcej. Nie da się też ukryć, że na styku sektorów publicznego i prywatnego pojawiają się rozliczne patologie (to lekcja partnerstw publiczno-prywatnych). Przy okazji zdarzyło się jeszcze coś. Zmuszona do kultu konkurencyjności administracja publiczna wycofała się ze swojej funkcji służebnej wobec obywatela. A obywatel stracił możliwość domagania się jej tylko dlatego, że jest obywatelem. Zmienił się za to w konsumenta, który jest – owszem – obsługiwany, możliwe, że nawet lepiej i z większą troską, ale tylko wtedy, kiedy może za swoje usługi zapłacić.
Pocieszające jest tylko to, że opisana tu historia kultu jest na razie dość... krótka. Bo sięgająca wstecz zaledwie kilkudziesięciu lat. Czy potrwa dłużej? Obserwując najważniejsze debaty we współczesnej ekonomii, można powiedzieć jedynie, że losy odpowiedzi na to pytanie właśnie się ważą.
Neoliberalni ekonomiści pisali o korupcji, nepotyzmie, uleganiu grupom interesu czy braku odpowiedzialności w sektorze publicznym. Ale patrząc na sektor prywatny, zamieniali się w zakochaną pensjonarkę, która nie widzi, że ukochany zdradza ją na prawo i lewo