W większości gospodarek jest i trochę wolnego rynku, i trochę socjalizmu. Problem polega na tym, że nie tam, gdzie potrzeba
W większości gospodarek jest i trochę wolnego rynku, i trochę socjalizmu. Problem polega na tym, że nie tam, gdzie potrzeba
W kultowym filmie Jima Jarmuscha „Kawa i papierosy” jest epizod pod tytułem „Kuzynki”. Cate Blanchett występuje w nim w podwójnej roli. Gra samą siebie oraz swoją fikcyjną krewną o imieniu Shelly. Dziewczyny palą papierosy i piją kawę, ale rozmowa się nie bardzo klei. Widać, że łączyło je kiedyś wiele, ale potem ich życie potoczyło się w bardzo różnych kierunkach. Jedna jest spełniona i bogata. Druga biedna i sfrustrowana. Niewypowiedziany konflikt wisi w powietrzu. Cate chce być miła i daje kuzynce flakon ekskluzywnych perfum. Shelly jest zakłopotana, bo wie, że prezent kosztuje krocie. Na co Cate – zupełnie bezmyślnie – wypala, żeby Shelly się nie przejmowała, bo ona i tak dostała je za darmo od producenta. Dla którego gwiazda używająca jego perfum to świetna promocja. To z kolei frustruje Shelly, która wygłasza mniej więcej takie zdanie: „Ten świat jest jednak niesprawiedliwie skonstruowany. Jak nie masz pieniędzy, to na nic cię nie stać. A jak już je masz, to i tak nie musisz ich wydawać, bo wszystko dostajesz za darmo”.
Podobnie bywa z gospodarką. Niby reguły gry są dla wszystkich takie same. Ale jakoś tak się to zazwyczaj układa, że duży może więcej, płaci mniej i sporo dostaje na piękne oczy. W pewnym sensie jest to naturalne. Bo nic tak nie przyciąga kapitału jak właśnie kapitał. Nieważne, czy mówimy o kapitale finansowym, społecznym czy intelektualnym. Jednocześnie ten proces trudno uchwycić. I trzeba sporo dobrej woli, by go dostrzec i opisać. Jednym z pierwszych, który podjął taką próbę, był Michael Harrington. Ten najbardziej znany pionier demokratycznego socjalizmu w USA (a jednocześnie zatwardziały antykomunista) napisał w 1962 r. głośną książkę „The Other America” („Inna Ameryka”). Przełamując w niej dominującą w powojennych Stanach Zjednoczonych narrację o bezprecedensowo wielkim skoku gospodarczym i poprawie jakości życia wszystkich obywateli bez wyjątku. I to właśnie tam po raz pierwszy pojawiło się zdanie, że w z pozoru sytej i zamożnej Ameryce zapanował dziwaczny system. Który można określić paradoksalnym „socjalizm dla bogaczy, wolny rynek dla biedaków”.
Ta dykteryjka Harringtona zrobiła potem w Stanach dużą karierę. Powoływali się na nią nie tylko politycy (Martin Luther King, Robert Kennedy, Ralph Nader) czy intelektualiści (Gore Vidal, Noam Chomsky). Otworzyła ona wręcz pole do nowego typu badań nad systemem gospodarczym. Do tej pory bowiem wszystko wydawało się dość proste. Aż do wielkiego kryzysu ci, którzy mieli pieniądze, opowiadali się za wolnym rynkiem i państwem o dość ograniczonych możliwościach mieszania się w gospodarkę. Przełomem był dopiero Rooseveltowski New Deal, czyli bezprecedensowa interwencja rządu w celu ugaszenia pożaru wielkiej depresji ekonomicznej. Postronny obserwator mógłby powiedzieć, że New Deal był narzędziem, który pomógł przede wszystkim ubogim. A więc tym, którzy są na kryzysy narażeni najbardziej. Tworząc dla nich miejsca pracy i zręby nieistniejącego wcześniej państwa socjalnego. Ale to była tylko część prawdy. Bo według krytyków keynesowska walka z zapaścią gospodarczą doprowadziła również do powstania zjawiska zwanego corporate welfare. Czyli tłumacząc na polski, dobrobytu korporacyjnego. A więc właśnie tego, co Harrington nieco prześmiewczo nazwał „socjalizmem dla bogaczy”.
Za pioniera badań nad tym zjawiskiem uchodzi Brytyjczyk Richard Titmuss. Ten socjolog z London School of Economics już w latach 60. zaczął poszerzać definicję państwa dobrobytu. Tak, by nie ograniczać go tylko do klasycznych wydatków socjalnych i programów zaadresowanych do najbiedniejszych. Podobną drogą poszedł również Daniel D. Huff z Boise State University, który napisał w 1993 r. głośny artykuł „Phantom Welfare State” („Fantomowe państwo dobrobytu”). Chodziło w zasadzie o to samo, co w opisywanym wcześniej „dobrobycie korporacyjnym”. Czyli o system ulg i ułatwień mających nieco rozmiękczyć twarde reguły wolnego rynku. Tyle że nie dla najbiedniejszych, lecz na korzyść tych całkiem bogatych. Według Huffa fantomowe państwo dobrobytu składa się z takich elementów jak: bezpośrednia pomoc publiczna dla biznesu, subsydia kredytowe, ułatwienia podatkowe, subsydiowane usługi oraz restrykcje handlowe promujące jednych kosztem drugich. A dlaczego jest ono „fantomowe”? Bo w dyskusji publicznej tego segmentu wydatków państwowych właściwie się nie dostrzega. Efekt jest taki, że gdy pojawia się argument o konieczności cięć (rzekomo rozbuchanego) państwa dobrobytu, to siekierę przykłada się natychmiast do programów dotyczących usług publicznych, zasiłków czy edukacji. Podczas gdy ich skala jest przecież nieporównywalnie mniejsza niż wydatków na corporate welfare.
Aby nie pozostać gołosłownym, Huff wyliczał w swojej pracy, że w 1990 r. rząd USA wydał na ten cel 170 mld dol. Dla porównania w tym samym czasie na edukację (podstawową i średnią) poszło 8,4 mld, a na całą pomoc międzynarodową 4,7 mld. „Zamykanie oczu na tę rażącą dysproporcję już doprowadziło do znaczącego wzrostu nierówności ekonomicznych w USA. I to zjawisko będzie się jeszcze pogłębiać” – pisał Huff. I czytając te słowa w 2014 r., trudno odmówić trafności jego spostrzeżeniom. Bo w następnych dwóch dekadach sytuacja nie uległa znaczącej zmianie. Przeciwnie.
To wcale nie jest koniec tej historii. Gdy wybuchł kryzys w 2008 r., temat corporate welfare eksplodował bowiem z nową, nieznaną dotąd, siłą. Powodem był bezprecedensowy bailout Wall Street oraz liczona w setkach miliardów dolarów pomoc rządowa dla amerykańskiego przemysłu samochodowego. Problem stał się na dodatek dużo bardziej uniwersalny. Bo w podobnym kierunku poszło też wiele krajów Europy Zachodniej. Z Niemcami, Francją, Irlandią czy Hiszpanią na czele. Argumentacja była wszędzie bardzo podobna, a politycy rozkładali ręce, powtarzając, że przecież nie mieli innego wyjścia. Bo wielkie banki, firmy ubezpieczeniowe czy giganci motoryzacyjni to przecież dla gospodarki gracze „zbyt wielcy, by upaść”. Albo że pomoc dla wielkiego biznesu to inwestycja, która bardzo szybko się zwróci (co w niektórych przypadkach faktycznie nastąpiło).
Nie zmienia to faktu, że w latach 2008–2010 stało się coś bardzo ważnego. Obywatele demokratycznych zachodnich społeczeństw po raz pierwszy mogli tak wyraźnie zobaczyć, że hasło „socjalizm dla bogatych, wolny rynek dla biedaków” nie jest tylko zabawną dykteryjką wymyśloną przez kilku szurniętych radykałów, lecz całkiem trafnym opisem reguł panujących we współczesnych liberalnych demokracjach Zachodu. W których ekonomiczna rzeczywistość jest taka, że słabi muszą się boksować z obiektywnymi ekonomicznymi koniecznościami, widmem bankructwa swojej małej firmy albo potrzebą konkurowania na maksymalnie zderegulowanych rynkach. Bogaci natomiast tworzą mono- i oligopole, niszczą konkurencję dumpingowymi cenami, a gdy powinie im się noga, zawsze mogą liczyć na to, że politycy ich uratują. Świadomi byli tego nawet sami rządzący. Ówczesny niemiecki minister finansów Peer Steinbrueck wspominał, że podczas odbywającego się mniej więcej w tamtym okresie spotkania G-8 usłyszał następujący dowcip: „Czym różni się socjalizm od kapitalizmu? W zasadzie niczym. W socjalizmie banki najpierw są nacjonalizowane, a potem bankrutują. W kapitalizmie niby odwrotnie. Najpierw bankrutują, a potem są nacjonalizowane. Ale wychodzi w sumie na to samo”.
Nie do śmiechu było jednak tym wszystkim mieszkańcom zachodnich społeczeństw, którzy musieli zapłacić słony rachunek za uwspólnienie strat sektora bankowego po krachu 2008 r. W praktyce nie było to bowiem nic innego, jak ponure spełnienie drugiej części hasła Michaela Harringtona. Jeżeli pomoc dla banków i biznesu w pierwszej fazie kryzysu uznać możemy za „socjalizm dla bogaczy”, to wielkie programy cięć wydatków publicznych, które nastąpiły po 2010 r., nie są niczym innym jak „wolnym rynkiem dla biedaków”. Tzw. programy austerity realizowane wszędzie od Wielkiej Brytanii po Grecję, Hiszpanię i Portugalię oznaczały przecież nic innego, jak stopniowy demontaż państwa socjalnego i likwidację osłon, które wymyślono kiedyś właśnie po to, by chronić maluczkich przed niewidzialną (i twardą) ręką wolnego rynku. Nie brak głosów, że aby uzasadnić taką politykę, elity polityczne i ekonomiczne posunęły się do manipulacji. I mniej lub bardziej świadomie zaczęły budować opowieść, że obecny kryzys został wywołany przez... wcześniejsze rządy, które przez lata prowadziły nieodpowiedzialną politykę ?skalną i żyły ponad stan, głównie pompując ciężkie miliardy na „rozbuchane” państwo socjalne. – Tylko że to nieprawda. Bo z wyjątkiem Grecji wszystkie kraje, które są dzisiaj w zadłużeniowej pułapce, miały przed kryzysem zrównoważone finanse publiczne. Wiele państw, jak Irlandia albo Hiszpania, notowało wręcz budżetowe nadwyżki. Ich kłopoty nie wzięły się więc z tego, że tak bardzo rozpieszczały swoich obywateli dobrodziejstwami państwa socjalnego. Mamy tu raczej do czynienia z efektem dramatycznego spadku wpływów podatkowych spowodowanego recesją, którą z kolei wywołał kryzys finansowy. Do tego doszło ratowanie sektorów bankowych w tych krajach z publicznych pieniędzy oraz dominujący przed kryzysem trend do obniżania stawek podatkowych dla najlepiej zarabiających oraz dla biznesu – uważa ekonomista z Cambridge i jeden z najbardziej zaciekłych krytyków polityki oszczędności Ha Joon Chang.
A są i autorzy, którzy twierdzą, że sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Należy do nich choćby Wolfgang Streeck, szef Instytutu Badań Społecznych im. Maxa Plancka w Kolonii i autor książki „Gekaufte Zeit. Die vertagte Krise des demokratischen Kapitalismus” („Kupiony czas. Odsunięty kryzys demokratycznego kapitalizmu”). Jego zdaniem od kilku dekad odbywa się stopniowy demontaż zawartego na gruzach II wojny światowej społecznego kompromisu. Streeck dowodzi, że masy pracujące i reprezentujące je partie polityczne zgodziły się wówczas na kapitalizm. Praktycznym wyrazem tej zgody były na przykład gwarancje dla własności prywatnej, których nawet legalnie wybrany parlament bez odszkodowania zawiesić nie może. Lud oddał więc swoją „bombę atomową” i nie mógł jej już dużej używać do straszenia kapitału. Był jednak pewien warunek: wolny rynek miał zostać poddany daleko idącej kontroli politycznej. Polegało to głównie na nacjonalizacji wielu gałęzi przemysłu i dopuszczeniu pracowników do wpływania na losy przedsiębiorstw. Ten kompromis działał – co dość rzadkie – w bardzo podobnej formie w tak różnych od siebie kulturowo krajach, jak USA, Niemcy, Skandynawia czy Włochy. I przez jakieś dwie dekady przynosił on świetne efekty. Ale potem rozpoczęła się stopniowa rozbiórka tego systemu. A jego kolejnymi etapami były deregulacja gospodarki, rozbicie potęgi związków zawodowych i koncentracja na walce z inflacją (zamiast na przeciwdziałaniu bezrobociu). W tej opowieści kryzys 2008 r. i gaszenie go polityką obcinania państwa socjalnego to tylko kolejny etap zdobywania przez kapitał trwałej przewagi nad pracą. Właśnie w imię zasady „socjalizm dla bogatych, wolny rynek ubogich”. Którą Wolfgang Streeck parafrazuje jako paradoks św. Mateusza. „Temu, który ma, będzie dodane, a temu, który nie ma, będzie zabrane”.
A jak na tym tle wygląda Polska? Wszelkie porównania z bogatym Zachodem są o tyle bezzasadne, że mamy zupełnie inną historię gospodarczą. A i kryzys 2008 r. przebiegał u nas inaczej. Jednak na poziomie sposobu opowiadania o gospodarce dominuje u nas jednak podejście mocno „kanoniczne”. Próżno więc szukać w polskiej literaturze ekonomicznej wyraźnie zarysowanego podziału na corporate i social welfare. Dominuje raczej bardzo wąskie pojmowanie państwa dobrobytu – wyłącznie jako sposobu na pomaganie najuboższym. Fakty są jednak takie, że nie do końca jest u nas co analizować. Bo polskie państwo socjalne należy do najmniej rozbudowanych w Europie. Według Eurostatu wydajemy na nie ok. 19 proc. PKB. Podczas gdy kraje takie jak Francja i Niemcy czy Skandynawowie wydają na ten cel ok. jednej trzeciej dochodu narodowego. Biją nas na głowę nawet takie ikony anglosaskiego ekonomicznego liberalizmu jak Wielka Brytania (28 proc. PKB) i Irlandia (29,6 proc. PKB). Od Polski mniej chętni do inwestowania w instytucje opiekuńcze są tradycyjnie tylko Rumuni, Bułgarzy i państwa bałtyckie (z wyjątkiem Litwy) oraz Słowacy.
Kiedy analizujemy statystyki, rzuca się w oczy jeszcze jeden wyraźny trend. Choć polski PKB rozwijał się w ciągu ostatnich 20 lat w solidnym tempie 4–5 proc. rocznie, to rządzący nami politycy bynajmniej nie palili się do tego, by ten impet przełożyć na rozbudowę instytucji opiekuńczych w kierunku modelu zachodnioeuropejskiego. Było wręcz odwrotnie. Według OECD odsetek PKB wydawany u nas na państwo dobrobytu nieznacznie spadł z 22 proc. w 1995 r. do dzisiejszych 19 proc. A wśród analiz polskiego państwa dobrobytu dominują teksty zdecydowanie krytyczne. Pokazujące, że pomoc jest nieskuteczna i źle zaadresowana. Celuje w nich zwłaszcza Fundacja Obywatelskiego Rozwoju, czyli think tank założony przez czołowego polskiego wolnorynkowca Leszka Balcerowicza.
Dużo trudniej znaleźć jednak krytyczne analizy dotyczące zjawiska fantomowego państwa dobrobytu. Są oczywiście doroczne raporty UOKiK na temat pomocy publicznej. Która w 2012 r. wyniosła 21 mld zł. Czyli jakieś 1,3 proc. polskiego PKB. A więc więcej, niż wydajemy jako państwo na przykład na politykę rodzinną (0,8 proc.) albo politykę mieszkaniową (1,1 proc. PKB). Tyle że bezpośrednia pomoc publiczna to zaledwie fragment całego zjawiska. Nie uwzględnia bowiem preferencji, jakie daje najbogatszym polski system podatkowy – „Puls Biznesu” wyliczył na przykład niedawno, że efektywna stawka opodatkowania polskiego biznesu wynosi 12,9 proc. (zamiast ustawowych 19 proc.) Oraz luk, które pozwalają dużej części kapitału (zwłaszcza tego międzynarodowego) w ogóle unikać płacenia podatków w Polsce. Efekt jest taki, że choć w zeszłym roku zyski przedsiębiorstw wzrosły o 8 proc., do ponad 108 mld zł, to jednocześnie do budżetu odprowadzono aż 28 proc. mniej pieniędzy niż rok wcześniej. Albo inny przykład. W 2011 r. CIT zapłaciło w naszym kraju zaledwie 38 proc. spośród tych zarejestrowanych i działających firm i przedsiębiorstw. Reszta nie wykazała żadnych zysków. Brakuje też krytycznych analiz zysków i strat z sięgania po takie narzędzia corporate welfare, jak tworzenie specjalnych stref ekonomicznych. Tu nawet przedstawiciele władz publicznych plączą się w zeznaniach. I tak w ciągu zaledwie kilku miesięcy jeden wiceminister finansów mówił, że koszt stosowanych tam zwolnień podatkowych to mniej więcej 2 mld zł rocznie. A drugi, że mowa tu raczej o 10 mld zł od 1998 r. Ten brak rozeznania był już nawet kilka lat temu przedmiotem krytyki ze strony Najwyższej Izby Kontroli.
Ten stan rzeczy razi nie tylko zatwardziałych etatystów, lecz także znaczną część biznesu. Wynika to z monografii „Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych” opublikowanej w ubiegłym roku przez Juliusza Gardawskiego z SGH. Badając rodzimy sektor MSP ekonomista zauważył, że wcale nie czuje się on już zwycięzcą ekonomicznego wyścigu. – Teraz większość z nich ma poczucie, że lepsze warunki dla działania zostały stworzone wielkim korporacjom, głównie zagranicznym. Oni spadli zaś w sektorze prywatnym i w strukturze społecznej na pozycję średnią – dowodzi Gardawski. Efekt jest taki, że pomimo niewątpliwych sukcesów finansowych firm, niezłego radzenia sobie na rynku, sporej innowacyjności i stosunkowo wysokiej osobistej zamożności, wielu z nich jest bardziej sfrustrowanych niż można było oczekiwać. A niemała część środowiska małych i średnich przedsiębiorców zaczęła wręcz przypominać robotników z lat 1989–1990. Tak jak oni czują, że ktoś żeruje na ich ciężkiej pracy, a ich interesy nie są dostatecznie brane pod uwagę.
Jednocześnie ani w Polsce, ani na Zachodzie nie widać na razie jakiegoś jednego niezawodnego rozwiązania istniejącego problemu. Pewnie dlatego, że ci, którzy go dostrzegają, wywodzą się w zasadzie z dwóch obozów, pomiędzy którymi nie ma zbyt wielu punktów wspólnych. Jedna z tych grup głosi bowiem, że najlepszym sposobem na likwidację fantomowego państwa dobrobytu byłaby likwidacja jakiegokolwiek państwa dobrobytu. W Ameryce na przykład jego najgłośniejszych krytyków można znaleźć w środowiskach libertariańskich. Głoszących pochwałę państwa minimum. Proponowane przez nich rozwiązania przypominają jednak leczenie skręconej kostki poprzez ucięcie całej nogi.
Na sprawę można jednak spojrzeć zupełnie inaczej. I zacząć od pogodzenia się z myślą, że choć noga może ulec złamaniu, skręceniu, zwichnięciu, to jednak jest to w gruncie rzeczy organ całkiem pożyteczny. Podobnie państwo dobrobytu. Z błędów w konstrukcji i funkcjonowaniu istniejącego systemu nie należy wnioskować, że nie może on odgrywać roli sprawnego silnika gospodarki narodowej. Zwracał na to uwagę już w latach 70. słynny ekonomista Arthur Okun, porównując mechanizmy redystrybucji do przeciekającego wiaderka. Wiadomo wszak, że podczas transportu część wody się wyleje. Ale przy odrobinie wyobraźni może nam ono przecież posłużyć do wielu pożytecznych celów. Oczywiście istnieje realne zagrożenie, że spełni się scenariusz opisany przez klasyka myśli liberalnej, uciekiniera z komunistycznych Węgier, filozofa i ekonomisty Anthony’ego de Jasaya. Który ukuł swego czasu określenie „państwa przemiałowe”. To znaczy takie, w którym redystrybucja nie odbywa się w kierunku tych najbardziej potrzebujących, lecz jest efektem intensywnych wojenek politycznych, lobbingu czy akcji protestacyjnych. W rezultacie grupy o większej sile przetargowej skuteczniej bronią swoich interesów i więcej zyskują, a słabsze – tracą. A po pewnym czasie okazuje się, że aspiracje konsumpcyjne społeczeństw (zwłaszcza bogatych) rosną szybciej niż dochód narodowy i wydajność pracy.
Ta dość pesymistyczna wizja nie uwzględnia jednak zdolności demokratycznych społeczeństw do uczenia się na własnych błędach i ciągłego poprawiania istniejących instytucji. Które nigdy nie będą idealne, ale zawsze warto starać się o to, by działały w sposób bardziej optymalny. Tak, by nawet w trakcie „przemiału” ludziom żyło się w takim społeczeństwie po prostu przyzwoicie. Aby to zrobić, trzeba jednak zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. I z tego, że zasada „socjalizm dla bogaczy, wolny rynek dla biedaków” nie musi być normą. A w dobrze skonstruowanym społeczeństwie powinno być raczej odwrotnie. Niech silni ścigają się według reguł dla silnych. Ale nie zmuszajmy do tego słabszych, którzy takiego wyścigu nie chcą albo się do niego nie nadają.
Bezpośrednia pomoc publiczna dla biznesu, subsydia kredytowe, ułatwienia podatkowe, subsydiowane usługi oraz restrykcje handlowe promujące jednych kosztem drugich – w dyskusji publicznej tego segmentu wydatków państwowych właściwie się nie dostrzega
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama