Giełdowi inwestorzy zignorowali informację o wygraniu przez PGE przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów w sprawie wysokości rekompensat z tytułu zerwanych kontraktów długoterminowych.
Giełdowi inwestorzy zignorowali informację o wygraniu przez PGE przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów w sprawie wysokości rekompensat z tytułu zerwanych kontraktów długoterminowych.
Energetyczny gracz numer jeden w Polsce odwołał się od decyzji Urzędu Regulacji Energetyki dotyczących korekt rozliczeń w latach 2009–2010. Kwota sporna, którą zajmował się SOKiK, sięga 683,8 mln zł. Łączna wartość przedmiotu sporu na linii URE – PGE przekracza 1,2 mld zł. Ale w ciągu dwóch dni od pojawienia się komunikatu kurs energetycznego gracza zamiast rosnąć, spadł o prawie 3 proc., co było korektą po wcześniejszych wzrostach.
Paweł Puchalski, szef biura analiz DM BZ WBK, do sporów energetyki z regulatorem podchodzi bez emocji. – Zazwyczaj górą są w nich wytwórcy. W grę teoretycznie wchodzą wielkie kwoty, jak w przypadku ostatnich korzystnych dla PGE wyroków, ale moim zdaniem spory nie mają żadnego wpływu na raportowane wyniki bądź jej pozycję gotówkową – mówi analityk.
PGE pytane o szczegóły rozliczeń z URE milczy. Nie jest jasne, czy w wyniku pozytywnych rozstrzygnięć spółka może liczyć na zastrzyk gotówki, czy też może z powodu skomplikowanych rozliczeń rekompensat zmuszona będzie do zwrotu części kwot otrzymanych przed kilkoma laty.
Puchalski przypomina, że na ostateczne rozliczenie wypłat kosztów osieroconych po kontraktach długoterminowych PGE przyjdzie czas w 2017 r. – Dopiero wtedy się okaże, jak wysokie kwoty powinna spółka zwrócić. Sprawę komplikuje wykorzystywanie przez strony konfliktu różnych formuł do wyliczania kosztów, z których żadna nie jest znana szerokiej publiczności – ocenia Paweł Puchalski.
O co chodzi w sporze URE – PGE? O rekompensaty przysługujące energetyce z powodu rozwiązania przed laty kontraktów długoterminowych (KDT). W latach 90. państwo podpisywało z elektrowniami wieloletnie umowy na dostawę energii i dzięki tym umowom banki udzielały spółkom kredytów, za które zmodernizowano kilkadziesiąt bloków energetycznych.
Po wejściu Polski do UE kontrakty trzeba było anulować, bo Komisja Europejska uznała je za niedozwoloną pomoc. Jednak spółki energetyczne musiały nadal obsługiwać kredyty. Aby to im umożliwić, powstała ustawa o KDT, na mocy których energetykom należy się rekompensata za utracone po rozwiązaniu umów przychody. Wysokość tej rekompensaty uzależniona jest m.in. od wielkości hurtowej sprzedaży prądu na rynku konkurencyjnym (jak dotąd do elektrowni trafiło już ponad 8 mld zł, a energetyka spiera się o dalsze 2 mld zł).
To właśnie odmienne podejście do finansowych wyliczeń jest kością niezgody. URE uważa bowiem, że nie można traktować hurtowego handlu energią pomiędzy spółkami skupionymi w jednej grupie kapitałowej jako dokonywanego na rynku konkurencyjnym. I żąda zwrotu pieniędzy, gdyż w latach 2008–2010 większość handlu hurtowego prądem odbywała się w ramach grup kapitałowych i na tych danych były oparte wnioski o rekompensaty, jakie trafiały do regulatora.
Na żądanie zwrotu pieniędzy energetyka odpowiada pozwami, które w większości wygrywa. Konstrukcja rekompensat jest taka, że wypłacane są faktycznie przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne, zarządzające głównymi liniami energetycznymi w kraju. Pieniądze na ten cel zbierane są z opłat pobieranych od klientów.
Zdaniem naszych rozmówców to jest prawdziwy powód dzisiejszych sporów energetyki z regulatorem. – URE w obawie przed wzrostem rachunków za prąd prewencyjnie obcinał rekompensaty. To dlatego dzisiaj przegrywa znaczącą większość sporów – mówi osoba z rynku.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama